Do lat 70. Johnny Cash czarował swoim mrocznym obliczem. Wtedy jego etos zaczął się zmieniać, głównie za sprawą pieśni gospel, które pisał. Został też współautorem nakręconego w Jerozolimie filmu „Gospel Road: A Road of Jesus”, a o świętym Janie Chrzcicielu napisał książkę „The Man in White”. Fani, których zachwycał swoim emploi człowieka w czerni przez lata, zaczęli się odsuwać z powodu zmiany brzmienia jego muzyki oraz poparcia Casha dla polityki Nixona.
Problem swojej kariery zaczął dostrzegać sam Cash. Ojcostwo i ekscytacja nagrywaniem gospel przygasły, Cash wiedział, że ludzie cenią go za to, co robił w przeszłości, nie za to, co robi teraz. To pewnie też jeden z powodów, dla których w drugiej połowie lat 70. wrócił do narkotyków. Jego wieloletni przyjaciel Marshall Grant przytaczany w biografii Casha autorstwa Michaela Streissgutha wspomina tamten czas tak: „Wrócił człowiek, który zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. A ci wszyscy kolesie, którzy przynosili mu prochy, nagle stali się jego najlepszymi przyjaciółmi. Ludzie tacy jak June (żona Casha) i ja byli jego najgorszymi wrogami”. Grant pamięta tamten czas jako najgorszy we współpracy z Johnnym. Przez narkotyki Cash zawalał też koncerty. Był jeszcze inny problem. Cash nie śpiewał już swoich piosenek. Opierał repertuar na innych autorach, a ci nie dawali mu dobrych piosenek. Najlepsi kompozytorzy go po prostu omijali. Udało mu się za to zwerbować do wspólnego grania młodych muzyków, m.in. mandolinistę Marty’ego Stuarta (wcześniej grał w zespole Lestera Flatta). Miał 21 lat, ale dobrze dogadywał się z 50-letnim Cashem.