Nie chciałem opowiadać naiwnej historyjki dwójki ludzi, którzy spotykają się przypadkowo i pałają do siebie instynktowną sympatią – mówi Kyle Smith, reżyser filmu „Blue Highway”

„Blue Highway” to właściwie klasyczny film drogi. Dlaczego zdecydowałeś się sięgnąć akurat po ten gatunek?

W Ameryce wiele osób ma bzika na punkcie samochodów, ale w moim przypadku dochodzi do tego także fascynacja samymi drogami. Zawsze przypominały mi one ogromne, rozpłaszczone budynki, które czynią sąsiadów nawet z ludzi mieszkających daleko od siebie. Przy okazji – przynajmniej w Stanach – stan i gęstość dróg na wstępie mówi ci bardzo wiele o specyfice całej okolicy.

Co sprawia, że Amerykanie tak uwielbiają filmy drogi?

Jako naród mamy podróżowanie we krwi. Jeśli jesteśmy znużeni lub niezadowoleni z naszego życia, to nie pogrążamy się w jałowym lamencie, lecz wsiadamy w samochód i zmieniamy otoczenie. W kinie drogi często odnajdujemy więc odbicie naszych własnych doświadczeń. Poza tym takie filmy po prostu świetnie się ogląda. Czy może być coś bardziej interesującego niż obserwowanie dwójki zupełnie różnych ludzi, którzy zostali zamknięci w ciasnej przestrzeni i muszą nauczyć się siebie nawzajem? Niezależnie od tego, że takie historie są z reguły przewidywalne, dostarczają mnóstwo satysfakcji. Uwielbiam także filmy w rodzaju „Zagubionych w Ameryce”, które opowiadają o wspólnej podróży dobrych znajomych. Odbieram je bardzo osobiście, bo sam często zapuszczam się na długie wypady z przyjaciółmi.

Bohaterowie „Blue Highway” wyruszają w podróż po USA szlakiem twoich ulubionych filmów. Na jaką trasę skierowałbyś ich w Europie?

Nigdy jeszcze o tym nie myślałem, ale właściwie to świetny pomysł! Zacząłbym od Finlandii i portu, w którym Aki Kaurismaki nakręcił film „Ariel”. Potem przeniósłbym się do Tallinna, gdzie Tarkowski zrealizował niektóre sceny „Stalkera”. Oczywiście trafiłbym także Polski. Wyobrażam sobie zdjęcia na tym samym dworcu, który „zagrał” w „Przypadku” Kieślowskiego. Z Polski pojechałbym na Węgry, by odwiedzić miasteczko znane z „Harmonii Werckmeistera” Beli Tarra. Nie mógłbym ominąć Monachium, gdzie Tim Burton zrealizował część „Charliego i fabryki czekolady”. Uwielbiam zwłaszcza finałowe spojrzenie na dachy miasta. Monachium wygląda tak obco i dziwnie, że łatwo nam uwierzyć, że to miasto szalonego cukiernika. Kinofilską podróż po Europie mógłbym zakończyć tylko szlakiem Ingrid Bergman z „Podróży do Włoch” . W filmie Rosseliniego widzę zresztą duchowe pokrewieństwo z „Blue Highway”.

Sprawiasz wrażenie autentycznego kinofila. W jaki sposób twoja pasja manifestuje się w codziennym życiu?

Wciąż oglądam niebotyczne ilości filmów i często dyskutuję o nich ze znajomymi. Gdy jednak sięgam do przeszłości, często lepiej pamiętam drogę z domu do kina niż sam film. Lubię przypominać sobie kiedy oglądałem dany film, w czyim towarzystwie i w jakim byliśmy nastroju. W ten sposób kino staje się nierozerwalnie związane z życiem.

Kiedy postanowiłeś, że twoja pasja stanie się również sposobem na życie?

Mieszkałem w małym mieście w Missouri i uwielbiałem chodzić do kina od wczesnego dzieciństwa. Zanim jednak skończyłem 13, 14 lat, w ogóle nie wiedziałem, że istnieje taki zawód jak „reżyser filmowy”. Gdy tylko to sobie jednak uświadomiłem, zacząłem robić wszystko, by w przyszłości móc zajmować się kinem. Wyszedłem z założenia, że nie jestem tak utalentowany jak twórcy, którzy chodzą do kina kilka razy w roku, a potem tworzą arcydzieło. Uznałem, że najwięcej nauczę się, gdy obejrzę tyle filmów, ile tylko się da i przeczytam równie dużo książek. Przy okazji oczywiście włóczyłem się po okolicy ze swoją kamerą i uczyłem się na własnych błędach.

Skoro mowa o książkach, tytuł „Blue Highway” zaczerpnąłeś od Williama Least Heat Moona. Dlaczego sięgnąłeś akurat po tego autora?

W Ameryce mamy wiele kultowych książek, które odkrywasz, gdy poleci ci je ktoś bardziej „cool” od ciebie. Właśnie w ten sposób trafiłem na książkę Least Heat Moona, który mieszkał w mojej okolicy i wykładał na lokalnym uniwersytecie. Potraktowałem ją jak przyspieszony kurs dojrzewania. Uwielbiam w niej mieszankę gniewu i współczucia. Least Heat Moon jest z pochodzenia Indianinem i rozlicza się z największymi przewinieniami Ameryki. Swoje rozważania autor snuje podczas podróży, ale zamiast głównych szlaków wybiera boczne drogi, owe „blue highways” umiejscowione między małymi miasteczkami i uczęszczane częściej przez krowy niż samochody. Least Heat Moon jest mi bliski, bo nie oczekuje ekstremalnych przeżyć, nie szuka epifanii. Zamiast tego woli na spokojnie przyglądać się rzeczywistości i przysłuchiwać się rozmowom mijanych ludzi.

Siłą twojego filmu wydaje mi się młodzieńczy entuzjazm. Czy myślisz, że „Blue Highway” można potraktować także jako opowieść o dojrzewaniu?

Niedawno skończyłem 30 lat i z tej okazji często myślałem o dojrzewaniu. Wiele z tych rozmyślań znalazło swoje odbicie także w „Blue Highway”. Podstawowej inspiracji dostarczył mi mój przyjaciel Dillon Porter, który zagrał postać bardzo podobną do siebie samego. Niedawno Dillon zdecydował się porzucić swoje beztroskie życie w Richmond w Wirginii i poszukać szczęścia w Los Angeles. Pod tym względem nie jest zresztą żadnym wyjątkiem. LA to wielka ludzka mozaika złożona z przybyszów z całego kraju, właśnie taki portret miasta starałem się przedstawić w swoim poprzednim filmie – „Indyczej rozgrywce”. W „Blue Highway” zająłem się jednak konkretną sytuacją, bohaterem wzorowanym na moim przyjacielu, który w trakcie całej podróży jest dowcipny, kontaktowy, czasem irytujący. Z tyłu głowy cały czas ma jednak melancholijną świadomość, że pewien rozdział jego życia dobiega końca.

Twoi bohaterowie - Dillon i Kerry - zatrzymują się w pół drogi pomiędzy miłością, a przyjaźnią. Dlaczego ich relacja wygląda właśnie w ten sposób?

Nie chciałem opowiadać naiwnej historyjki dwójki ludzi, którzy spotykają się przypadkowo i pałają do siebie instynktowną sympatią. Bardziej ambitna wydała mi się historia bohaterów mających skomplikowane, wspólne doświadczenia, ale żadnych perspektyw na przyszłość. Myślę, że wiele osób, starych i młodych, znajduje się dziś w takim położeniu. Chciałem, aby Kerry i Dillon obserwowali zaskakujące rodzenie się, a potem równie niespodziewane obumieranie swojego uczucia. Zależało mi na uchwyceniu napięcia, które pojawia się, gdy przebywasz z kimś przez 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, wspólnie konfrontujesz się z nieznaną rzeczywistością. Po pewnym czasie odkrywasz, że tak naprawdę nie chcesz dzielić tych doświadczeń z osobą, którą uważałeś za bliską i w rzeczywistości zostajesz zdany sam na siebie.

Wspomniałeś, że postacie Kerry i Dillona mają bardzo wiele wspólnego z odgrywającymi je aktorami. Czy to znaczy, że twoi przyjaciele mieli istotny wpływ na kształt scenariusza?

Gdy tylko oboje zgodzili się, żeby u mnie zagrać, wiedziałem, że rozpiszę tę historię na ich własne głosy. W związku z tym nie było sensu, żebym niewolniczo trzymał się litery scenariusza i nie dał aktorom swobody. Kerry i Dillon oczywiście znali swoje dialogi, ale w trakcie naszej podróży działy się rzeczy, których nie mogłem wcześniej przewidzieć . W takich chwilach dawałem aktorom wolną rękę i w efekcie w „Blue Highway” znalazło się kilka scen, które zostały w całości zaimprowizowane.

Czy sam również miałeś okazję, by – wzorem Kerry i Dillona – przeżyć podróż, która zmieniła twoje życie?

W 2007 roku podjąłem ważną decyzję o przeprowadzce z Chicago do Los Angeles. Miałem na to pięć dni i zdecydowałem, że wybiorę się w długą podróż samochodem. Wraz ze mną pojechała także moja była dziewczyna. Sama podróż nie była dla może przełomowa, ale wydarzyła się w bardzo ważnym momencie. W trakcie jazdy uświadomiłem sobie, że przemierzam tysiące kilometrów, by zacząć zupełnie nowe życie.

Światowa premiera „Blue Highway” odbyła się w trakcie październikowego American Film Festival we Wrocławiu. Wiem, że z tej okazji spędziłeś trochę czasu w Polsce. Jakie są twoje wrażenia z pobytu w naszym kraju?

To kolejna z bardzo ważnych podróży w moim życiu. Choćby dlatego, że przez ostatnie 10 lat byłem bardzo skupiony na rozwoju swojej kariery i rzadko mogłem sobie pozwolić na długi wyjazd do obcego kraju. Mam rodzinę w Rzeszowie, więc jeden z moich krewnych przyjechał po mnie do Wrocławia, a potem wyruszyliśmy w podróż przez pół Polski. Zapewne nie zdziwi cię to, że zwracałem szczególną uwagę na autostrady, które mają w sobie inny rodzaj respektu wobec krajobrazu niż drogi amerykańskie. Poznawani przeze mnie Polacy zachwycili mnie swoją wiedzą o amerykańskiej kulturze i kinie. Słuchanie ich było wręcz zawstydzające!

Jakie wspomnienie z Polski pozostanie ci w głowie najdłużej?

Ogromne wrażenie zrobiła na mnie wizyta w miejscach, w których kręcono „Listę Schindlera”. Zacząłem zastanawiać się nad tym, czy to w ogóle moralne, by zrealizować amerykańską superprodukcję tak blisko miejsca, w którym przed laty wydarzyła się autentyczna, ludzka tragedia. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, ale stało się ono dla mnie inspirujące. Wyobraziłem sobie historię amerykańskiego filmowca, który przyjeżdża do Polski, by znaleźć plenery dla swojego epickiego dzieła o II wojnie światowej, ale nie znajduje miejsca, które odpowiada jego wyidealizowanym wyobrażeniom. Nie wiem czy to błyskotliwe czy pozbawione sensu, ale takie wątpliwości pojawiają się chyba przy większości pomysłów na filmy.