W 2005 roku znana między innymi z „Titanica” Kate Winslet wystąpiła gościnnie w brytyjskim serialu komediowym „Statyści”, gdzie zagrała samą siebie, wcielającą się w zakonnicę w filmie o II wojnie światowej. „Robię to, bo zauważyłam, że jeżeli zagrasz w filmie o Holokauście, masz gwarantowanego Oscara – oznajmiła kolegom z planu. Byłam nominowana cztery razy i nie wygrałam. […] Cholerna »Lista Schindlera «, »Pianista« – te filmy srają Oscarami” – dodała. I choć to nie ona była autorką tych słów, ale pomysłodawca serialu Ricky Gervais, wróciły one do niej cztery lata później, gdy wreszcie odebrała wymarzoną statuetkę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Kate Winslet swojego pierwszego i do tej pory jedynego Oscara otrzymała za film „Lektor”. Jego akcja rozgrywa się w czasie Holokaustu.
Telewizyjny żart znalazł więc potwierdzenie w rzeczywistości, choć już wcześniej opierał się na solidnych fundamentach. Wspomniana „Lista Schindlera” była nominowana w aż dwunastu kategoriach, ostatecznie zgarnęła siedem statuetek. „Pianistę” Romana Polańskiego uhonorowano zaś trzema nagrodami, w tym dla Adriena Brody’ego za najlepszą rolę pierwszoplanową. Podobnego wyczynu dokonał Roberto Benigni i jego „Życie jest piękne”, wcześniej za rolę w „Wyborze Zofii” wyróżniono z kolei Meryl Streep. Rzecz jasna, wygłoszona przez Winslet zasada nie ma żadnego formalnego potwierdzenia, bo też mieć go nie może – Oscary przyznawane są w tajnym głosowaniu ponad sześciu tysięcy członków Akademii Filmowej, którzy kierują się wyłącznie własną wiedzą i gustem. Sęk w tym, że nie trzeba być analitycznym geniuszem, by na podstawie listy nominowanych i laureatów z poprzednich lat opracować wytyczne, którymi powinien kierować się każdy, kto realnie marzy o statuetce.
Najwięcej wskazówek otrzymują aktorzy i aktorki. Fakt, dobrze jest zagrać w filmie opisującym losy Żydów w trakcie II wojny światowej, na pierwszym miejscu oscarowych wytycznych jest jednak wymóg drastycznego zrzucenia albo przybrania sporej ilości kilogramów bądź też po prostu zbrzydnięcia – ewidentnie Hollywood ma takiego bzika na punkcie urody, że każdy, kto na chwilę przestanie być piękny, w oczach filmowców z Fabryki Snów automatycznie zasługuje na wyróżnienie. Przykłady? Żeby zagrać we „Wściekłym byku” Robert De Niro przytył o blisko 30 kilogramów – Oscar. George Clooney powiększył się o 16 kg do „Syriany” – Oscar. Szczuplutka Natalie Portman zrzuciła dodatkowe 10 kilo dla roli baletnicy w „Czarnym łabędziu” – Oscar. Anne Hathaway pozbyła się ponad 11 kilogramów, by zagrać Fantynę w „Les Miserables. Nędznikach” – wróciła do domu z pierwszą statuetką. Nikogo to nie zaskoczyło, bo to, iż dodatkowo pozwoliła ściąć sobie włosy przed kamerą, uczynił z niej murowaną faworytkę. Tak jak wcześniej „odpiękniona” Charlize Theron została wyróżniona za „Monster”, a Marion Cotillard ze zgolonymi brwiami za „Niczego nie żałuję…”. Oczywiście, nie zawsze wychodzi za pierwszym razem, stąd Christian Bale, przeoczony przy okazji „Mechanika”, w którym wyglądał jak chodzący kościotrup, spróbował znowu przy „Fighterze”. Na szczęście tutaj Akademia nie zawiodła i zrzucone kilogramy zrekompensowała mu odrobiną złota za najlepszą męską rolę drugoplanową.
Właśnie z powodu zasady „chudniesz – masz Oscara” wszyscy spodziewają się, że w tym roku ze statuetkami do domów wrócą zarówno Matthew McConaughey, jak i Jared Leto – obaj popisywali się wystającymi żebrami na planie „Witaj w klubie”. McConaughey ma tym większe szanse, że zagrał autentyczną postać Rona Woodroofa, a wedle wyliczeń BBC aż 16 proc. wszystkich wręczanych aktorom i aktorkom statuetek powędrowało do rąk tych, którzy wcielali się w osoby znane z historii. Tylko w ostatnich latach byli to Daniel Day Lewis jako Lincoln, Colin Firth jako król Jerzy VI, Sean Penn jako gejowski aktywista Harvey Milk, Forrest Whitaker w „Ostatnim królu Szkocji”, Meryl Steep w „Żelaznej Damie” czy wspomniana Marion Cotillard jako Édith Piaf. Jeżeli jednak nie gra się prezydenta czy królowej, warto wcielić się w kogoś niepełnosprawnego umysłowo lub fizycznie (także 16 proc.), samotnego rodzica (13 proc.) albo przedstawiciela show-biznesu (12 proc.). Dobrze byłoby też pić – 8 proc. Powszechnie wiadomo także, że nic tak nie pomaga w podniesieniu szans na Oscara jak ekranowa śmierć.
Wnioskując na podstawie ostatnich kilku lat, wypadałoby także po prostu zagrać w filmie Davida O. Russella (drugi rok z rzędu jego obraz ma nominacje we wszystkich kategoriach aktorskich), być Amy Adams, Sandrą Bullock – ulubienicą Hollywood, która po Oscarze za przeciętną rolę w „Wielkim Mike’u” znowu ma szansę za ledwie dobry występ w „Grawitacji” – albo po prostu Meryl Streep, rekordzistką, która ma na koncie trzy statuetki i aż osiemnaście nominacji. Należy zaś unikać bycia Leonardem DiCaprio – mimo wielu wybitnych ról nie doczekał się Oscara i choć w tym roku błysnął geniuszem w „Wilku z Wall Street”, będzie musiał walczyć z chudym McConaugheyem. Reżyserom i producentom radzi się zaś nieoszczędzanie na edycji filmu – zazwyczaj obraz, który zostanie wyróżniony za najlepszy montaż, tego samego wieczoru zgarnia także wyróżnienie w najważniejszej kategorii.