Po zakończeniu gali Akademii Filmowej, podczas której wręczane są najważniejsze branżowe nagrody, większość mieszkańców kuli ziemskiej dyskutuje o laureatach Oscarów. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych zaczyna się doroczne recenzowanie prowadzącego. Jeszcze do niedawna problemu nie było, bo gdy tylko trzeba było wręczyć kilka złotych statuetek, Hollywood wzywało mistrza ceremonii Billy’ego Crystala, który robił to po wielokroć i z ogromnym wdziękiem. Miał niesamowity zmysł sceniczny i nie tylko przygotowywał zabawne monologi otwierające galę, ale także reagował na to, co działo się w jej trakcie, czego przykładem rozbrajające komentarze w czasie wieczoru, gdy „Powrót króla” Petera Jacksona zdobył rekordowe 11 statuetek.
Swoją ostatnią dotychczas galę Billy Crystal poprowadził w 2012 roku, po trwającej osiem lat przerwie. Powrócił zaś chyba tylko po to, by ratować ceremonię, która bez niego nie była już tym samym. Najczęściej bywało po prostu nudno i pompatycznie, jak w 2006 roku, gdy gospodarzem był Jon Stewart, albo trzy lata później, gdy po scenie miotał się wyraźnie tam niepasujący Hugh Jackman. Oczywiście, bywały i jaśniejsze momenty, w tym świetna gala z 2010 roku, kiedy to ciężar Oscarów wspólnie dźwigali Steve Martin i Alec Baldwin. Bywało też jednak gorzej – rok później na scenie stanęli Anne Hathaway i James Franco, i głównie za sprawą tego drugiego, który stał sztywno i burczał coś pod nosem, ceremonia okazała się katastrofą.
W ubiegłym roku organizatorzy mieli jednak dobre intencje i postanowili zaryzykować. Zapewne zapatrzyli się w galę Złotych Globów, prowadzoną na wyraźnie większym luzie, z mniejszą pompą i bardziej ciętym humorem, zwłaszcza w wykonaniu pary prowadzących Tiny Fey i Amy Poehler, które nie bały się oświadczyć do mikrofonu, że siedzący przy swoim stoliku Tom Hanks jest taki wesoły, ponieważ ma założonego sztucznego penisa. Stąd twórcy gali podjęli decyzję o zatrudnieniu Setha MacFarlane’a, znanego z kreskówki dla dorosłych „Głowa rodziny” i filmu „Ted” – oba słyną z kontrowersji. Efekt? Gala była żywa, zabawna i pełna odjechanych pomysłów, jak ten, by w rytm piosenki „We Saw Your Boobs” wyliczać zgromadzonym na sali aktorkom, w jakich obrazach mogliśmy zobaczyć ich piersi. Inny efekt? Fala oburzenia wśród szukających sensacji dziennikarzy, którzy postanowili choćby bronić czci wspomnianych pań. Sęk w tym, że wszystkie wymienione w tekście piosenki gwiazdy brały udział w tworzeniu tego gagu, trudno więc, aby miały coś przeciwko.
Mleko się jednak rozlało, prasa podchwyciła temat i zmieszała MacFarlane’a z błotem. Akademia zaś, szukając na przyszły rok bezpiecznej alternatywy, postanowiła sięgnąć po znaną (choć nie w Polsce), lubianą i sprawdzoną Ellen DeGeneres. Popularna prowadząca talk-show wcześniej wykazała się na gali nagród Emmy, czyli telewizyjnych Oscarów (i to zarówno zaraz po 11 września 2001 roku, jak i po tym, kiedy w Stany uderzył huragan „Katrina”), w 2007 roku zaś była gospodynią 79. gali nagród Akademii Filmowej.
Poradziła sobie całkiem nieźle, zbierając świetne recenzje, co w praktyce oznacza tyle, że była zabawna, ale przede wszystkim starała się nikomu nie nadepnąć na odcisk. Żartowała głównie z samej siebie (i swojej orientacji seksualnej – jest lesbijką) albo z kwestii ogólnych. Martinowi Scorsese wręczyła scenariusz swojego autorstwa i poprosiła Stevena Spielberga, by zrobił jej zdjęcie z Clintem Eastwoodem. Była urocza, a właśnie tego od niej oczekiwano. Nikogo nie obchodziło, że gala była bezbarwna i tylko odrobinę zabawna, momentami zaś wiało nudą. Bo Amerykanie bardziej niż tego, że Oscara w głównej kategorii zdobędzie kiepski film, boją się ewentualnej wpadki w wykonaniu prowadzącego, który z ich perspektywy jest wizytówką ceremonii. Po cichu zaś wszyscy tęsknią za Billym Crystalem.