Nagrywał z Gorillaz, Beckiem, The Black Keys, Norah Jones. Jednak Danger Mouse najlepiej czuje się z Jamesem Mercerem w duecie Broken Bells – właśnie wydali drugi album „After the Disco”.

Pierwszy raz spotkaliśmy się dziesięć lat temu w Roskilde. Jako dwaj Amerykanie w obcym kraju natychmiast się zgadaliśmy. Byliśmy na koncercie Morrisseya, a potem pojechaliśmy imprezować do Kopenhagi. Skończyliśmy o świcie, pijani i jako najlepsi kumple – wspomina Danger Mouse. W tamtym czasie prasa rozpisywała się o sensacyjnym wydawnictwie „The Grey Album”. Był to miks dwóch kultowych albumów „The White Album” The Beatles i „The Black Album” Jaya-Z, a jego autorem był tajemniczy artysta ukrywający się pod przebraniem myszy. 27-letni wówczas Brian Burton mieszkał w Londynie, gdzie pracował wieczorami w pubie, a w ciągu dnia produkował hiphopowe bity i muzykę do filmów animowanych. Miał już na koncie album z raperem Jemini, pracował nad materiałem z Cee-Lo Greenem i nawiązał kontakt z MF Doom przy oprawie muzycznej do programu „Adult Swim”. Kiedy o Danger Mousie zrobiło się głośno, zgłosił się do niego Damon Albarn z propozycją wyprodukowania „Demon Days” Gorillaz. Tamten okres był dla Burtona przełomowy. Z ciasnej sypialni przy New Cross wylądował w profesjonalnym studiu u boku lidera Blur i miał możliwość poznać m.in. Ike’a Turnera, Dennisa Hoppera, Martinę Topley-Bird. – Damon dał mi pewność siebie i pokazał inne sposoby pracy. On też spędza masę czasu w studiu, ale przynosi to lepsze efekty – wspomina Danger Mouse. – Nie zawsze jest tak, że jak poświęcisz muzyce dużo czasu, to będzie lepsza. Potrzebna jest pewność siebie, żeby powstało coś wspaniałego. Za pracę z Gorillaz Danger Mouse został nominowany do Grammy w 2006 roku.

Rok później wraz z Cee-Lo zdobył dwie statuetki: za przebój „Crazy” i album „St. Elswhere” nagrane pod szyldem Gnarls Barkley. Kariera Danger Mouse’a rozpoczęła się na dobre, mógł wybierać tylko te zlecenia, które go interesowały. Produkował nagrania założonej przez Albarna supergrupy The Good, The Bad & The Queen, dance-punkowej formacji The Rapture, garażowego duetu The Black Keys, a także Becka i Norah Jones. Wciąż jest na topie. Bono poprosił Danger Mouse’a o pomoc przy produkcji płyty U2 – album ukaże się jeszcze w tym roku. A w dalszych planach ma kolejne nagrania z The Black Keys, Frankiem Oceanem i comeback Gnarls Barkley. Obowiązki producenta porównuje do pracy reżysera, który ma świetnych aktorów i musi ich zaprzęgnąć do realizacji swojej wizji. Szczególnie podziwia twórców kina autorskiego jak David Lynch czy Woody Allen, ponieważ nie muszą oni podporządkowywać się oczekiwaniom rynku i robią filmy po swojemu. W kwestiach muzycznych ceni zaś The Beatles i George’a Martina. – Ten zespół odkryłem stosunkowo późno, miałem już 18 lat, więc wciąż poznaję ich albumy i jestem pod ich ogromnym wpływem – tłumaczy. – Nie ma wstydu w tym, kiedy ludzie, słuchając moich nagrań, zorientują się, że już coś gdzieś słyszeli. Pewne struktury akordów i łączenie dźwięków działa na ludzi, dlatego wciąż one powracają.

Mnie cały czas ekscytuje dobrze napisana piosenka i na tym skupiam się, kiedy nagrywam płyty. Jednym z jego ulubionych songwriterów jest James Mercer, z którym trzy lata temu założył Broken Bells. Ten duet od razu był inny od poprzednich przedsięwzięć, bo to Danger Mouse wyszedł z propozycją współpracy, a jego wkład artystyczny jest większy niż przy typowych zleceniach producenckich. Na czas pracy nad „After the Disco” muzycy zamieszkali w Los Angeles, gdzie mieści się studio Mondo należące do Danger Mouse’a. Tam pracowali przez kilka tygodni, dzieląc się fascynacjami muzyką taneczną i rockową lat 80.: od Bee Gees do The Cure. A wieczorami chodzili do klubów, pili alkohol, a ich rozmowy o życiu stały się punktem wyjścia do tekstów piosenek. W ten sposób powstał może nie jeden z najbardziej popowych i przebojowych albumów w dorobku Danger Mouse’a, ale za to najbardziej sentymentalny i osobisty.

Broken Bells | After the Disco | Columbia | Recenzja: Jacek Skolimowski | Ocena: 4 / 6