Książka Wojciecha Jagielskiego kończy się informacją o chorobie sędziwego Nelsona Mandeli. „Nic mu szczególnie nie dolega, ale ma już przecież prawie sto lat. Dogasa jak dobra świeca, powoli, do samego końca roztaczając wokół siebie jasne światło. Ostatnie dni życia po prostu przesypia. Zapada w drzemkę coraz częściej i na coraz dłużej. Kiedy mnie przyjął, był pogodny i zadziwiał pamięcią. Wypytywał mnie o rodzinę, wspominał nasze wcześniejsze spotkania. Po jakimś czasie rozmowa zaczęła go jednak nużyć, zapadał jakby w letarg, a gdy się z niego otrząsał, zaczął pytać o to samo” – donosił reporterowi nigeryjski dziennikarz Dele Olojede. O tym, że stan południowoamerykańskiego bohatera jest ciężki, wiadomo było od dawna. W listopadzie poinformowano, że Mandela nie dokończy pisać planowanej przez siebie drugiej części autobiografii, powierzając zadanie zaufanym współpracownikom. Ale książek o Mandeli powstało bez liku, były biografie autoryzowane i nieautoryzowane, muzycy pisali o nim piosenki, pierwszy czarnoskóry prezydent RPA i legendarny bojownik w walce o zniesienie apartheidu był bohaterem licznych dokumentów i filmów fabularnych. Ostatni, „Mandela: Long Walk to Freedom” Justina Chadwicka, którego scenariusz oparto na autobiografii południowoafrykańskiego przywódcy z 1995 roku, dopiero wejdzie na ekrany naszych kin.
Wcześniej, w filmie „Invictus. Niepokonany” (2009) Clinta Eastwooda, w rolę Mandeli wcielił się Morgan Freeman. O relacji prezydenta RPA z jego politycznym oponentem Frederikiem Willemem de Klerkiem opowiedział w 1997 roku amerykański reżyser Joseph Sargent. Książkę Jagielskiego trudno nazwać pełnoprawnym reportażem o Mandeli. To raczej opowieść o pogoni za człowiekiem legendą – wiecznie nieuchwytnym, wiecznie wymykającym się autorowi z rąk. Jagielski miał jedną szansę, by przeprowadzić wywiad z Mandelą. Nie udało się, spotkanie w ostatniej chwili zostało odwołane. Autorowi pozostaje więc krążyć po miejscach bliskich jego bohaterowi: regionie Thembu, gdzie Mandela przyszedł na świat jako syn wioskowego wodza, Johannesburgu, dokąd uciekł przed aranżowanym małżeństwem i gdzie zapisał się do Afrykańskiego Kongresu Narodowego, Wyspie Fok, na której przez lata był więziony. „Widział pan Mandelę?” – pyta wciąż Jagielski napotkanych ludzi, choć czasem bliżej swojego bohatera bywa wtedy, gdy zbacza z głównej drogi, prowadząc dysputy z prostym Afrykańczykiem Freddiem Maake, piłkarskim kibicem i wynalazcą stadionowej trąbki wuwuzeli. Jagielski obserwuje z daleka Mandelę ikonę, Mandelę bohatera, wielbionego jako wybawca i apostoł, mniej lub bardziej świadomie szukając na tym wizerunku rys. Może dlatego autora tak żywo interesują historie relacji miłosnych Mandeli, momenty jego słabości, rozterek, zawahań. Przyszły laureat Pokojowej Nagrody Nobla dla reportera do końca pozostaje zagadką. Wiadomo, co robił i głosił, nikt nie wie, co czuł. Co do wywiadu, po śmierci Mandeli Wojciech Jagielski przyznał, że cieszy się, że do rozmowy, której tak obsesyjnie wyczekiwał, nie doszło. „O co miałbym go zapytać, mając do dyspozycji kwadrans” – napisał w „Tygodniku Powszechnym”.
Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli | Wojciech Jagielski | Znak 2013 | Recenzja: Malwina Wapińska | Ocena: 4 / 6