Rzadki przypadek. Film zrealizowany przez stację telewizyjną HBO i przeznaczony na jej potrzeby trafia do kin. Chyba niepotrzebnie.

Duży ekran zdecydowanie osłabia i tak wątpliwą siłę „Wielkiego Liberace’a” Stevena Soderbergha. To historia estradowego showmena i utalentowanego pianisty, który w purytańskiej Ameryce stał się uosobieniem queeru. Władziu Valentino Liberace, syn Polki i Włocha, w przedmedialnej erze stał się ikoną mediów, po latach był inspiracją dla przebieranek Madonny czy Eltona Johna. Ale w Polsce to postać w zasadzie anonimowa, być może dlatego, że u nas nigdy nie przebił się popularny w USA model rozrywki burleskowej promowany przez Liberace’a i jemu podobnych. Znamienne, że tego zniewieściałego mężczyznę tonącego w brokacie i boa z piór uwielbiały przede wszystkim gospodynie domowe, emerytki oraz działaczki katolickie, za nic mając złowrogie domysły na temat seksualnych preferencji idola. Zresztą sam Valentino w żaden sposób nie obnosił się z homoseksualizmem, przeciwnie, głęboko ukrywał preferencje, podkreślając w wywiadach, że wciąż szuka „dziewczyny idealnej”. Trzeba też pamiętać, że oszałamiająca kariera Liberace’a przypadała na czasy, kiedy większość społeczeństwa w ogóle nie zdawała sobie sprawy z istnienia subkultury gejowskiej z przypisanymi jej stereotypowymi znakami w rodzaju nadmiernej gestykulacji, krzykliwych wdzianek czy przeciąganych sylab. Nawet w dekadach późniejszych, gdy o seksualnych mniejszościach było coraz głośniej, Liberace dziwnym trafem zachował niewinność. Bazując na krzykliwym, przegiętym wizerunku stał się dla amerykańskiej opinii publicznej egzemplifikacją aseksualnej istoty sączącej szampana w upierścienionej dłoni z odgiętym małym paluszkiem.

Soderbergh skupił się w filmie na końcowym fragmencie biografii Liberace’a, zwłaszcza na jego romansie z niejakim Scottem. Michael Douglas jako Valentino oraz Matt Damon w roli Scotta dwoją się i troją. Douglas przechodzi samego siebie, by w roli narażonej na karykaturę ocalić aktorską szlachetność, zaś Damon uwiarygodnia przemianę bohatera: od prowincjusza z burzą loków po zblazowany, zniszczony używkami i zeszpecony operacjami plastycznymi ludzki wrak w srebrnych gaciach. Soderbergh podkreśla, że filmem oficjalnie żegna się z kinem. Zawsze nieufnie podchodziłem do podobnych deklaracji. Historia kina zna zbyt wiele tego rodzaju anonsów, żeby dać im wiarę. Jeżeli istotnie „Wielki Liberace” okaże się pożegnaniem reżysera z filmem, przy wszystkich drobnych przyjemnościach tego dzieła ostatnie słowo nie wypada imponująco. Znać tutaj telewizyjne szwy przedsięwzięcia. Twórca „Erin Brockovich” zdał nieźle egzamin na biograficzną opowieść, w której kolejne elementy są równie łatwe do przewidzenia jak pozostałe części składowe gry: obowiązkowa przemiana bohatera, grzech prowadzący do pojednania, wreszcie genealogia zła, czyli kolejne perwersyjne przekroczenia zabijające w istocie prawdziwe uczucie. Podprogowo chodzi o dyskusyjny, mimowolnie konserwatywny przekaz, z którym zdecydowanie się nie zgadzam. Pauline Kael w eseju „Głębia kina” pisała o swoistym nadużywaniu dobrych intencji: rzekomej prawdzie, która okazuje się falsyfikatem. To właśnie przypadek „Wielkiego Liberace’a”. Brokatowy kołnierzyk w szkolnym mundurku.

Wielki Liberace | USA 2013 | reżyseria: Steven Soderbergh | dystrybucja: Gutek Film | czas: 118 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 3 / 6