Właśnie ukazał się wyjątkowy boks Milesa Davisa „The Original Mono Recordings” z dziewięcioma płytami mistrza jazzu nagranymi dla Columbia Records w latach 1956 i 1961. Wiele o tym okresie można się również dowiedzieć z doskonałej autobiografii Milesa opracowanej przez Quincy Troupe’a. „Prawdziwe pieniądze gwarantowało dotarcie do szerokiej publiczności, a Columbia docierała do szerokiej publiczności. Jako muzyk i jako artysta zawsze chciałem dotrzeć z moją muzyką do jak największej rzeszy ludzi. Nigdy się tego nie wstydziłem. Nigdy nie byłem zdania, ze muzyka zwana »jazzem« była przeznaczona wyłącznie dla wąskiego grona albo powinna zostać zamknięta w muzeum pod szkłem jak tyle innych starych dzieł, uznawanych za artystyczne. (...) W 1955 roku w Columbii widziałem wrota, przez które mogłem dotrzeć do większej liczby słuchaczy, dlatego przeszedłem przez te wrota” – tak Miles tłumaczy w „Autobiografii” powody, dla których podpisał kontrakt z nową wytwórnią.
Może mniej ambitna czy artystyczna jak wcześniejsza Prestige, ale ten krok wyszedł mu tylko na dobre. Dowodem „Thee Original Mono Recordings”. To wartościowy zbiór, bo dzięki niemu można poczuć surowy, monofoniczny, czysty jazz, jaki brzmiał w studiu w tamtych latach. A były to dla Davisa lata wyjątkowe. Kilka z tych albumów stworzyło fundamenty jego legendy. To w tym okresie niezwykle rozwinął się jako kompozytor i interpretator. Zaczął nieco skręcać od hard bopu do fusion. W tej drodze towarzyszyli mu wybitni: John Coltrane, Thelonious Monk, Gil Evans.
Pierwsza płyta dla Columbii było „Round About Midnight”. Miles tchnął tu nowego ducha w standard z lat 20. „Bye Bye Blackbird” oraz kompozycje Monka z lat 40., od której wziął nazwę dla płyty – „Round Midnight”. Krążek to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli hard bopu. Drugim w zestawie jest „Miles Ahead”, która swój klasyczny, orkiestrowy styl zawdzięcza zaproszonemu przez Milesa świetnemu aranżerowi i kompozytorowi Gilowi Evansowi. Jeszcze bardziej w stronę klasyki ci sami muzycy skręcili na krążku „Porgy and Bess”. Wystarczy powiedzieć, że autorem kompozycji jest tu George Gershwin.
Ikoniczna płyta w zestawie jest „Kind of Blue”. Davis opowiada o niej w autobiografii tak: „muzyki do »Kind of Blue« nie komponowałem, tylko przyniosłem do studia szkice dla każdego z sugestiami, jak powinni grać, bo chciałem uzyskać maksimum spontaniczności, (...) wszystko graliśmy z marszu w pierwszym podejściu co wystarczająco świadczy o poziomie każdego z nas”. Chodziło w tym przypadku chociażby o Billa Evansa, Paula Chambersa i Johna Coltrane’a.
Wydany w 1959 r. album to kwintesencja modal jazzu, zbiorowej improwizacji, a jednocześnie jedno z najbardziej przystępnych dzieł jazzowych XX wieku. Do tego album, który wywarł wpływ na ogrom muzyków przeróżnych gatunków. Quincy Jones przyznał, że słucha go codziennie, traktując jak poranną szklankę soku. W Stanach album czterokrotnie pokrył się platyną. Ciekawa płytą jest w zestawie ponowna kolaboracja z Gilem Evansem „Sketches of Spain”.
To wynik fascynacji tradycyjna muzyka hiszpańską. Pojawiły się tu kompozycje Joaquína Rodrigo i Manuela de Falla. W boksie są również albumy: „Miles & Monk at Newport” z występami dwóch gigantów na Newport Jazz Festivalu oraz „Someday My Prince Will Come” z tytułową kompozycją zaczerpnięta od przeboju Disneya z 1937 r. „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków”. Na okładce „Someday My Prince Will Come” znalazła się ówczesna zona Milesa, piękna Frances.
Davis wielokrotnie wspomina o niej w swojej autobiografii. Choć jednocześnie zauważa, że w pewnych okresach: „miałem tyle kobiet, ze straciłem rachubę i nawet nie pamiętam ich imion”. Szczerze dodając: „kręcił mnie wyuzdany seks, wiecie, numery w łóżku z więcej niż jedną babą”. Bez skrępowania opowiada tez o uzależnieniu od narkotyków, niechęci do białych, zamiłowaniu do szałowych strojów i swoich ferrari oraz jak pod koniec lat 70. przez kilka lat nie brał trąbki do ręki.
Zdradza przy tym ciekawe kulisy koncertów – chociażby jak Herbie Hancock na początku wspólnych występów chował się pod swoim pianinem, by włączyć magnetofon, bo z pasją wszystko nagrywał, ale przez to w pierwszych numerach nie było go słychać. Albo jak przychodzili go oglądać Marlon Brando, Paul Newman czy Richard Burton z żoną Liz Taylor. Także jak sam zachwycał się Jimim Hendriksem.
Jeżeli kogoś podziwiał, jak Charliego Birda czy Mingusa, to potrafi o nim napisać: „Charles Mingus to był taki kawał skurwiela, co nikomu nie dał sobie w srakę dmuchać”. Z rozrzewnieniem wspomina też wizytę w Polsce niemal równo 30 lat temu. Swój pierwszy koncert nad Wisłą określił słowami: „Rany, niesamowita sprawa!”. Ćpun, mistrz, rozrabiaka, geniusz, mizogin, innowator, rasista, zaangażowany społecznie – oto cały Miles Davis.