Janusz Głowacki zawsze był jak najdalszy od patosu. Nawet gdy znalazł się w Stoczni Gdańskiej, kiedy zawierano porozumienia sierpniowe, w ogólnym wzruszeniu i euforii wyczuwał cień fałszywej nuty. Niedługo potem napisał „Moc truchleje” – groteskową powiastkę o Gogolowskim prostaczku, który w wir historii zostaje wplątany przypadkiem i wbrew własnej woli. Takiego bohatera z przypadku dostrzegł także w Lechu Wałęsie, choć jego wizja musiała kłócić się znacznie z wizją Andrzeja Wajdy. Nic dziwnego, że współpraca dwóch artystów nad scenariuszem filmu „Wałęsa. Człowiek z nadziei” momentami stawała się drogą przez mękę. Kiedy Wajda chciał nakręcić film, który będzie ważną lekcją historii dla młodego pokolenia, Głowacki nieustannie uciekał w stronę groteski i absurdu. Nie potrafił z przywódcy „Solidarności” uczynić pomnikowego bohatera, bo w opowieść o zwycięstwie wolności i demokracji nieustannie wdzierały się to małoduszne polactwo, to posmoleńska histeria, to paranoja IPN-owskich teczek. Jak stawiać pomnik w kraju, w którym wszystkie pomniki uparcie się destruuje, a żadna narracja o bohaterze nie może dobrnąć do szczęśliwego finału? Może to i dobrze, że Wajda nie zaakceptował wszystkich scenariuszowych pomysłów Janusza Głowackiego – film o Wałęsie musiałby w przeciwnym razie balansować na granicy groteski. Spojrzenie autora „Good Night, Dżerzi” pomogło jednak uczynić z Wałęsy bohatera z krwi i kości, niepozbawionego słabostek. Zbór scen, które nie znalazły się filmie, niespodziewanie zamienia się zresztą w odrębną historię – po trosze alternatywną opowieść o stoczniowcu, który został prezydentem, po trosze napisane z przymrużeniem oka, choć i napawające grozą, wspomnienie PRL-u, ale też próbę odpowiedzenia na pytanie, co zrobiliśmy z wolnością, o którą tyle walczyliśmy.
Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy | Janusz Głowacki | Świat Książki 2013 | Recenzja: Malwina Wapińska | Ocena: 4 / 6