„Moizm” – ostatnia płyta Tomasza Makowieckiego – to jedno z największych zaskoczeń ostatnich miesięcy. Autor zdradził nam, dlaczego postanowił otworzyć nowy muzyczny rozdział w swojej twórczości.

Próbuję sobie wyobrazić minę twojego wydawcy, kiedy przychodzisz do niego z płytą „Moizm”. Puszczasz pierwszy numer, 10-minutowe „Dziecko księżyca” z lejącą się delikatnie elektroniką i gościnnym udziałem zasłużonego, wiekowego muzyka Józefa Skrzeka. Podejrzewam, że, delikatnie mówiąc, byłby zdziwiony, iż masz taki pomysł na nową płytę. Sporo ryzykowałeś.

To kwestia nastawienia. Skutecznie się wyleczyłem z przejmowania się tym, co kto sobie pomyśli o mojej płycie. Dla mnie w muzyce wszystko jest dozwolone, tak więc nie rozpatrywałbym tego w kategorii ryzyka.

Ale nie wszyscy wychodzą z tego założenia?

Niestety nie wszyscy. To zresztą domena naszych czasów. Są chociażby wymogi radiowe, zgodnie z którymi numer powinien trwać góra 3,4 min. Producenci z kolei potrafią podać ci przepis na piosenkę, by stała się hitem. To mnie nie interesuje, nie podchodzę do muzyki w ten sposób. To prawda, że mój wydawca do końca nie był świadomy, jak ta płyta będzie wyglądała. Nie miałem jednak ciśnienia na jej skończenie. Rok temu odezwałem się, że zbliżam się do ukończenia płyty, wysłałem szkice piosenek i wyrazili zainteresowanie. Wzięli „Moizm” w ciemno.

Przy okazji swojej poprzedniej płyty, nagranej z muzykami Myslovitz w projekcie No! No! No!, określiłeś wasze motto słowami: „Staramy się, żeby było inaczej”. „Moizmem” też skręcasz w inną drogę. Lubisz zaczynać od nowa, otwierać nowe drzwi?

Dla mnie muzyka to stałe poszukiwanie, zabawa dźwiękiem i formą. Robiąc tę płytę, nie miałem założeń, jaka ona będzie i do kogo będzie adresowana. Nigdy tak nie robiłem. „Moizm” sam produkowałem, co dało mi dużą wolność. Dlatego postanowiłem trochę na niej „polecieć”.

Ale płyta wygląda na bardzo dopracowaną muzycznie i wizualnie.

Jest przemyślana i poukładana, bo z przerwami pracowałem nad nią aż trzy lata, ale nie brakuje tu przypadkowości, zaskoczeń. Do nich należy na przykład udział Józefa Skrzeka i Władysława Komendarka. To po części zasługa Daniela Blooma. Znamy się od wielu lat, wielokrotnie jammowaliśmy i niemal każde nasze spotkanie kończy się rejestrowaniem nagrań. Kiedy już byłem na etapie zamykania płyty, puściłem materiał Bloomowi i wtedy wpadliśmy na pomysł telefonu do Skrzeka. Poznaliśmy go jakiś czas temu na koncercie w Koninie. Skrzek wpadł na nasz występ, bo grał gdzieś obok. Na „Moizmie”, w 10-minutowym numerze, było idealne miejsce na jego solo na moogu, dlatego postanowiłem do niego zadzwonić. Potem wysłałem e-mailem kompozycję i bardzo szybko się zgodził. Przy okazji pojawił się też pomysł zaproszenia Władysława Komendarka. Bloom poznał go na zlocie muzyków obracających się w klimatach elektronicznych, które są organizowane co roku w różnych miejscach na świecie. Z Polski przyjeżdżają na nie zazwyczaj właśnie Bloom, Skrzek i Komendarek.

Pewnie nie było łatwo namówić ekscentrycznego Komendarka?

Razem z Bloomem pojechaliśmy do jego niesamowitego domu w lesie. Wchodzi się do niego jak do tajemniczego ogrodu, a w środku czeka pełno staroci, przedwojennych instrumentów i przeróżnej elektroniki. Musiałem mu najpierw opowiedzieć o sobie, bo nie wiedział kompletnie, kim jestem. Od słowa do słowa zapytałem, czy zagra na płycie. Zgodził się, a przy okazji zagrał nam jeszcze koncert w domu. Wyszliśmy od niego dopiero o piątej nad ranem. Potem wysłał materiał na płytę. Zresztą złapał taki flow, że wysłał tyle swoich propozycji, że można by z nich zrobić osobny album. Mam nadzieję, że uda się je wykorzystać, na przykład na winylu.

A co z koncertami?

„Moizm” będziemy grali jeden do jednego, bo nie wyobrażam sobie, by wpleść w koncert moje starsze piosenki. Jestem teraz w innym miejscu, nie chcę przypominać siebie sprzed paru lat, wracać do tego, co było. Skupiam się na „Moizmie”. A to materiał bardzo wdzięczny koncertowo. Moja sekcja rytmiczna wywodząca się z jazzu, z muzyki improwizowanej, potrafi na przykład „Dziecko księżyca” rozciągnąć do 20 minut. Ciężko ich zatrzymać, ale lubię te podróże na koncertach.

Najbliższy koncert w warszawskim klubie Basen 6 listopada. Jakieś niespodzianki?

Przygotowujemy wizualizacje, mają być goście.

Uda się wyciągnąć Komendarka z jego samotni?

Może się uda. Postawmy przy nim znak zapytania.

Wiele dźwięków z „Moizmu” kojarzy się z klimatem starych filmów, seriali. Okładkę ozdabiają zdjęcia zrobione w PKiN. Jesteś miłośnikiem minionej epoki, bo nie kupujesz współczesnej muzyki, nie kręci cię tak jak ta sprzed 20, 30 czy więcej lat?

Słucham nowej muzyki i też ją lubię, ale w głębi duszy jestem oldschoolowcem, zresztą nie tylko w muzyce. Lubię stare samochody, meble, instrumenty. Są po prostu dobrze wykonane, bez taniochy.

Na „Moizmie” słychać sporo analogowych instrumentów. To sprzęt studyjny czy część twojej kolekcji?

Mam sporo syntezatorów, które wynajdywałem na różnych aukcjach. Na przykład produkowanego tylko przez cztery lata pięknego mooga White Elephant z lat 70., który wygląda trochę jak wyjęty ze Star Treka.

Płyta powstawała w kilku studiach. Dlatego, że pracowałeś fragmentami, czy po prostu każde studio ma inne plusy, specyficzny klimat?

Było wiele momentów, w których nad płytą pracowałem przy okazji.Jeżdżąc między Trójmiastem a Warszawą zawsze miałem samochód zapakowany sprzętem, instrumentami, mikrofonami. Tam, gdzie lądowałem, rozstawiałem się i nagrywałem. Z drugiej strony ze swoim zespołem wyjechałem na Kaszuby na dwa tygodnie i tam szukaliśmy koncepcji nagrań. Jammowaliśmy, nagrywaliśmy godziny muzyki. To lepsze niż siedzenie w wynajętym studiu, patrzenie na zegarek i zastanawianie się, ile jeszcze do końca sesji.

Były mimo to jakieś trudne momenty podczas pracy nad „Moizmem”?

Miałem taki moment, kiedy już płyta była zaaranżowana i przyszedł czas nagrywania wokali. Spędziłem nad nią masę godzin, znałem każdy dźwięk, więc trudno było mi złapać dystans. Kluczem było przestać słyszeć ten materiał jako producent, a skupić się na emocjach, wokalu. Dobrą rzeczą było odłożenie tej płyty i pojechanie z zespołem na koncerty. Zagraliśmy ich około dziesięciu i wtedy poczułem materiał na nowo. Nad wokalami nie chciałem siedzieć tak długo jak nad aranżami. Chciałem wejść i zaśpiewać szybko, intuicyjnie. Dlatego też w kilku miejscach ten wokal nie jest może idealny, ale postanowiłem tak to zostawić.

Jak wyglądała praca z autorem większości tekstów Markiem Jałowieckim?

To bardzo ciekawy, dla mnie wciąż nie do końca odkryty gość. Jest ze Śląska, z Mysłowic, tam jest legendą. Jest autorem tekstu na przykład do „Peggy Brown” Myslovitz. Znamy się kilka lat, a rozmawiałem z nim oko w oko tylko dwa razy w życiu. Bardzo dużo jednak rozmawiamy przez telefon, wymieniamy się płytami. Pracujemy tak, że ja wysyłam mu kompozycję, zarys piosenki, mówię mu, jakie widzę przy niej obrazy, jakie mam odczucia, a przy okazji co u mnie słychać – po prostu gadamy. Potem on wysyła mi tekst i czytając, zazwyczaj czuję rodzaj ukłucia, reakcji typu „To jest to!”. Czuję, że to moje teksty. Muszę przyznać, że bardzo wysoko podniósł poprzeczkę w pisaniu tekstów.

Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z moizmem?

Zeszłej zimy, kiedy już w dużej mierze płyta była skończona. W międzyczasie wyjechałem sam na Kaszuby, do małej, drewnianej chatki na odludziu. Chciałem skupić się na wokalach, tekstach i tym, co chcę powiedzieć tą płytą. Kiedy zacząłem szukać tytułu, przyszedł mi do głowy moizm. Od „moje”, „ja”. To co prawda dosyć egoistyczne, ale to przecież mój materiał, musiałem zmierzyć się z nim sam. Zacząłem czytać o moizmie w internecie i jak wszedłem w moizm w chińskiej filozofii, to się trochę załamałem, bo nie do końca pasował do sztuki. Wreszcie trafiłem na wyznanie moizmu Krzysztofa Jerzego Cichosza. Credo, z którym się zgadzam. Jego moizm stał się moim moizmem.