Lech Wałęsa to postać jedyna w swoim rodzaju, wymykająca się łatwym ocenom i jednoznacznym podsumowaniom. Co decyduje o jego wyjątkowości?
Bohaterowie polskiej historii zazwyczaj wywodzili się z inteligencji bądź z arystokracji. W związku z tym przejawiali odpowiedzialność wobec historii, zadawali sobie pytanie: „Dlaczego kiedyś byliśmy wielkim krajem, a teraz znaczymy na świecie znacznie mniej?”. Sytuacja diametralnie zmieniła się po 1945 roku, gdy zostaliśmy przyłączeni do wielkiego obozu krajów socjalistycznych. Próbowano wówczas odwrócić naszą uwagę od narodowej przeszłości. Cenzura pragnęła zniszczyć filmy podejmujące tę tematykę, o czym przekonałem się zresztą na własnej skórze. Nawet jeśli byłem krytyczny wobec narodowych mitów, nie był to ten rodzaj krytycyzmu, który urządzałby ówczesne władze. Moje zarzuty dotyczyły nieskuteczności patriotycznych zrywów, często pochopnych i nieprzemyślanych. Tymczasem zupełnie niespodziewanie trafił nam się ktoś taki jak Lech Wałęsa, który znalazł wreszcie receptę na sukces, uniknął bezpośredniej konfrontacji z reżimem i doprowadził nas do zwycięstwa bez rozlewu krwi.
W czym pomogło Wałęsie jego plebejskie pochodzenie?
Myślę, że tylko dzięki niemu Wałęsa został uznany przez komunistów za partnera do rozmowy. Przedstawiciele władz traktowali go jak wychowanka swojego reżimu. Tymczasem Lech doskonale wiedział, jak ten system działa, w przeciwieństwie do inteligentów poznał go od podszewki. Jednocześnie jednak, inaczej niż większość postaci z kart szkolnych podręczników, nauczył nas, że bohater niekoniecznie musi od razu okazać się świętym. Wałęsa to nie postać pomnikowa, lecz zwykły człowiek, który wdrapał się na cokół.
Wiele scen „Wałęsy” zaskoczyło mnie zawartym w nich ładunkiem groteski. Chwilami miałem wrażenie, że takiego filmu nie powstydziłby się Andrzej Munk.
Zawsze powtarzam, że Munk to twórca, którego brak okazał się dla polskiej kinematografii najbardziej odczuwalny. Jestem pewien, że zrobiłby wspaniały film o Lechu, bo na pewno umieściłby w nim dużo swojego poczucia humoru.
W pańskim filmie również pojawia się jednak dowcip, który wydaje mi się zasługą scenarzysty – Janusza Głowackiego.
Absolutnie tak. Głowacki jest mistrzem tragikomedii. Poza tym świetnie potrafi opisywać niuanse pozornie zwyczajnej codzienności, a mnie zależało, żeby postać Wałęsy przedstawić właśnie z takiego punktu widzenia. Z drugiej jednak strony nie dało się opowiedzieć tej historii bez wykorzystania archiwaliów i materiałów historycznych. Połączenie tych dwóch perspektyw stanowiło największe wyzwanie i sprawiło, że praca nad filmem okazała się tak długa i skomplikowana.
Co sprawiło, że postanowił pan, by ramą fabularną opowieści uczynić słynny wywiad Wałęsy z Orianą Fallaci?
Sceny te pozwoliły pokazać – bardzo ważną w kontekście losów bohatera i wspaniale odegraną przez Roberta Więckiewicza – zdolność Wałęsy do błyskawicznej przemiany charakteru. Lech potrafił zupełnie inaczej niż zwykle zachowywać się w świetle reflektorów, w obecności kobiet. Lubił błyszczeć, a powiedzonka, którymi się posługiwał, wciąż okazują się niezawodne i doskonale wypadają na ekranie.
Ta błyskotliwość stanowi kolejne potwierdzenie tezy o charakteryzującej Wałęsę intuicji.
Lech jest dla mnie jak artysta, któremu zdarza się nagle zrobić film oczekiwany przez wszystkich i idealnie trafiający w swój czas. Są w „Człowieku z nadziei” sceny, gdy współpracownicy Wałęsy przekonywali, że wywalczył za mało, nakłaniali do konfrontacji z władzą. Tymczasem Lech zrozumiał najprostszą rzecz: nie mamy armat, a bez broni nie będzie szans na zwycięstwo z komunistami. Z szablą na czołgi szarżowaliśmy już wielokrotnie i nie było potrzeby znów tego powtarzać. Chciałbym wierzyć, że bezsens takiej postawy Wałęsa zrozumiał także dzięki polskim filmom, które na pewno oglądał.
Niedługo przed premierą zdecydował się pan nadać filmowi podtytuł „Człowiek z nadziei”. Dlaczego?
Tytuł „Wałęsa” mógłby wskazywać, że mamy do czynienia z wypowiedzią polityczną, skupioną wokół doraźnych sporów ideologicznych. Tymczasem film powinien być czymś więcej. Zdecydowałem się nazwać Lecha „człowiekiem z nadziei”, bo nadzieja była najsilniejszym spośród odczuć, które w nas wzbudzał. Już przy naszym pierwszym spotkaniu zaskarbił sobie moje zaufanie i poczucie, że może odnieść sukces. Także dlatego, że nie bał się słuchać rad i korzystał również chociażby z podpowiedzi członków Komitetu Obrony Robotników.
Czy z dzisiejszej perspektywy ma pan poczucie, że Wałęsa spełnił nadzieje, które pokładały w nim rzesze Polaków?
Zostały one spełnione o tyle, że dzięki Wałęsie odzyskaliśmy to, co najpotrzebniejsze, a więc wolność i niepodległość. Możemy decydować sami o sobie. Teraz jednak może mi pan zadać pytanie: czy dobrze o sobie decydujemy? A ja odpowiem panu, że bywa różnie.
Z czego wynikają nasze błędy w tej kwestii?
Niestety, jako Polacy w demokracji mamy więcej problemów niż w niewoli, bo nie zdążyliśmy nauczyć się jeszcze, że wolność pociąga za sobą odpowiedzialność. A my tymczasem nie chcemy już kształtować rzeczywistości, nie bierzemy udziału w życiu politycznym, nie głosujemy w wyborach. Uwolniliśmy się więc nie tylko od nakazów, ale i od obowiązków. Teraz sytuacja nie jest zależna od jednego człowieka, Wałęsa w niczym nas już nie wyręczy. Dobrze by było, gdybyśmy zainteresowali się swoim przyszłym losem. Jeśli ktoś spróbuje zrobić o nim film, zapewniam pana, że będę pierwszym, który pójdzie do kina.