Dla jednych to rytuał niemal religijny, dla innych po prostu wielki show. Pewne jest, że kolejny koncert Depeche Mode w Polsce nie pozostawi nikogo obojętnym. Dave, Martin i Andrew przyjadą w ramach promocji swojego trzynastego krążka „Delta Machine”. Z niego zagrają m.in. „Welcome to My World”, „Angel”, „Heaven” i „Soothe My Soul”.

Oczywiście w setliście nie zabraknie też sztandarowych hitów w stylu „Enjoy the Silence” czy „Personal Jesus”. Depeche Mode zaskoczą kilkoma nowymi aranżacjami starszych kawałków. Tradycyjnie swoją solową część przygotował Martin. Współzałożyciel kapeli potrafi w niej zaskoczyć premierowym akustycznym kawałkiem. Całości towarzyszy wyjątkowa oprawa graficzna. Tym razem w roli głównej duży telebim. Ci, którym nie udało się kupić biletów do Warszawy, mają jeszcze szansę na wejściówki na lutowy koncert w Łodzi. Supportem w stolicy będzie szkocka grupa electro Chvrches.

Tomasz Stawiszyński, publicysta, autor książki „Potyczki z Freudem”:

Mój pierwszy koncert Depeche Mode to warszawski Służewiec 2001. Za najważniejszy uważam jednak występ na stadionie Legii siedem lat temu. Z pierwszego niewiele pamiętam, tak byłem przejęty. Z kolei na Legii uczestniczyłem w tej swoistej „czarnej mszy” w pełni świadomie i chłonąc każdą minutę występu. Stałem tak blisko, że po koncercie dostałem arytmii serca. Przy numerze „Walking in My Shoes” moje serce zaczęło się przedziwnie zachowywać i potem lekarz potwierdził, że miało to ścisły związek z koncertem. W miarę opadania emocji z bliskiego kontaktu z Dave’em serce zaczęło na szczęście wracać do normalnego trybu. Nie przesadzę, gdy powiem, że koncerty DM to dla mnie niemal rytuał religijny, dlatego partycypacja w każdych stałych częściach jest obowiązkowa, na przykład przy wspólnym machaniu rękami podczas „Never Let Me Down Again”. Choć muszę przyznać, że kiedy DM wykonywali ten numer na Legii, wstydziłem się za Polskę (po raz pierwszy w życiu), bo koło mnie stali fani jak słupy, turyści, nie uczestnicząc w tym szaleństwie. Na najbliższym koncercie czekam na moją ukochaną piosenkę, wspomnianą „Walking in My Shoes”. Zresztą idę też na ich lutowy występ w Łodzi, po to żeby znowu przeżyć podobne ekstatyczne emocje.

Adam Nergal Darski, lider Behemoth:

Pierwsze wspomnienie to absolutnie dramatyczne warunki pogodowe podczas występu promującego płytę „Exiter” dwanaście lat temu. Stałem tak daleko, że ledwo widziałem telebim. Pamiętam jednak Martina Gore’a, który ubrany w białe skrzydełka grał numer „Dream On”. Wrażenie zrobił na mnie też Gahan, który jak zwykle był w świetnej formie. To dla mnie jeden z ideałów na scenie, absolutny żywioł. Zresztą widząc cały DM na scenie, mam wrażenie, że starzeją się jak wino. Poza tym warto pamiętać, że to jedyny z wielkich zespołów, który stworzył tak silną subkulturę. To jest ewenement, dlatego będę w Warszawie i liczę na wyjątkowy show.

Marcin Sitek, aktor, stand-uper:

Od 2001 r. byłem na wszystkich koncertach Depeche Mode. Z pierwszego, ze Służewca, pamiętam wyjątkowo złą pogodę. Na szczęście razem z rzeszą fanów po supporcie udało mi się przecisnąć bliżej sceny, przez barierki odgradzające sektory. Wspominając wszystkie koncerty DM, jak patrzę na fanów trochę z boku, lekko mnie śmieszą pewne zachowania, w których udają na przykład śpiewającego Dave’a. Z drugiej jednak strony jako aktor to doskonale rozumiem, bo chociaż na chwilę chcemy być kimś innym, przez chwilę poczuć się jak Gahan. Na najbliższym koncercie szczególnie czekam na nowe aranżacje. Mam nadzieję na podobne zaskoczenie jak przy numerze „Home” w wykonaniu Martina Gore’a na ostatnim polskim występie. Pięknym nowym aranżem tylko z fortepianem Gore pokazał, jak wspaniale potrafi dodać liryczny klimat do koncertów DM. Oby było tak w najbliższy czwartek.

Michał Wiraszko frontman zespołu Muchy:

Miałem okazję być na koncercie Depeche Mode promującym album „Sounds Of The Universe” w łódzkiej Atlas Arenie w lutym 2010 r. Nie mogę być do końca obiektywny, bo był to mój pierwszy ich koncert, którego wyczekiwałem od dawna. Oprócz wycieczki sentymentalnej, jaką urządziliśmy sobie wtedy z bratem (starszy ode mnie o 12 lat, był prawdziwym depeszem już na przełomie lat 80. i 90.), było to ogromne przeżycie i – umówmy się – fanowski obowiązek. W przypadku grup mających tak długą dyskografię i pozycję legendy trudno liczyć na wyjście zadowolonym z koncertu. Dzieje się tak z bardzo prostej przyczyny – artyści nie są w stanie zagrać wszystkich wyczekiwanych przez publiczność utworów. Nie inaczej było i tym razem. Domagająca się piosenki „Master & Servant” widownia po długich namowach otrzymała w końcu krótkie „Let’s Play Master and Servant! That’s all...”, które zawadiacko rzucił wychodzący na bis Dave Gahan. Oczywiście dostaliśmy wszystko to, co zawiera się w pojęciu „show”, łącznie z telebimami i fanowskimi akcjami podczas największych przebojów grupy. Mojemu bratu nie spodobał się wtedy brak wielu utworów z lat 80., mnie pominięcie płyty „Playing The Angel”. Mam tylko nadzieję, że na Stadionie Narodowym uda się do dnia występu DM opanować warunki akustyczne, które części widowni utrudniały odbiór niedawnego koncertu Paula McCartneya.