Pierwszy dzień festiwalu Impact Fest 2013 na pewno można zaliczyć do udanych. Metalową fiestę próbował przerwać deszcz, ale zwycięstwo pozostało po ciemnej stronie muzycznej mocy.

Okolice Lotniska Bemowo były oblegano na długo przed otwarciem bramek wejściowych. Wszędzie krążyły tysiące ubranych na czarno fanów mocnego grania. Przeważały koszulki headlinera festiwalu, czyli niemieckiego Rammstein, ale można było zobaczyć też fanów Metalliki, Black Sabbath, Machine Head, Slayera czy Korn.

Po przebiciu przez bramki, minięciu stoisk z bigosem, zapiekankami, napojem chmielowym i sklepu z koszulkami (ustawiały się do niego tłumy) wreszcie dochodziło się do dwóch scen. Ustawionych nieco inaczej niż w zeszłym roku.

Pierwszy dzień Impact Festu rozpoczął się z minimalnym opóźnieniem. Dla zwycięzców plebiscytu Antyradia, krakowskiego zespołu Paradygmat 10 minut opóźnienia było porażką, bo mieli przecież grać tylko przez 20. A warto pamiętać, że na tego typu festiwalach (z kilkoma scenami i koncertami na zmianę) nie dopuszcza się opóźnień. Paradygmat musiał więc zejść po 10 minutach, ale Polacy pozostawili dobre wrażenie. Ich mocno rockowa mieszanka, momentami w klimacie Rage Against The Machine dobrze rokuje na przyszłość.

Ledwie Paradygmat zszedł z głównej sceny, na drugiej pojawił się zespół gitarzysty Korn Briana „Heada” Welcha - Love and Death. Po kilku taktach koncertu było już wiadomo, że Welch w swojej drugiej kapeli nie odszedł daleko od grania do jakiego przyzwyczaił nas Korn.

Po pół godzinie znowu zatrzęsła się główna scena. Zameldował się na niej dobrze już znany polskim fanom amerykański Mastodon. Wokalista w koszulce z polskim godłem i reszta muzyków rozpoczęli z mocnym przytupem. Zapowiadał się świetny koncert. Niestety Mastodon został dosłownie zmieciony przez deszcz. Po kilkunastu minutach ich występu większość publiki uciekła pod parasole. Woda zaczęła wlewać się na scenę, więc muzycy również salwowali się ucieczką. I to nie był pierwszy atak deszczu tego dnia na Bemowie.

Kiedy się trochę przejaśniło na bocznej scenie odbyła się msza. Bo chyba tylko tak można nazwać koncert szwedzkiego Ghost B.C. Show muzyków ukrywających się pod pseudonimami Pape Emeritusa (wokal) i Nameless Ghouls (instrumentaliści) było wyjątkowe. Lider wyglądający jak szatańska wersja papieża i jego świta w ciemnych habitach połączonych ze strojami ninja. Pape Emeritus w przerażającej trupiej masce pozdrawiał publikę, a ta dobrze przyjęła ich heavymetalowe, melodyjne granie. Równie dobrze bawili się członkowie przegonionego chwilę wcześniej przez deszcz Mastodona, którzy stali z boku sceny.

Msza Ghost B.C. dobiegła końca i wtedy na głównej scenie pojawiła się polska gwiazda festiwalu Behemoth. Był to na pewno najcięższy koncert tego wieczoru. Nergal i spółka (bez zastąpionego przez byłego członka Decapitated perkusisty Inferno) dali mroczne show z ogniami w roli głównej. Jak się okazało nie ostatnimi tego wieczoru.

Po bisie Behemotha trzeba było skierować się w stronę mniejszej sceny, bo tam już swoje 24 wzmacniacze i światła ustawił hardrockowy band z Australii - Airbourne. Pozytywnym graniem solidnie rozgrzali publikę.

Niestety show znowu zepsuł deszcz. Co prawda, Airbourne zagrali pełny godzinny koncert, ale część publiki słuchała go już z oddalonych od sceny parasolów.

Deszcz padał też podczas występu następnej gwiazdy, amerykańskiej legendy thrash metalu Slayer. Wokalista Tom Araya żartował nawet dziękując fanom za przybycie w tak piękny dzień. Slayer zaczęli od „World Painted Blood”, tytułowego numeru z płyty o tym samym tytule z 2009 roku. Nie zabrakło też materiału z legendarnego krążka Slayera z połowy lat 80. „Reign In Blood”. Na koniec koncertu wokalista poprosił fanów, by pamiętali o zmarłym niedawno gitarzyście Slayera Jeffie Hannemanie.

Zapaliły się światła, powoli zaczęły rozbrzmiewać niepokojące dźwięki - tak zaczął się koncert przedostatniego wykonawcy - zespołu Korn. Jonathan Davis i spółka jak zwykle zagrali ciekawy zestaw swoich numerów. Skacząca publika połykały każdy z ich kawałków aż do znakomitego finału, na który wykonali doskonałe hity „Got the Life” i „Freak On a Leash”.
O godzinie 22 Lotnisko Bemowo zamieniło się w piekło. I to dosłownie.

Rammstein zaczęli wybuchem wojny atomowej z numerem „Ich tu dir weh” w tle. Później było jeszcze więcej płomieni, świateł, tryskanie pianą i wybuchów. Przy „Mein Teil” na scenie znalazł się też kocioł z klawiszowcem w środku (ubranym w srebrny strój), który wokalista Till Lindemann w czapce kucharza podpalał kilkumetrowym płomieniem. Na samym początku Till z pomalowanymi na srebrno włosami paradował w różowym futerku. Na scenie towarzyszyło im wyjątkowe tło, które sprawiało wrażenie zrobionego w 3D. Rammstein zagrał chyba wszystkie swoje najważniejsze numery, od „Keine Lust” i „Sehnsucht”, przez „Asche zu Asche”, „Du riechst so gut”, „Du hast” po „Ich will” i finalne „Pussy”.

To był nawet lepszy występ niż ich poprzedni w Polsce, w gdańskiej hali dwa lata temu. Rammstein pokazali jak wygrać z deszczem. Trudno będzie ich dzisiaj przebić.