W "Kronosie" Witold Gombrowicz jest tak blisko nas jak nigdy dotąd. Ze swoimi bólem, małością, obsesjami. Czasem męcząca, odpychająca, ale i poruszająca lektura

Jedni chwytają się reklamowych haseł mówiących o skandalu oraz największym literackim wydarzeniu XXI wieku, mówiąc o późno odkrytym arcydziele. Drudzy dyskredytują „Kronos” w całości, w wydaniu intymnych zapisków Gombrowicza widząc jedynie bezprecedensową hucpę. Chcąc nie chcąc, staliśmy się zakładnikami legendy towarzyszącej opublikowaniu alternatywnego dziennika pisarza. Niby się wiedziało, że jest, w przedmowie do książkowej edycji „Dziennika” wspominał o nim sam Gombrowicz. Potem napisał o tym wprost, acz nader lakonicznie, Sławomir Mrożek. Rita Gombrowicz na pytanie o „Kronosa” do niedawna tylko się uśmiechała. A teraz jest i ma sprostać własnemu mitowi. Stąd się biorą prawdopodobnie wszystkie związane z „Kronosem” nieporozumienia. Tym bardziej że już przy okazji samej edycji Rita Gombrowicz wyznała, że pisarz nakazał jej w razie pożaru zabrać z domu jedynie najważniejsze dokumenty oraz te właśnie zapiski. Dowód to, że nawet jeśli nie myślał o ich upublicznieniu, miały dla niego szczególne znaczenie. Tymczasem „Kronosa” trudno nazywać w tradycyjnym sensie literaturą, trudno zestawiać go z którymkolwiek z dzieł Gombrowicza, którym nadał on skończony, w konstrukcji i formie absolutny kształt. Pisał „Kronosa” równolegle z „Dziennikiem” od roku 1952 lub 1953. „Dziennik” zaprojektował jako swoje opus magnum, na poły ironicznie podkreślał, że pisze go dla sławy i rok po roku w coraz większym stopniu się w niej rozsmakowywał. „Dziennik” stanowi summę jego przemyśleń o świecie i ze światem polemiki. Jest dziełem ciągle otwartym, domagającym się nowych interpretacji. Powtarza się na przykład pytanie, czy tak pojemny dzięki dyskursywnej formie jest samą autokreacją pisarza, czy wręcz przeciwnie – dowodem jego bezkompromisowej szczerości. Jeśli się zgodzić z drugą opcją, co należałoby powiedzieć o „Kronosie”? Jeśli właściwą twórczość Gombrowicza nazywać jego ogromnym projektem pod hasłem „literatura”, „Kronos” określić można jako projekt „życie”.

Najpierw cofamy się do 1922 roku, gdy Gombrowicz zdawał maturę. Potem wykonujemy krok przez kolejne lata, odnotowywane nawet nie równoważnikami zdań, ale pojedynczymi słowami. Kolejne miejsca pobytu, literackie próby, a przede wszystkim inicjacja seksualna rozłożona na kolejne kontakty. Panny z dworków i służące, spotkani na ulicy chłopcy, zwykłe kurwy – wszyscy zazwyczaj opisywani tyleż sucho, co bez cienia sympatii. Nad wszystkim ciąży jednak nawet nie tyle poczucie wyższości Gombrowicza, ile świadomość jego upokorzenia. Doświadczanie własnej seksualności staje się przeżyciem najważniejszym, choć prowadzącym do kwestionowania własnej wartości, a jednocześnie nieustannego jej potwierdzania. Niektórzy podkreślają, że w „Kronosie” wrażenie zrobiła na nich jedynie odnotowana z zegarmistrzowską precyzją liczba stosunków seksualnych autora „Ferdydurke”. Zbytnie to jednak umniejszenie intymnego dziennika Gombrowicza. Choćby dlatego że sprawa seksualności pisarza wreszcie przestaje być powodem do niby-sensacyjnych domysłów i hipotez. Jeśli wierzyć Gombrowiczowi (a czemu nie?) jego biseksualna orientacja nie powinna odtąd budzić wątpliwości. Erotyka jest jedną z najważniejszych sfer „Kronosa”. Każdy rok kończy autor najbardziej suchym z możliwych bilansów. Podsumowuje swoją pozycję w świecie literatury, oblicza dochody i oszczędności, daje rachunek erotycznych osiągnięć i porażek, wreszcie przeprowadza szczegółową analizę stanu zdrowia. Właśnie ono staje się dla tych zapisków kwestią najbardziej fundamentalną. „Kronos” układa się w bezlitosną dla samego siebie kronikę popadania w przeróżne choroby, których punktem stałym jest astma. Czytamy zatem o kłopotach z zębami, o wrzodach, nadmiernym poceniu się, bolącym sercu, przeziębieniach i lęku przed zarażeniem się wszystkimi infekcjami. Otrzymujemy szczegółową listę przyjmowanych lekarstw i szczepionek. Strach przed ostatecznym zniedołężnieniem, a potem narastające przeczucie śmierci napędzają te notatki, nadają im obsesyjny rytm. Gombrowicz nie cofa się przed najbardziej drastycznymi opisami na przykład wtedy, gdy w ataku bólu żołądka pobrudził spodnie. W ten sposób „Kronos” staje się zapisem obumierania ciała, odnotowywanej z bolesną szczerością destrukcji życiowych sił. I jako taki staje się najbardziej przejmujący. Tak odczytywany intymny dziennik Gombrowicza można traktować jako rewers jego właściwej twórczości. Cielesność była w niej powodem zazdrości, tęsknoty, a czasami również zachwytu. W „Kronosie” doświadczanie własnego ciała wiąże się z upokorzeniem, a przede wszystkim bólem – stanem tak ciągłym, że aż prawie naturalnym. Gombrowicz przez Mrożka w „Dzienniku” nazywany z nabożnym szacunkiem „Szef” albo „Padrone” tu jawi się jako osobowość egotyczna, naznaczona trudnym do nazwania fatalizmem. Jego notatki przypominają buchalteryjne rachunki, nie ma tu miejsca na wyrafinowanie fraz, forma przestaje mieć znaczenie. Zostają pojedyncze słowa, równoważniki zdań – znaki pamięci, jakimi zapisuje się życie. W tym punkcie „Kronos” może się okazać doświadczeniem istotnym, bo dającym dostęp do innego, nierozpoznanego dotąd Gombrowicza. Dlatego godzę się na nazywanie intymnego dziennika autora „Ślubu” buchalterią. Dodaję jednak – buchalterią losu. Jego najbardziej suchym, bezlitosnym zapisem jest właśnie „Kronos”. To mało? Dlatego też najchętniej powstrzymałbym się od „gwiazdkowych” ocen. W przypadkach takich jak ten nie mają one sensu.

Kronos | Witold Gombrowicz | Wydawnictwo Literackie Kraków 2013 | Recenzja: Jacek Wakar