Justyna Bargielska jest mistrzynią literackich miniatur i wyjątkowo utalentowaną pisarką. Ale z miniatur ciężko złożyć powieść, o czym zaświadczają „Małe lisy”.

Małe osiedle na peryferiach wielkiej metropolii, po tej gorszej stronie rzeki. Z lewej las, z prawej bloki, w oddali wiecznie zakorkowana wylotówka. W blokach mniej lub bardziej (raczej mniej) szczęśliwi zdobywcy kredytów mieszkaniowych, słabo zakorzenieni nie tylko w tym miejscu, ale i we własnym życiu. To świat tak zwyczajny, że aż nierealny.

To również sceneria „Małych lisów”, nowej powieści Justyny Bargielskiej, poetki, prozaiczki, autorki znakomitych „Obsoletek”. A skąd małe lisy? Ano z Biblii, a konkretniej – z „Pieśni nad pieśniami”, która, jak skądinąd wiadomo, traktuje o miłości. „Schwytajcie nam lisy, małe lisy, co pustoszą winnice, bo w kwieciu są winnice nasze”. „Teologicznie biorąc, małe lisy to są wszystkie ułomności, problemy, pokusy dnia codziennego, które niszczą nasze winnice wiary, podgryzają etyczne pnącza, a przecież są tylko małymi lisami!” – powiedziała Bargielska w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, po czym przystąpiła do chwytania lisów, ale przewrotnie. Rzecz w tym bowiem, że napisała książkę o marzeniach. O tym, że przynoszą jednocześnie traumę i wyzwolenie, krótkie szczęście zrośnięte z frustracją, nadzieję zawsze uzupełnianą bólem. To one są małymi lisami i schwytać ich oczywiście nie sposób, ponieważ marzenia wyznaczają linię horyzontu. Mamy więc dwie młode kobiety i ich naprzemienną narrację – singielkę Agnieszkę i Magdę z dwójką małych dzieci oraz bezimiennym mężem, który mówi do żony: „Jeśli jeszcze raz zaszłabyś w ciążę, rozważałbym samobójstwo”. Ów mąż zresztą jest niewyraźny niczym sylwetka na poruszonym zdjęciu, podobnie jak wszyscy inni mężczyźni w tej opowieści, męskie cienie przemykające gdzieś w tle. Faceci jako halabardnicy w damskiej sztuce, aktorzy trzeciego planu wypowiadający krótkie kwestie i znikający ze sceny? Mniej więcej. Bo nawet kluczowa dla fabuły postać tajemniczego leśnego kochanka obu pań, rzekomego nożownika Pajdy, jest papierową figurką z kobiecej fantazji erotycznej, bliżej nieokreślonym etui na członek w stanie erekcji.

Jesteśmy zatem w świecie kobiet. Ale nie przypomina on w żadnej mierze sentymentalnego świata obyczajowych romansów ku pokrzepieniu serc. To kraina dziwna, groteskowa, senna, trochę turpistyczna. Bargielska ma niezwykły talent do snucia anegdot, które mają wprawdzie zaczepienie w codzienności, ale nagle skręcają w stronę makabry, absurdu, koszmaru. Te anegdoty, błyskotliwe dygresje opowiadane z Hrabalowską czułością i werwą, dominują tu nad materią powieściową, a właściwie, mówiąc szczerze, wysysają z niej całą treść. Bargielska jest na szczęście zbyt utalentowaną pisarką, by przedłożyć nam kolejną banalną historię o pustce podmiejskiego życia, niemniej jej talent ma w sobie coś z narowistego wierzchowca – nie zawsze ma ochotę maszerować w tym samym kierunku co jeździec.

Co więc zostaje z „Małych lisów”? Mnóstwo kapitalnych obrazów, soczystych dialogów, surrealistycznych miniatur z niespodziewaną puentą – pejzaż, przynajmniej dla mnie, ciekawie obcy i pełen emocji. To może za mało na powieść, ale w zupełności wystarczyło na dobrą książkę.

Małe lisy | Justyna Bargielska | Czarne 2013 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 4 / 6