Nie czytałem nic równie mocnego o polskiej transformacji ustrojowej i dzikich „najntisach”.
Są książki, które się pamięta. Odzywają się nawet wiele lat po lekturze. Budzą nagłe skojarzenia. Nie znikają – wbudowują się w mózg i stają się w pewnym sensie jego częścią. Jakie to będą książki, to indywidualna sprawa; najważniejsze, że czytelnikom się to przydarza, że niosą przez życie pewną kolekcję tekstów mocno przyklejonych do własnej osobowości. Nie ma w tym nic z intelektualnego elitaryzmu: te teksty to często rzeczy niezbyt poważne, przeczytane w dzieciństwie i wczesnej młodości. Ale bywa, że i później coś się przyczepi.
Trudno wedle tego kryterium oceniać jakość i rangę literatury, niemniej swój zestaw książkowych pasożytów umysłu po prostu lubię. Nie będę tu robił wyliczenia, bo ten przydługi wstęp ma służyć wyznaniu, że w maju 2007 r. w moim mózgu zagnieździła się pewna powieść peruwiańska – wydany przez Znak w przekładzie Tomasza Pindla – „Wstyd” Santiago Roncagliolo, niepozorna historia z życia tamtejszej klasy średniej, czarna tragikomedia o kłamstwach i dojmującym kompleksie niższości. Przypominam sobie, że „Wstyd”, prócz tego, że mi się podobał, trochę mnie zirytował, bo była to powieść, jaką sam chciałbym napisać, gdybym miał odrobinę więcej talentu.
Autor w momencie publikacji oryginału nie miał nawet trzydziestki. Należało mu się uważnie przypatrywać. W 2008 r. wyszła po polsku (w Znaku, znów w przekładzie Tomasza Pindla) jego kolejna proza: „Czerwony kwiecień” – przesiąknięty fatalizmem thriller o dziwnym śledztwie w sprawie seryjnego mordercy, grasującego w regionie Ayacucho, znanym z terroru Świetlistego Szlaku i brutalnej wojny, jaką z tą maoistowską partyzantką stoczyła peruwiańska armia w latach 80. i 90. XX w. „Czerwony kwiecień” – rzecz turpistyczna, ponuro groteskowa – autentycznie zapiera dech w piersiach. Podobnego zdania musieli być jurorzy prestiżowej nagrody Alfaguara dla najlepszej powieści w języku hiszpańskim: w 2006 r. Roncagliolo dostał ją jako najmłodszy (bo 31-letni) laureat w historii.
A potem zapadła cisza, przynajmniej na polskim rynku, bo autor, rzecz jasna, pisał niestrudzenie dalej – publikował zbiory opowiadań, teksty non-fiction, powieści. W mojej głowie grały sceny ze „Wstydu”, a Peruwiańczyka ani widu, ani słychu; najwyraźniej nie sprzedał się u nas wystarczająco dobrze. Nie on jeden, rzecz jasna, przepadł w ten sposób.
Czy jesteśmy potworami?
Na szczęście nie tylko buchalterzy wydają książki – czasami wydają je również wariaci (pozytywni). Warszawskie wydawnictwo ArtRage przyprowadziło zgubę z powrotem do Polski: niedawno ukazała się „Noc szpilek” (oryg. wyd. 2016), brawurowa historia o szkolnym konflikcie i gówniarskiej prowokacji, które prowadzą czytelnika w mrok autentycznej zemsty. Jest to zresztą fabuła typowa dla Roncagliola, który w wywiadzie dla hiszpańsko-meksykańskiego miesięcznika „Letras Libres” tak mówił o swojej twórczości: „Interesuje mnie kontrast między dobrem i złem. Widziałem ludzi z dobrymi intencjami robiących straszne rzeczy i myślę, że najgorsze zło popełnia się wówczas, gdy się ma – w swoim mniemaniu – pozytywną motywację. Skłaniamy się ku przekonaniu, że potworami bywają tylko inni ludzie, że to jakaś zewnętrzna sprawa, która nas nie dotyczy, bo my jesteśmy przecież tymi dobrymi. Taka właśnie wiara towarzyszy często bohaterom moich książek; zwykle dowiadują się na koniec, że była to wiara fałszywa. Chcę, by czytelnik także musiał zadać sobie istotne pytania: czy przypadkiem sam nie jestem potworem? Czy zło może się narodzić z tak szlachetnych uczuć jak miłość bądź pragnienie sprawiedliwości?”.
Roncagliolo (rocznik 1975), jedno z najgłośniejszych nazwisk współczesnej literatury latynoamerykańskiej, pochodzi z peruwiańskiej elity intelektualnej – z rodziny prawników, naukowców i dyplomatów. Dzieciństwo spędził w Meksyku, gdzie jego ojciec, socjolog i polityk Rafael Roncagliolo, musiał się udać na dobrowolne wygnanie z uwagi na konflikt z ówczesnym reżimem. Przyszły pisarz wrócił do Peru jako nastolatek, w sam środek terroru rozpętanego przez Świetlisty Szlak. „Nauczyłem się (wtedy) rzeczy, których żadne dziecko nie powinno się uczyć: zaklejania okien taśmą, aby odłamki szkła nie wyleciały, jeśli bomba wysadzi szyby w powietrze. Leżenia na ziemi z otwartymi ustami w razie wybuchu, żeby fala uderzeniowa nie rozsadziła bębenków. Przechodzenia bez zatrzymywania się przed obiektami wojskowymi, jako że wartownicy mieli rozkaz strzelać bez ostrzeżenia” („Por qué volver al infierno”, Letras Libres, styczeń 2017).
Po powrocie z Meksyku Roncagliolo trafił do szkoły molocha, prowadzonej przez jezuitów. „Wygnanie było (dla mnie jako dziecka) szczęśliwym doświadczeniem, ale kiedy wróciłem do Limy, mówiłem inaczej niż wszyscy. Uczyłem się wtedy w ogromnej, męskiej szkole religijnej, gdzie wszystkie relacje społeczne obracały się wokół obelg i żartów na temat seksu. Musiałem się nauczyć udawać, że łapię, o czym mowa, więc opowiadałem dowcipy, których znaczenia nie znałem i rzucałem przekleństwami, których nie rozumiałem, ale które pozwalały mi przetrwać w stadzie. Tego rodzaju potyczki z językiem nie są typowe dla czasu dzieciństwa i młodości, (...) ale dzięki temu pojąłem, że słowa mają związek z tym, jak odnosimy się do innych ludzi. Słowa dawały władzę i miejsce w grupie, jeśli wiedziałeś, kiedy i pod czyim adresem je wypowiedzieć” – wspominał w rozmowie z magazynem „Revista de la Universidad de México”.
Męskość i nostalgia
Taki jest właśnie świat „Nocy szpilek”: zamknięta społeczność konserwatywnej szkoły, w której pod przykrywką drylu i posłuszeństwa buzują nastoletnie, chłopięce emocje, niemogące znaleźć ujścia innego niż maczystowskie stroszenie piórek, pokątne oglądanie filmów porno i dowcipy o dupie Maryni. Mamy rok 1992 – armia pod rozkazami prezydenta Fujimoriego prowadzi otwartą, pacyfikacyjną wojnę z terrorystami, w Limie niemal codziennie wylatują w powietrze samochody pułapki, a czterech zakumplowanych piętnastolatków, niegroźnych lamusów o drugorzędnej pozycji w gromadzie, popada w konflikt z autorytarnie nastawioną nauczycielką, surową panią Pringlin. Każdy z nich ma coś do udowodnienia trzem pozostałym, dlatego w obliczu kary dyscyplinarnej gotowi są wdrożyć najgłupszy z możliwych plan wendety. Wydarzenia – jakżeby inaczej – wymykają się spod kontroli.
Wedle deklaracji autora „Noc szpilek” powstała jako tekst dla teatru. „Napisałem go dwadzieścia pięć lat temu, ale wyjechałem z kraju, więc nigdy tego nie wystawiliśmy. Dziesięć lat temu znalazłem tę sztukę, przeczytałem ją ponownie i uznałem ją za okropną. Myślę, że to całkiem naturalne, że gardzę moim pierwszym utworem teatralnym. Nie jestem już tą samą osobą, a przynajmniej mam nadzieję, że stałem się lepszym pisarzem. To, co mi się spodobało w pierwowzorze, to dialog. Pomyślałem, że to dobra baza dla powieści. To młodzi mężczyźni, których męskość dojrzewa w represyjnym i konserwatywnym społeczeństwie. Uczą się być przemocowi, bo takimi są mężczyźni wokół nich. Jedyna rzecz, która przetrwała w niezmienionej formie, to były właśnie dialogi. Nie mogłem ich napisać na nowo. Nie umiałbym stworzyć rozmów nastolatków, które napisałem, samemu mając 20 lat. W tych głupkowatych maczystowskich żartach jest coś autentycznego. Tak kiedyś rozmawialiśmy” – opowiadał w wywiadzie z Jagodą Gawliczek dla portalu Goingapp.pl.
Dialogi (które w tej powieści są fenomenalne i chwała tłumaczowi za wierne oddanie ich w polszczyźnie) ocalały, ale Roncagliolo umieścił je w szczególnym literackim kontekście. Otóż struktura książki jest taka, że czytamy – czy może: wsłuchujemy się – w relacje nagrywane po latach. Dorośli faceci, wyciągnięci ze swoich dorosłych pieleszy, na skutek szczególnego szantażu muszą przed kamerą przypomnieć sobie wydarzenia roku 1992; każdy ma swoją wersję, każdy ma jakieś wytłumaczenie swojej roli w tamtych wypadkach, już się zresztą nie przyjaźnią. Ale łączy ich jedno: nostalgia. Nostalgia mimo wszystko. Pamięć języka i przeżycia. „Noc szpilek” mówi o społeczeństwie w stanie rozpadu, o pokoleniu rodziców, którzy przegrali, i pokoleniu dzieci, w którym pokłada się nadzieję, ale ono już także zaraziło się złem. Machismo jest w tej historii śmiechu warte: nastoletni bohaterowie praktycznie nie mają ojców – pierwszy tatuś chleje do nieprzytomności, drugi bezskutecznie leczy się z PTSD nabytego na wojnie z maoistami, trzeci jest mocny tylko w gębie, a czwarty to kretyn postępowiec zajęty własnymi kruchymi emocjami. Jedynym facetem w tej powieści jest w istocie nauczycielka Pringlin, ale ona dla odmiany – niczym generał dokonujący zamachu stanu, by „uzdrowić państwo” – staje się, nawet wbrew sobie, symbolem wszelkiej opresji.
Można było z tego ukręcić sztampowego, ze wszech miar słusznego, nadętego gluta o generacyjnej traumie (polska literatura niewątpliwie tak właśnie by postąpiła), ale Roncagliolo trzyma się konwencji nostalgicznej czarnej komedii zmieszanej z thrillerem: składa się tu hołd grom wideo, debilnym serialom, wyświechtanym świerszczykom o podejrzanie sklejonych stronach, koszmarnym chłopięcym rozrywkom, kulturze prowincjonalnej podróbki (bar McRonald’s!), wreszcie: nader niepoprawnemu politycznie poczuciu humoru. Ale wszystko to nadal składa się na szczerą, realistyczną opowieść o banalności zła. Nie czytałem nic podobnego o polskiej transformacji ustrojowej i dzikich „najntisach” – Roncagliolo okazuje się pisarzem, którego nam zabrakło, którego nie mieliśmy.
Macondo i McOndo
Niewykluczone, że chodzi o odmienne ścieżki przetwarzania społecznych doświadczeń na literaturę. Latynoamerykański boom lat 60. i 70. przyniósł wprawdzie znakomite pisarstwo polityczne, ale zasłynął przede wszystkim udaną implementacją późnomodernistycznej konwencji realizmu magicznego. Pokolenie dochodzące do głosu w latach 90. miało jednak serdecznie dość obrazów nadrealistycznie zmitologizowanej prowincji – wyrazem buntu przeciw zużytym chwytom magicznym był ruch literacki McOndo (w kontraście do Márquezowskiego Macondo ze „Stu lat samotności”), w ramach którego autorzy pisali o trudnej codzienności wielkich metropolii, o migracjach ekonomicznych, globalizacji i terroryzmie, korzystając z języka i popkulturowych wzorców literatury gatunkowej.
Myśmy swojego McOndo nie mieli (a może i mieliśmy, ale w poezji, której nikt nie czyta). Roncagliolo natomiast dorastał wpatrzony w niewiele starszych od siebie pisarzy, którzy rozbijali w drobiazgi zastane wzorce prozatorskiego prestiżu. „Dla nastolatka, którym wtedy byłem, okazało się to wyzwalającym odkryciem. Czyli możemy jednak pisać o tym, co znamy, niekoniecznie o ludziach ze świńskimi ogonkami i dyktatorach! Wprawdzie finalnie wyszło na to, że i ja pisałem o dyktatorach, ale robiłem to tylko dlatego, że dyktatura stała się częścią mojej codzienności” – mówił autor w 2011 r. w rozmowie z brytyjskim magazynem „Granta”.
Nie bez powodu zatem „Wstyd” opowiada o katastrofie rodziny zżeranej wzajemną nieufnością i brakiem miłości w tonie telewizyjnego sitcomu, przy czym parsknięcia i chichoty czytelnika mają tu zastępować śmiech z puszki. Roncagliolo zresztą zaraz po studiach pracował jako scenarzysta skeczów i oper mydlanych.
Praktykował także w biurze peruwiańskiego rzecznika praw obywatelskich, do którego napływały liczne raporty o zbrodniach popełnionych w latach minionych przez obie strony konfliktu armia–Świetlisty Szlak (w którym zginęło ok. 70 tys. ludzi). Partyzanci Abimaela Guzmána – towarzysza Gonzalo – dokonywali zamachów oraz mordowali ludność wiosek i miasteczek, które nie chciały im się podporządkować, armia przeprowadzała z kolei rzezie wsi uznanych za lojalne wobec senderystów. Tak się osobliwie składało, że często były to zarazem czystki etniczne: Świetlisty Szlak działał przede wszystkim w rejonach górskich, zamieszkanych przez Indian Keczua, stanowiących (najbiedniejsze) 20 proc. ludności Peru, niejednokrotnie nieznających nawet hiszpańskiego. Tym samym wzajemne akty ludobójstwa wpisywały się w długą, 500-letnią historię konfliktu kolonizatorów i stopniowo wyniszczanych tubylców.
Przyzwolenie na mord
„W latach 90. jedną z moich pierwszych prac była posada «doradcy redakcyjnego» w biurze RPO. Pisałem przemówienia dla Rzecznika, przygotowywałem komunikaty prasowe, współtworzyłem niektóre raporty i prowadziłem kursy dla urzędników. W tamtych latach nie mówiło się już o przemocy w kraju. Wygrali ci dobrzy. Kropka. Nie było zbytniej chęci, by wracać do tego tematu. Do zadań biura należało jednak stworzenie dokumentalnego archiwum naruszeń praw człowieka w latach pożogi” – pisał Roncagliolo w eseju dla „Letras Libres”. „W rezultacie spędziłem wiele dni, zagłębiając się w historię przemocy, nie tylko tej ze strony senderystów, lecz także tej ze strony państwa, popełnionej w imię ludzi takich jak ja, aby nas «uratować». Często musiałem podróżować do Ayacucho (...). Wszyscy tam uważali czas mojego okropnego dzieciństwa za godną pozazdroszczenia oazę spokoju. Pewnego ranka czytałem np. skargę na władze więzienia Yanamayo, jednego z najsurowszych w kraju – dokument informował, że funkcjonariusze policji gwałcili więźniarki, a potem również więźniów, używając do tego pałek policyjnych. Innym razem wertowałem doniesienia o masakrach dokonywanych przez terrorystów za pomocą kamieni i noży. Moja praca z tymi świadectwami polegała na poprawianiu ortografii i interpunkcji, co było raczej kiepskim żartem. Dzięki tym doświadczeniom w mojej głowie ukształtowała się postać biurokraty, który widzi świat jedynie przez pryzmat oficjalnych pism. Tragikomiczna postać, jak wielu z nas – wliczając w to mnie samego – którzy otrzymywali raporty o rozczłonkowanych ciałach i uporczywie poprawiali w nich kolejność przymiotników”.
W ten sposób powstał „Czerwony kwiecień” i jego główny protagonista, pomocnik prokuratora Félix Chacaltana, pedantyczny służbista, wyspecjalizowany w wygładzaniu hiszpańszczyzny swoich meldunków. „Czerwony kwiecień” – skrzyżowanie thrillera z proceduralnym kryminałem – bazuje jednak na założeniu, że śledztwo w sprawie seryjnego mordercy inaczej bada się w świecie społecznym, w którym takie zbrodnicze czyny stanowią gwałtowną dewiację od normy, inaczej zaś wśród ludzi, spośród których niemal każdy ma coś na sumieniu, w realiach niegdysiejszego przyzwolenia na mord, w przestrzeni wypełnionej panicznym lękiem. „Represje (wobec rdzennej ludności) miały wielkie poparcie, ponieważ duża część mieszkańców Peru wszędzie dostrzegała i nadal dostrzega zwolenników Świetlistego Szlaku. Dosyć trudno jest utrzymać demokrację w kraju, w którym przeważająca liczba obywateli sądzi, że jeśli ktoś protestuje, należy go zastrzelić” – dodawał autor w zeszłym roku w rozmowie z serwisem Eldiaro.es.
Nie mogę się przy tym opędzić od myśli, że gdyby w „Czerwonym kwietniu” trochę poprzestawiać akcenty i przenieść go w realia polskiej prowincji wczesnych lat 50., byłaby to znakomita powieść o komunistycznej przemocy i „chłopcach z lasu”. Znów Peruwiańczyk okazuje się pisarzem, którego nam zabrakło.
W 2000 r. 25-letni Roncagliolo wyemigrował z Peru. Po części dlatego, że chciał uciec z cienia znanego i wpływowego ojca. Po części z tej przyczyny, że pragnął kariery literackiej serio, a o tę znacznie łatwiej w Hiszpanii, do której wyjechał (choćby dlatego, że w Madrycie i Barcelonie mieści się gros najważniejszych wydawnictw i agencji pisarskich świata hiszpańskojęzycznego). A po części z uwagi na to, że w Peru zawsze czuł się trochę jak obcokrajowiec. Co ciekawe, rodacy od czasu do czasu zarzucają mu efekciarstwo, artystyczne chodzenie na łatwiznę (w postaci – choćby – zapożyczenia się w popkonwencjach) czy komercyjne inklinacje. To oczywiście bzdury, ale jakże znamienne, także dla naszego rynku książki. Szczęśliwie będziemy mogli się niebawem przekonać, czy Roncagliolo potrafi trzymać równą formę literacką: Art-Rage zamierza wydać co najmniej dwie jego kolejne książki. ©Ⓟ