W odstępie paru miesięcy ukazały się niedawno książki, które mają ze sobą wiele wspólnego, choć o żadnej inspiracji raczej nie może być mowy. Łączy je oryginalne ujęcie postapokaliptycznego konceptu ostatniego człowieka: historie o przetrwaniu końca świata są tu ujęte z perspektywy kobiecej.
Przyglądam się z uwagą serii „Cymelia” wydawnictwa ArtRage od początku jej zaistnienia – od mniej więcej dwóch lat. Pomysł na tę serię jest następujący: chodzi o przywracanie polszczyźnie przekładów prozy wartościowej, lecz z różnych powodów zapoznanej, bądź o odkrywanie zagranicznych autorów i autorek, którzy – jako tworzący nie całkiem współcześnie – do tej pory byli przez polskich wydawców pomijani. Innymi słowy: to literackie „perły z lamusa”. W ramach owej serii ArtRage odświeżyło m.in. „Sokoła maltańskiego” Dashiella Hammetta (w nowym tłumaczeniu Tomasza S. Gałązki) czy „Planetę małp” Pierre’a Boulle’a (także w nowym przekładzie – Agaty Kozak), wprowadziło na polski rynek Waltera Kempowskiego („Wszystko na darmo”, przeł. Małgorzata Gralińska), Torgny’ego Lindgrena („Legendy”, przeł. Tomasz Feliks) czy Kay Dick („Oni”, przeł. Dorota Konowrocka-Sawa). W przypadku „Cymeliów” zresztą sprawa jest prosta: można brać wszystko jak leci.
W odstępie paru miesięcy we wspomnianej serii ukazały się niedawno książki, które mają ze sobą wiele wspólnego, choć o żadnej inspiracji raczej nie może być mowy. Łączy je oryginalne ujęcie postapokaliptycznego konceptu ostatniego człowieka: historie o przetrwaniu końca świata są tu ujęte z perspektywy kobiecej, kameralnej, pozornie nieefektownej, pozbawionej mesjanizmu charakterystycznego dla tego podgatunku. W istocie powieści, o których będzie tu mowa, są tak nietypowe, że trudno je w ogóle zakwalifikować do dystopijnej fantastyki. Ale nie są to też banalne posttraumatyczne alegorie, jakich obecnie pełno.
I to jest w porządku
„Ściana” (1963 r.) Austriaczki Marlen Haushofer (1920–1970) już się kiedyś u nas ukazała – w 1990 r. w przekładzie Zofii Kani. Pozostała jednak książką głęboko niszową, sam o jej istnieniu dowiedziałem się dopiero w początkach pandemii, gdy przygotowywałem się do napisania tekstu na temat motywu izolacji i samotności w literaturze. Używany egzemplarz kosztował dosłownie parę złotych – lektura była warta znacznie więcej. Bo to znakomita powieść, w której tle da się wyczuć nie tylko zimnowojenny lęk przed totalną zagładą. Da się w „Ścianie” odnaleźć dyskretne ślady „Drugiej płci” Simone de Beauvoir, klasycznego tekstu drugiej fali feminizmu, a także tropy związane z fundamentalnie „męskimi” tekstami kultury, choćby z „Robinsonem Crusoe”, „Waldenem” czy biblijną historią o arce Noego. Ale Haushofer przetwarza te wątki po swojemu, często kompletnie à rebours.
Czterdziestoletnia kobieta, narratorka powieści, przyjeżdża na parę dni w góry: jej kuzynostwo ma tam domek myśliwski. Kuzynka z mężem idą na kolację na dół, do wsi – z jakiegoś powodu nie wracają na noc. Rano nadal ich nie ma. Krótki spacer z psem kuzynostwa prowadzi narratorkę do wstrząsającego odkrycia: kotlinkę, w której stoi dom, od świata na dole oddziela niewidzialna, przezroczysta, lecz bardzo solidna ściana. Ludzie w najbliższym widocznym gospodarstwie wyglądają na martwych, zastygłych w zaskoczeniu nagłą śmiercią. Wydarzył się zatem jakiś niepojęty kataklizm.
Czasy są wprawdzie dziwne – „wówczas bezustannie mówiło się o wojnie atomowej i jej skutkach, co skłoniło Hugona (męża kuzynki) do zgromadzenia w domku (...) niewielkich zapasów żywności i innych artykułów” – ale kobiecie dziwnie łatwo przychodzi akceptacja tego osobliwego stanu rzeczy: że oto została sama, odcięta na górskim pustkowiu, a jej bliscy najpewniej nie żyją. Jest wdową, dwie córki są już prawie dorosłe, parę razy pojawiają się w tekście wzmianki o nikłym przywiązaniu narratorki do dotychczasowej egzystencji w rodzinnym kieracie, niemniej od „Ściany” aż bije potężny mizantropijny chłód, który być może jest zawoalowaną tęsknotą za wszystkim, czego się nie przeżyło i już się nie przeżyje. Bohaterka podejmuje parę niemrawych wypraw badawczych śladem ściany, ale w istocie interesuje ją coś innego: robinsonada w obliczu narastającego absurdu. Samotność kobiety nie jest zupełna – zamiast podporządkowanego Piętaszka towarzyszą jej na równych prawach pies, lekko zdziczała kotka oraz odnaleziona w lesie zdezorientowana krowa, odcięta ścianą od swojego stada. Oto nowa arka Noego, która wszelako płynie donikąd i nie ma żadnej boskiej woli do wypełnienia. W tej wspólnocie zbudowanej na wzajemnej trosce i opiekuńczości pierwiastek ludzki ma znaczenie, ale nie jest najważniejszy: bohaterka wychodzi czasami na górską halę i spogląda przez lornetkę na wsie w dolinie, wypatrując śladów jakiegoś zaburzenia tamtejszej martwoty; nie patrzy jednak z nadzieją – patrzy ze słuszną obawą.
W „Ścianie”, wypełnionej drobiazgowymi – i fascynującymi – obrazami trwającej latami codziennej krzątaniny i ludzko-zwierzęcej bliskości, ścierają się dwie przeciwstawne emocje: pierwsza to z gruntu nihilistyczne poczucie, że wszystko to jest po nic i że śmierć zakończy owo bezcelowe, przypadkowe zaburzenie energii (a jednak czytamy tę spisaną relację!), oraz druga, że to bez znaczenia, czy żyje się zgodnie z jakimś społecznie sformułowanym celem – wolność jest samotnością, ale może być też dobra, jeśli tylko zrezygnuje się z antropocentrycznego egoizmu i obietnicy wiecznego trwania. W domyśle: tamtego świata, stworzonego przez mężczyzn dla mężczyzn, nie szkoda ani trochę. Nie będzie też żadnego mesjasza po upadku starego ładu, wszystko zarosną chwasty. I to jest w porządku.
Mimo wszystko
Punkt wyjścia powieści „Ja, która nie poznałam mężczyzn” (1995) Belgijki Jacqueline Harpman (1929–2012) jest inny, znacznie mroczniejszy: oto w pomieszczeniu bez okien, w okratowanej celi, przebywa 40 niespokrewnionych kobiet w różnym wieku. Pilnują ich strażnicy, zawsze płci męskiej. Strażnicy, pracujący na zmiany, nie nawiązują kontaktu werbalnego – ani nawet wzrokowego – z uwięzionymi, egzekwują jednak uderzeniami bicza przez kraty ścisły zakaz jakichkolwiek kontaktów cielesnych między kobietami, od zwykłego dotyku poczynając. Kobiety praktycznie nie pamiętają w szczegółach swojego życia sprzed zamknięcia, mają tylko jakieś niejasne wspomnienia o mężach, o potomstwie, które miały, wreszcie – o bliżej nieokreślonej globalnej katastrofie. Strażnicy dostarczają im nieprzetworzoną żywność tudzież materiały do szycia ubrań (kobiety nie mają nici, używają włosów), skwapliwie nie dopuszczając do prób samobójczych wśród osadzonych. Ten przerażający, monotonny panoptykon trwa wiele lat – rachuba czasu w pomieszczeniu jest zaburzona, ale kobiety widzą to po swoich starzejących się ciałach.
Jest wśród nich też dziewczynka. Zbyt młoda, by zachować jakąkolwiek pamięć o świecie sprzed katastrofy. To prawdziwie obozowe dziecko, znające tylko realia więzienia. To ona jest narratorką tej historii. To ona – tubylec podziemi – podejmuje, już jako niemal dorosła osoba, nieśmiałą próbę buntu. To ona wreszcie, gdy nagły alarm odwołuje strażników, a klucz przypadkowo pozostawiony w zamku umożliwia kobietom opuszczenie celi, jako pierwsza wychodzi na powierzchnię. Tylko po to, by odkryć, że świat na zewnątrz jest kolejnym więzieniem: półpustynną, bezludną, niekończącą się przestrzenią bez pór roku i zmian pogody. Czy to inna planeta? Dla narratorki i tak jest to jedyna planeta, jaką zna. I jedyne życie, jakie ma.
Harpman pochodziła z żydowskiej rodziny, której udało się zbiec przed nazizmem do Maroka, większość jej dalszych krewnych zginęła jednak w Holokauście. Wizja nonsensownego panoptykonu ma więc najpewniej źródło w pamięci o niemieckich obozach. Najciekawsze rzeczy zaczynają się jednak dziać w powieści już po wyjściu z kazamatów. Tu znów następuje kolizja dwóch idei: nihilistycznej i wspólnotowej. Gdyby ocalała grupa mężczyzn, zapewne podzieliłaby się na frakcje i rozpoczęła wojnę na wyniszczenie, jak we „Władcy much”. Kobiety działają zupełnie inaczej: kooperują, uporczywie się krzątają, budują prowizoryczny świat rządzący się przewidywalnymi regułami, choć wszystkie mają świadomość, że jest to działalność – w sensie społecznym i reprodukcyjnym – pozbawiona sensu.
Wielka pochwała banalności powszedniego kobiecego ścibolenia nie stanowi jednak ideologicznego manifestu wymierzonego w mężczyzn: przeciwnie, mężczyzn w tym świecie brakuje, Harpman sugeruje, że radykalne pozbawienie losu dotyczyło także ich, że rzeczywistość bez pierwiastka męskiego okazuje się dziwnie niepełna, przynajmniej dla tych, które pamiętają choć odrobinę czas sprzed tąpnięcia. Narratorka widzi to już trochę inaczej, jest bowiem zarazem pierwszym i – jak się zdaje – ostatnim człowiekiem na tej obcej ziemi. Czy można jednak tęsknić za czymś, czego się nigdy nie doświadczyło? Odpowiedź, jakiej udziela Harpman w tej znakomitej, ponurej książce o układaniu sobie życia mimo wszystko, wcale nie jest oczywista. ©Ⓟ