Półtorej dekady czekaliśmy na polski przekład trzeciego tomu „trylogii pogranicza” Cormaca McCarthy’ego. Było warto.

Losy ważnych książek bywają równie dziwne i nieprzewidywalne jak samo życie. Jeszcze dziesięć lat temu lektura Cormaca McCarthy’ego była domeną „nerdów” z amerykańskich campusów i czytelników niszowych magazynów literackich. Autor „Krwawego południka” pozostawał w cieniu wielkiej trójki amerykańskich pisarzy: Thomasa Pynchona, Dona DeLillo i Philipa Rotha. Do pewnego stopnia na własne życzenie. Odrzucał propozycje prowadzenia wykładów i kursów kreatywnego pisania, z których utrzymuje się gros jankeskich literatów. Niczym diabeł święconej wody unikał mediów i nie udzielał wywiadów, co w epoce dominacji cyberprzestrzeni i mass mediów stanowi gwarantowaną trampolinę sukcesu – nie tylko komercyjnego. Kto wie jak potoczyłyby się losy pisarza (rocznik 1933), gdyby sześć lat temu odmówił zafascynowanej jego twórczością Oprah Winfrey. Występ w popularnym talk-show sprawił, że o odludku z Nowego Meksyku usłyszała cała Ameryka, a jego książkami zainteresowało się Hollywood. Miało to też bezpośrednie przełożenie na nasz rynek. Dzięki sukcesowi w Stanach powieści McCarthy’ego – a zwłaszcza po premierze nagrodzonej Oscarami filmowej adaptacji „To nie jest kraj dla starych ludzi” braci Coenów (2007) – ruszyła fala tłumaczeń i polskich edycji. Doczekaliśmy się wreszcie publikacji przekładu „Sodomy i Gomory” (oryginalny tytuł „Cities of the Plain”), dzieła dopełniającego powieściową „trylogię pogranicza”.

Czy Cormac zaskakuje? I tak, i nie. Tak, bo opiewa miłość i przyjaźń, czego wcześniej na taką skalę nie robił. Nie, bo znów odziera czytelnika ze złudzeń, że czyste uczucia muszą zbrukać się lub zginąć w zderzeniu z brutalną rzeczywistością.

W„Sodomie i Gomorze” puentują się losy Johna Grady’ego Cole’a i Billy’ego Parhama, bohaterów pierwszego („Rącze konie”, 1992) i drugiego („Przeprawa”, 1994) tomu trylogii. Przenosimy się na amerykańsko-meksykańskie pogranicze w pierwszych latach po drugiej wojnie światowej. W Teksasie właśnie dobiega końca XIX wiek, w niebyt odchodzi dawny świat, kowboje w epoce nowoczesności przestają być potrzebni, a „układanie” koni, w którym wyspecjalizował się Cole, staje się profesją archaiczną i coraz bardziej zbędną. John Grady przeżywa nawałnicę dojrzewania, zakochuje się w 16-letniej meksykańskiej prostytutce i zaczadzony uczuciem próbuje się z dziewczyną ożenić. Pakuje się tym samym w poważne kłopoty, bo alfons „opiekujący się” Magdalene ma zupełnie inne pomysły na jej przyszłość.

Ktoś powie, że oś fabularna „Sodomy i Gomory” jest banalna. I będzie miał rację, bo powieść da się czytać również na poziomie dramatycznego romansu w scenerii już-prawie-nie-dzikiego Zachodu. Bo dla McCarthy’ego intryga jest punktem wyjścia do mocno osadzonej w realiach amerykańskiego Południa uniwersalistycznej przypowieści o naturze zła oraz dobra – równie niezrozumiałego i niemożliwego do wyjaśnienia co okrucieństwo i przemoc. Istotny jest język – Cormac pisze krótkimi zdaniami, z aptekarskim minimalizmem dawkuje dialogi, a jednocześnie tworzy epicką prozę, hipnotyzującą swoim jednostajnym rytmem.

Sodoma i Gomora | Cormac McCarthy | przeł. Maciej Świerkocki | Wydawnictwo Literackie 2013 | Recenzja: Cezary Polak | Ocena: 4 / 6