W powszechnym wyobrażeniu dominuje opowieść o tym, że Polacy przyjeżdżali do domów dopiero co opuszczonych. A często zajmowali mieszkania, w których jeszcze byli Niemcy. I przez kilka miesięcy mieszkali razem z nimi.
DGP
Na ile, pisząc „Poniemieckie”, poruszała się pani po terra incognita?
Wydawało mi się, że temat poniemieckich domów, rzeczy i cmentarzy oraz naszego do nich stosunku jest już dawno opracowany. Był obecny w literaturze pięknej: i tej powstającej w czasach PRL – pisali o tym Henryk Worcell, Eugeniusz Paukszta, Halina Auderska, i tej współczesnej – od lat 90. poruszali go Stefan Chwin, Olga Tokarczuk, Artur Daniel Liskowacki, Paweł Huelle, Brygida Helbig czy Joanna Bator. Niemieckie dziedzictwo kulturowe było i wciąż jest tematem badań naukowych. Ale nauka woli koncentrować się na obiektach dużych – jak pałace, oraz posiadających silny ładunek symboliczny – jak pomniki. Temat zwykłych domów oraz rzeczy codziennego użytku poruszany jest w badaniach raczej marginalnie. A to właśnie on interesował mnie najbardziej. Chciałam dowiedzieć się więcej o losach poniemieckich przedmiotów – mebli, obrazów, fotografii, pocztówek, słoików – które Polacy mają do dziś u siebie. Chciałam też wiedzieć, jak radzą sobie z mieszkaniem w domach, których historie są nie do końca poznane.
A jaka jest pani historia?
Jestem z Legnicy, która do 1945 r. była niemiecka. Wychowałam się w bloku, ale w poniemieckiej kamienicy mieszkali moi dziadkowie. Kontrast między tym blokiem a kamienicą fascynował mnie, moja książka jest także historią osobistego oczarowania poniemieckością. Temat we mnie pracował, gromadziłam książki oraz wspomnienia, pytałam o poniemieckie w rozmowach ze znajomymi i spotykanymi ludźmi. Wreszcie postanowiłam przejrzeć zgromadzone w archiwum Instytutu Zachodniego w Poznaniu pamiętniki osadników i przesiedleńców pod kątem tego, jak radzili sobie z tym wszystkim, co zastali po poprzednikach. Udawałam się na terra incognita o tyle, o ile dotąd nikt systematycznie nie badał tych pamiętników pod kątem słowa „poniemieckie”, nie śledził jego zmieniających się konotacji.
W książce pojawiają się archiwalne wspomnienia osadników i przesiedleńców, rozmowy z ludźmi, którzy mieszkają w poniemieckich domach, kolekcjonerami, lokalnymi aktywistami, poszukiwaczami skarbów, osobami dbającymi o niemieckie cmentarze. Oddaję też głos niemieckim źródłom dotyczącym kultury materialnej, np. w rozdziałach poświęconych słoikom czy oleodrukom – jak ten najbardziej znany, z Aniołem Stróżem przeprowadzającym dzieci po kładce nad przepaścią. Ale książka nie jest pracą badawczą, lecz literackim reportażem. Zależało mi na tym, by dobrze się ją czytało, by trafiła do szerokiego kręgu odbiorców, bo wydawało mi się, że temat jest bliski wielu osobom, nie tylko tym urodzonym na Ziemiach Odzyskanych. I rzeczywiście: odzew, z jakim spotkało się „Poniemieckie”, jest ogromny. Od premiery minął rok, a wciąż przychodzą maile od czytelników, którzy chcą się ze mną podzielić swoim doświadczeniem życia na poniemieckim, przysyłają zdjęcia mebli czy obrazów. Często piszą, że znaleźli w niej odbicie swoich odczuć i przemyśleń.
Skąd w archiwach wzięły się wspomnienia osadników?
Instytut Zachodni trzykrotnie organizował konkursy na pamiętniki osadników Ziem Odzyskanych: w 1956 r., 1966 r. i 1970 r. Konkursy na pamiętniki to w polskiej szkole socjologicznej zacna tradycja, wywodząca się od Floriana Znanieckiego, który na początku lat 20. XX w. ogłosił konkurs na „Życiorys własny robotnika”. Dał tym początek instytucji pamiętnikarstwa konkursowego, stanowiącej wzór praktycznego stosowania metody autobiograficznej w socjologii. Badacze, którzy ogłosili konkursy na „pamiętniki osadników Ziem Odzyskanych”, zdawali sobie sprawę, że wymiana ludności na ziemiach zachodnich i północnych to wielki eksperyment społeczny. Konkursy dostarczały mnóstwo materiału badawczego, były też sondowaniem nastrojów społecznych. A także wentylem emocjonalnym. Napłynęło na nie ponad tysiąc prac, choć opublikowano tylko niewielką część. To wielki skarb dla badaczy.
Czym jest tytułowe poniemieckie? Przywołuje pani w książce anegdotę Katarzyny Weintraub, pisarki, dziennikarki i tłumaczki. W latach 80. spotkała ona w niemieckiej Kolonii Polkę, która zachwycając się secesyjną architekturą miasta, namawiała znajomych, by zobaczyli „piękne poniemieckie kamienice”.
Tak, bo dla niej, a najpewniej była to osoba wychowana na Ziemiach Odzyskanych, wszystko, co stare, przedwojenne, było poniemieckie. Samo słowo „poniemieckie” pojawiło się z końcem II wojny w odniesieniu do wszelkiego znajdującego się w granicach powojennej Polski majątku Rzeszy Niemieckiej i byłego Wolnego Miasta Gdańska oraz obywateli Rzeszy Niemieckiej. Z początku, w ustawie z maja 1945 r., była mowa o majątkach opuszczonych i porzuconych. W marcu następnego roku wydano dekret o majątkach „opuszczonych i poniemieckich”. Majątek poniemiecki przeszedł na własność Skarbu Państwa. Z czasem słowo to zaczęło żyć własnym życiem i oddalać się od swojego podstawowego znaczenia. Mnie interesowały przemiany jego konotacji od czasów powojennych po współczesne.
Tuż po wojnie „poniemieckie” źle się kojarzyło – i trudno się temu dziwić.
Tak, są fragmenty we wspomnieniach osadników i przesiedleńców, w których jest mowa o „poniemieckich śmieciach” czy „poniemieckim barachle”. Opisują obrzydzenie, które towarzyszyło im, gdy wchodzili do poniemieckich domów. Wyrzucają książki, zrywają tapety, sprzątają – próbują egzorcyzmować te domy z niemieckiego ducha. Ale nawet gdy wyrzucili wszystko, zerwali tapety i pomalowali na biało ściany, to Niemca nie dało się wyrugować do końca. Trzeba było jakoś sobie z tym poradzić, jakoś się urządzić. Dzisiejsi trzydziesto- i czterdziestolatkowie mają często inny stosunek do poniemieckiego niż ich dziadkowie. Dla nich poniemieckie to po prostu rodzinne pamiątki. Szafa jest po babci, nie po Niemcach. Swoją drogą babcie i dziadkowie woleli nie rozwodzić się zbytnio nad pochodzeniem sprzętów, którymi były umeblowane ich domy. Czytelnicy często piszą do mnie właśnie o tym. „Pani Karolino, u babci w domu wisi obraz przedstawiający Ostatnią Wieczerzę. Byłem przekonany, że przyjechał ze wschodu, a po lekturze «Poniemieckiego» coś mnie tknęło, odwróciłem go, żeby zobaczyć, czy jest opisany z drugiej strony i okazało się, że to obraz niemiecki!”. Dziś poniemieckie nie jest już żadną tajemnicą ani tabu. Nie wypieramy jego obecności, raczej zapominamy o nim. Poniemieckie stało się w pewnym sensie przezroczyste. A ponieważ historia regionalna jest w szkołach wciąż słabo obecna, młodzież mieszkająca na terenie Ziem Odzyskanych często jest zaskoczona tym, że ich miasto było kiedyś niemieckie.
Mówiła pani o zrywaniu tapet. Zapamiętałam przywołany w książce fragment pamiętnika wysiedleńców: „Wprawdzie jedzenie było takie samo, ale z tych niemieckich garnków smakowało jakoś gorzej”. I zupełnie inną opowieść o poniemieckiej bombce, która stała się „czymś specjalnym”, zajmowała zaszczytne miejsce na choince i wszyscy mieli uważać, by się nie stłukła. Ale porozmawiajmy chwilę o wekach, które Polacy znajdowali w poniemieckich domach.
Weki wymyślili praktyczni Niemcy pod koniec XIX w. Czasownik „einwecken”, wekować, wziął się od nazwiska Johanna Carla Wecka, który nabył patent od chemika dr. Rudolfa Rempela. Rempel jako pierwszy wpadł na pomysł wkładania owoców i warzyw do szklanych pojemników i zagotowywania ich po uszczelnieniu. Poniemieckie weki odegrały pewną rolę w życiu przesiedleńców jako uzupełnienie aprowizacji. Sporo jest we wspomnieniach takich historii: przyjeżdżają osadnicy czy przesiedleńcy na zachód, zajmują dom, schodzą do piwnicy i znajdują weki. Jeśli mają odwagę, to otwierają je – ale niektórzy tego nie robili, bo krążyły słuchy, że Niemcy celowo je pozatruwali. W rozdziale poświęconym słoikom pojawia się Erika Steinbach, długoletnia przewodnicząca Związku Wypędzonych. Nie planowałam o niej pisać, bo jej „sława” w Polsce już minęła. Ale w Witnicy niedaleko Gorzowa Wielkopolskiego w izbie pamięci regionalnej natknęłam się na słoik z kurkami, który pewien dziennikarz nazwał „grzybkami Eriki”. Wszystko dlatego, że słoik został wypożyczony na wystawę „Wymuszone drogi” zorganizowaną w 2006 r. w Berlinie pod auspicjami Związku Wypędzonych niecieszącego się u nas najlepszą sławą.
Rozmawiałyśmy o spotkaniach z Niemcami na poziomie przedmiotów. Ale zaraz po wojnie zdarzało się, że zanim opuścili domy, już wprowadzali się do nich Polacy. Jak wyglądały te spotkania? Zapamiętałam z książki historię polskiej rodziny, która zapraszała niemiecką do stołu. Częstowani pierogami Niemcy wyjadali farsz ze środka, ciasto odkładali na talerzyk. Nie zawsze to tak wyglądało.
W powszechnym wyobrażeniu dominuje opowieść o tym, że Polacy przyjeżdżali do domów dopiero co opuszczonych, ze stojącą na stole jeszcze ciepłą zupą. A przecież często zajmowali mieszkania, w których jeszcze byli Niemcy. I przez kilka miesięcy mieszkali razem z nimi. O tym, że moja rodzina ze strony taty, która przyjechała spod Lwowa do Sobótki pod Wrocławiem, i mieszkała społem w jednym gospodarstwie z rodziną Schulzów, która parę miesięcy później wyjechała, dowiedziałam się od babci już jako osoba dwudziestokilkuletnia. Najwyraźniej omijano ten temat w rodzinnych opowieściach. Wśród dokumentów przechowywanych w archiwum Instytutu Zachodniego znajduje się pamiętnik Zbigniewa Żaby, inteligenta ze Lwowa, który osiedlił się we Wrocławiu. Jego rodzina mieszkała przez pewien czas z niemiecką rodziną Nowacków. Żaba pisał, że na gruncie dzielenia codziennego życia i powszednich trosk, gdzieś przy kuchennym stole, wytworzył się pomiędzy dwiema rodzinami, polską i niemiecką, „surogat przyjaźni i wzajemnego zrozumienia”. Te spotkania były zresztą różne, bywało, że Niemcy byli zmuszani do ciężkich robót na roli, sprzątania, prac służebnych. Takie odwrócenie ról, reakcja na niemiecką okupację.
Niektórzy Niemcy przyjeżdżali długo po wojnie zobaczyć swoje domy. Poznawali zamieszkujących je Polaków. Bywało, że „spotkania starych i nowych mieszkańców tych samych domów przeradzały się niekiedy w długoletnie znajomości”.
Na początku lat 70., gdy ułatwiono ruch graniczny między PRL a NRD – podróżni z obu krajów mogli przekraczać granicę na podstawie dowodu osobistego, bez konieczności posiadania wizy czy zaproszenia – Niemcy zaczęli zaglądać na cmentarze, odwiedzać groby bliskich, jeśli jeszcze jakieś się ostały, a także pukać do drzwi swoich rodzinnych domów. Często Polacy otwierali im drzwi i zapraszali do środka. Od wojny minęło już trochę czasu, rany powoli się zabliźniały. Zbigniew Czarnuch, historyk z Witnicy, któremu zawdzięczam „grzybki Eriki”, zredagował antologię „Samozwańcze konsulaty. Rzecz o emocjonalnym stosunku Polaków i Niemców do tego samego skrawka ziemi”. Samozwańcze konsulaty to domy, niegdyś niemieckie, dziś polskie, które połączyły byłych i obecnych mieszkańców i funkcjonowały przez lata niczym prywatne placówki dyplomatyczne. Często po jednym spotkaniu zawiązywały się przyjaźnie – Polacy zapraszali potem Niemców na komunię syna czy ślub córki. Niemcy wysyłali Polakom paczki w czasach niedoborów. Bywało, że Niemcy dawali Polakom pieniądze na remont domu, co odczytywano jako afront i co budziło podejrzenia. Bo może łożą na remont z zamiarem powrotu?
„Mieszkam z rodziną w poniemieckim domu, czy to już na całe życie będzie ciągle tylko strach i strach” – cytuje pani list mieszkanki Opolszczyzny do senator Doroty Simonides z 1995 r. „Poniemieckie” na poziomie metaforycznym to też opowieść o tym, że nic nie jest na stałe, o strachu, poczuciu tymczasowości towarzyszącym Polakom, którzy wprowadzali się do domów, z których przed chwilą ktoś musiał się wyprowadzić.
To uczucie trwało długo i pierwsze pokolenie nigdy do końca się go nie wyzbyło, w pamiętnikach pierwszej generacji przesiedleńców pojawia się niczym mantra. W Legnicy, pisał we wspomnieniu filozof Leszek Koczanowicz, urodzony na początku lat 50., nocami dorośli stawali w oknach i nasłuchiwali, czy wracają Niemcy, bo panowało przekonanie, że wrócą w nocy. Pewnie dopiero drugie i trzecie pokolenie uwolniły się od poczucia tymczasowości i strachu, że Niemcy wrócą. A wraz z przełomem ustrojowym zaczęliśmy otwarcie mówić o tym, że mieszkamy „na poniemieckim”, a nie na piastowskim, i zastanawiać się, jak nam z tym jest. I już bez lęku remontować poniemieckie domy.
Ziemie Odzyskane miały znaczenie w polityce pamięci PRL. Opisuje pani karty pocztowe z hasłem „Wrocław oskarża”. I próby opisywania historii poniemieckich miast bez użycia słowa „Niemcy”. Po transformacji ta wyrwa zostaje zasypana – pojawiają się pasjonaci, tacy jak Zbigniew Czarnuch z Witnicy.
W kręgu osób zainteresowanych niemieckim dziedzictwem kulturowym Zbigniew Czarnuch jest znaną postacią. To osoba, która zrobiła dużo dobrego dla stosunków polsko-niemieckich, laureat Nagrody Kulturalnej im. Georga Dehio. Zaczął pasjonować się historią Witnicy i okolic w połowie lat 80., gdy klimat polityczny raczej nie sprzyjał tego typu pasji. Dziś dzieli ją wielu ludzi. Są wśród nich zarówno poważni kolekcjonerzy, którzy mają ogromną wiedzę historyczną, jak i zwykli zbieracze, np. poniemieckich pocztówek, którzy kierują się głównie sentymentem i ciekawością. Poszukiwaczy poniemieckich skarbów i odkrywców tajemnic przyciąga Dolnośląski Festiwal Tajemnic organizowany przez wrocławską dziennikarkę i podróżniczkę Joannę Lamparską na Zamku Książ. O nich też piszę w „Poniemieckim”.
Rozdział o pani Legnicy jest wielowarstwowy. Pomnik Fryderyka Wielkiego zastąpił pomnik żołnierza radzieckiego i polskiego z polskim dzieckiem na ręku. „Byliśmy w Legnicy podwójnie obcy”.
Bo Legnica jest wielowarstwowa. Tu na niemieckość nakładała się sowieckość, silniej niż w innych miejscach Polski, bo do 1993 r. stacjonowały tu wojska radzieckie. O Legnicy mówiło się swego czasu „mała Moskwa”. Sowieccy oficerowie z rodzinami zajęli po wojnie najpiękniejszą, reprezentacyjną dzielnicę miasta, Tarninów, do 1945 r. Doveviertel, z willami po lekarzach, adwokatach i fabrykantach, i ogrodzili ją murem. Dla legniczan ta dzielnica była do początku lat 90. niedostępna i przede wszystkim sowiecka, a nie poniemiecka. No i wywieźli Sowieci z Tarninowa – i nie tylko – piękne poniemieckie meble, kosztowności, żyrandole, a nawet boazerię ze ścian. A pomnik Wdzięczności dla Armii Radzieckiej, który stanął na początku lat 50. w centrum miasta, powstał prawdopodobnie z przetopionych pomników Fryderyka II i Wilhelma I. Na marginesie, i on dwa lata temu zniknął z krajobrazu miasta, bo tak nakazywała ustawa dekomunizacyjna. Sowieckie anektowało poniemieckie, mościło się w nim, poddawało je recyklingowi, choć gdy odsłaniano sowiecki pomnik w centrum Legnicy, jeszcze nie było wiadomo, że sowieckość pozostanie zaledwie krótkotrwałą naroślą na poniemieckiej tkance miasta. Frapujące jest zresztą współzawodniczenie tych dwóch estetyk, przaśnej, prowizorycznej sowieckiej i ładnej, solidnej, przedwojennej niemieckiej. Pożółkłe gazety albo pierzyny w oknach kontra eleganckie wykusze i kolorowe szybki na klatkach schodowych. Czasem odnoszę wrażenie, że to współzawodnictwo wciąż trwa, choć Sowietów od dawna nie ma.