- Nie zwracam się do ludzi z apelem: „Wyklęty powstań ludu ziemi!”. Próbuję szukać ratunku w sobie, w najbliższych - mówi w wywiadzie dla DGP Wojciech Waglewski gitarzysta, kompozytor, autor piosenek, lider grupy Voo Voo. Razem z synami Fiszem i Emade nagrał kolejną płytę – „Duchy ludzi i zwierząt”. A z macierzystym zespołem – album „Anawa 2020”.
Przez lata śpiewał pan: „Buduję flotę zjednoczonych sił”, ale ostatnio na tej arce nie ma miejsca dla Strajku Kobiet, hierarchów kościelnych, LGBT czy obrońców tradycji. Dokąd płyniemy jako społeczeństwo?
A do tego mamy pandemię… Tak, przyszłość rysuje się niewesoło, choćby z powodów politycznych. Po nominacji na ministra oświaty pewnego pana nie wróżę moim wnukom wiele dobrego. Czy nadchodzi katastrofa? Żyjemy w surrealistycznym czasie. I to trwa od marca. Najpierw zapanowała lekka trwoga. Sam wpadłem w panikę, kiedy w biały dzień w centrum Warszawy zobaczyłem kilka osób w maseczkach. Później zaczęli mnie dziwić ludzie bez masek. Coś tam przebąkiwano, że niebawem będzie szczepionka, uporamy się z wirusem, ale te prognozy wzięły w łeb. I diabli wiedzą, co będzie. Przez całe moje życie nie uczestniczyłem w tak nieprzewidywalnym biegu zdarzeń. Kiedyś pewnie nastąpi koniec tego szaleństwa. A odpowiadając na pana pytanie, dokąd płyniemy? Ja w tej chwili w ogóle nie płynę, bo z powodu obostrzeń pozamykano baseny.
To zapytam inaczej, trzymając się uparcie tej metafory: czy płyniemy razem?
Ostatnio sobie uzmysłowiłem, że parę lat temu napisałem kilka covidowych piosenek. Weźmy utwór „Klucz”, tam jest taka fraza: „Nigdy nie byliśmy bliżej niż dziś”. Te moje wszystkie mrzonki zjednoczeniowe, o których zdarzało mi się śpiewać, były mocno podbudowane 1989 r. i wybuchem okrągłostołowej radości. Do tego dochodziła ta dziesięciomilionowa Solidarność. Żyło się wtedy nadzieją, że dzielenie naszego społeczeństwa na szlachtę, chłopów czy robotników wreszcie przestaje mieć znaczenie, że powoli się ogarniamy. Ale z tym ogarnianiem nie idzie najlepiej, co politycy bezwzględnie wykorzystują. Skłóconym narodem łatwiej się rządzi.
To wyłącznie „zasługa” polityków?
Pewnie nie. Jako naród nie jesteśmy przyzwyczajeni do okazywania społecznej empatii. Może z racji komuny, ale przecież nie tylko, bo nie wszystko da się na nią zwalić. Generalnie się nie lubimy. Przykłady można by mnożyć. Teraz nie lubi się seniorów.
Bo kupują poza kolejnością? Pan chyba z racji wieku ma już prawo robić zakupy w godz. 10–12?
Tak, już się na to łapię. Ale podczas prawie każdych zakupów jestem świadkiem awantury. Przychodzą do sklepu młodzi, chcą coś kupić, a sprzedawcy im nie pozwalają. I jest draka. Ale nie trzeba iść do sklepu, by doświadczyć tego braku empatii. Wystarczy wyjść przed dom. Człowiek parkuje samochód i nie interesuje go, czy nie blokuje innym przejścia. Takie jest na ogół nasze rozumienie wolności. Generalnie się nie lubimy. A każda sytuacja, jak teraz w pandemii, wprowadzająca jakąś konieczność jest kompletnie ignorowana. Wiem od moich zagranicznych przyjaciół, że nienoszenie maseczek jest traktowane na Zachodzie jako przejaw złego wychowania i braku szacunku dla starszych, którzy są szczególnie narażeni. My zaś pandemii się nie boimy i staramy się wszędzie ową odwagę manifestować. Być może rosnące zagrożenie, delikatnie mówiąc, uporządkuje tę nonszalancję.
A pańskie życie zostało uporządkowane?
Przyszła refleksja, aby dokonać selekcji na rzeczy ważne i mniej ważne, na lepsze i gorsze. Zweryfikowałem swoje życie na kilku poziomach. To są czasami drobiazgi, lecz z drobiazgów się ono składa. Zmieniłem nawyki żywieniowe, słucham określonej muzyki. Staram się nie tracić czasu na bzdury. Okoliczności są, jakie są. Ale może ten dający się we znaki brak bliskości u większości z nas wywoła potrzebę, aby pobyć ze sobą właśnie bliżej.
I z tej potrzeby nagrał pan z synami płytę „Duchy zwierząt i ludzi”?
Moje granie z nimi zaczęło się lata temu. Wymyśliłem sobie płytę, która będzie kontynuacją albumu „Gra-żonie”. I poprosiłem Emade (Piotra Waglewskiego), żeby ją wyprodukował, a Fisza (Bartosza Waglewskiego), aby zerknął na nią od strony estetycznej. W trakcie tych robót okazało się, że mamy sobie wiele do powiedzenia, więc postanowiliśmy spróbować zdziałać coś razem. Wyszło dużo ciekawiej, niż gdybym miał to ciągnąć w pojedynkę, a płyta „Męska muzyka” pokryła się złotem i platyną. Trochę pograliśmy, trochę nam się to granie znudziło, zrobiliśmy przerwę. A po pięciu latach doszliśmy do wniosku, że spróbujemy raz jeszcze i tak powstał album „Matka, Syn, Bóg”. Płyta znowu dobrze się sprzedała, a my staliśmy się już w pełni zespołem o swoistym brzmieniu, może nie przebojowym, ale charakterystycznym. Im dalej od nagrania płyt, tym ludzie chętniej przychodzili na koncerty. To nas rozzuchwaliło. No i mamy „Duchy ludzi i zwierząt”.
Były jakieś ustalenia, stawianie granic, męskie rozmowy: ja gram to i to, a wy mi tu, młodzi, w paradę nie wchodźcie?
Miała wyjść płyta bezkompromisowa, ale bez amerykanizmów, kowbojskiej muzyki i bluesowych postękiwań. Nasza, bliska, wolna. Synowie mają swój zespół, ja mam własny. Ale w macierzystych kapelach plany nam się inaczej układają. Potrzebowaliśmy odetchnąć. I chyba pograć trochę inaczej. Na tej naszej płycie jest sporo smacznych melodyjek i hopsztosów harmonicznych. Minimalizm, ale też finezja. To przynosi więcej radości niż fajerwerkowe granie.
No właśnie, nie słyszę prawie żadnej solówki gitarowej. Nie licząc utworu „O liczeniu”, w którym pan trochę zaszpanował na gitarze…
No tak, bo producent, Emade, nie pozwala mi grać solówek. On ich nie lubi. Ja zresztą też coraz mniej za nimi przepadam. Uważam, że solówek gitarowych słuchają tylko gitarzyści, tak jak np. saksofonowych – saksofoniści. Kiedy byłem małym chłopcem, chodziłem na koncertu Breakoutu w zasadzie po to, aby posłuchać jak gra Darek Kozakiewicz. Tak się kiedyś słuchało muzyki na żywo – nie tyle zespołów, co solistów: Claptona czy Hendrixa. Ale czasy się zmieniły.
I w tym momencie rozmowy powinniśmy pewnie ponarzekać, że rock się skończył i umarł.
Nie wiem, co to znaczy rock. Nie wiem, czy jakakolwiek płyta Voo Voo jest płytą rockową. Najchętniej słucham muzyków osobnych. Moim ulubionym gitarzystą jest Marc Ribot, który nie jest rockowy ani jazzowy, w zasadzie nie wiadomo, jaki jest. Pojęcie rocka znacząco się zmieniło od czasu nagrania przez Briana Eno z Davidem Byrnem płyty „My Life In The Bush Of Ghosts”. Dla jednych się zdewaluowało, dla innych rozszerzyło. A mnie te sztywne definicje zawsze uwierały. Może jakieś zacne grono muzykologów usiądzie i powymyśla je od nowa, bo ja już naprawdę nie wiem, jak nazywać to, co gram. Co to jest ten rock? Chyba nadal jest muzyką trafiającą do młodych ludzi, i dosyć głośną w sensie wykonawczym.
A nowa muzyka Waglewskich jest cichsza, nie za wesoła, momentami ekspiacyjna. Czy ta płyta została nagrana z bezsilności?
Została nagrana z kilku punktów widzenia. Ale bezsilność tu słychać. Tylko ona jest prezentowana z perspektywy dwóch pokoleń. Bezsilność synów wynika z czego innego niż moja. Martwi nas pandemia, ta społeczna wrogość, o której już mówiłem. Na to przecież nie mamy wpływu. Co do innego widzenia świata, mnie życie mniej przeraża, zachowuję względny spokój wynikający pewnie z wieku. A synowie? Wszystkie plany zawodowe wzięły w łeb, pies z kulawą nogą się nami nie zainteresuje, a oni mają dzieci, kredyty, zobowiązania… Nie ma lekko. W każdym razie w sprawach fundamentalnych zgadzamy się ze sobą.
Co was zbliża?
Myślę właśnie, że przede wszystkim stosunek do świata, ale również estetyka. W sensie tęsknoty za różnie rozumianą kulturą.
Estetyka jest rodzaju żeńskiego. Liczyłem na bardziej męskie zwierzenia.
Bo faceci zawsze muszą być macho? No to znowu wracamy do naszej płyty. Kilka kobiet już posłuchało i mówią, że ta płyta jest czuła. Może to mało męskie, ale traktuję te wyznania jak komplement, bo ja bardzo lubię czułość i tkliwość w muzyce, na przykład w wykonaniu Keitha Jarretta czy Milesa Davisa. Jest owych mistrzów czułości całe mnóstwo i właśnie te chwile wzruszeń, których mi dostarczali, są chyba dla mnie najważniejsze. Też chciałbym tak jak oni.
Do tej tkliwości dorzuciłbym lapidarność, bo śpiewacie, prawie wprost, że polityków trzeba wystrzelić na Księżyc. Kiedyś z Voo Voo wylansował pan przebój „Nabroiło się”. A teraz co, inni nabroili?
Podmiot się zmienił, a właściwie adresat, to prawda. Nabroili, nie nabroili, musimy się z tym sami uporać. Bo najlepiej liczyć na siebie. Czy ta płyta jest dosłowna? Na pewno jest introwertyczna, przynajmniej w moim wykonaniu. Nie zwracam się do ludzi z apelem: „Wyklęty powstań ludu ziemi!”. Próbuję poszukać ratunku w sobie, w najbliższych. Fisz raczej też do ekstrawertyków nie należy.
W zasadzie we trzech jesteście skryci. A płyta wymaga wyjścia do ludzi, odwagi, otwartości. Jak to pogodzić?
Tkwi w tym pewna sprzeczność. Żeby być konsekwentnie introwertycznym, trzeba byłoby w ogóle zrezygnować z promowania płyty. Nagrać ją dla siebie i już. Nawet byłoby mi to na rękę. Przeżywam sztukę bardzo indywidualnie. Nie lubię wielkich spędów, festiwali. Nie lubię z różnych powodów: oglądania koncertu przez telebim, odbioru nadmiaru bodźców dźwiękowo-zapachowych. Wolę przeżywać muzykę w klubie, w sali filharmonicznej. Lubię widzieć twarze ludzi. Z Voo Voo nie jesteśmy całe szczęście narażeni na udział w wielkich zbiegowiskach. Na dużych imprezach zjawiamy się rzadko i z dość mieszanymi uczuciami. Synowie, z racji popularności, mają zdecydowanie gorzej.
Pan się bardzo różni od reszty społeczeństwa. Czyta inne książki, inaczej dobiera słowa – tak jak bohaterowie piosenki „Król”, którzy walczą o tlen, dom i miasto z tymi, którzy pachną i ubierają się w inny sposób.
Stoimy po obu stronach barykady, która ma źródło w estetyce. Jedni oglądają telewizję publiczną i mają wrogi stosunek do świata, do Unii Europejskiej, do ludzi o innym kolorze skóry i wyznania, do ludzi o innych preferencjach seksualnych. I z tego niechlubnego powodu zaczynamy słynąć na całą Europę, co oczywiście jest niemiłe. Ale brakuje kogoś, kto się z tym upora. Bo kogo mamy po drugiej stronie? Ową Warszawkę, chwalącą się nieustannie swymi domami, samochodami, stadninami, bez żadnego poczucia obciachu. No dobrze, istnieje jeszcze świat poza telewizorem, mam na myśli internet, ale to informacyjny śmietnik. Wylewa się z niego mnóstwo rewelacji na temat płaskości Ziemi. I tak źle, i tak niedobrze. Przydałaby się jakaś inwazja inteligencji, napaść szarych komórek, epidemia czytelnictwa. Do tego jednak są potrzebne autorytety, które zachęcą. Taki polityczny odpowiednik Olgi Tokarczuk. Ale czy aby ludzie naprawdę mądrzy garną się do polityki? Szczerze wątpię.
No to gdzie ich szukać, skąd ich brać?
Mamy fantastyczny potencjał ludzi mądrych, wrażliwych, uzdolnionych we wszystkich dziedzinach. Sęk w tym, że zbrukano politykę. To nie jest, mówiąc delikatnie, prestiżowy zawód. Proszę sobie zerknąć tylko na twarze naszych mężów stanu – nie wróżą natłoku myśli. Mądrość to raczej cecha skrywana, nie przysparza rozgłosu w towarzystwie. I stanowi rodzaj niszy.
Ta nisza to elita, o której społeczeństwo nie ma dobrego zdania?
Kompletnie tego nie rozumiem. Mnie wychowywano w nabożnym stosunku do słowa „elita”. Chciałem do niej należeć od małego, wiedzieć jak najwięcej o świecie, czytać, słuchać najlepszej muzyki, czasami nawet zahaczyć o teatr, który teraz w ogóle wydaje się passé.
A może ludziom bliżej na mszę niż na spektakl? A pan im śpiewa: „Na księdza już nie licz / On myślami w niebie”. Zaraz się podniosą głosy, że Waglewski to bluźnierca i nagrał antyklerykalną płytę.
Ale ten ksiądz jest już w niebie. Czyli tam, gdzie być powinien. Gdzie pan tu widzi jakąś niechęć do purpuratów? (śmiech).
No tak, od zarania zespołu śpiewa pan o „dzwonach fałszywych”. Czyli lata mijają, a pan stały w poglądach?
Mój stosunek do Kościoła nie jest celem mojej twórczości. Natomiast na temat owego stosunku wypowiadałem się już wielokrotne – nie podoba mi się to, co hierarchowie wyrabiają. Ale jest tyle pięknych i ważniejszych historii, o których naprawdę warto pisać. Kościół da sobie radę.
Też pana to dziwi, że na koncerty chodzić nie wolno, a na nabożeństwa można?
Nie dziwi, a wkurza. Można też uczestniczyć w koncertach organizowanych przez TVP. Coś mi się zdaje, że mój kolega Kazik o tym śpiewał niedawno. Albo występować online.
Słyszałem, że pan teraz śpiewa piosenki Marka Grechuty w internecie.
Zagraliśmy koncert Anawa 2020 na festiwalu Soundedit. Była transmisja do sieci, wyszła płyta z piosenkami z pierwszego albumu Grechuty z Anawą, ale wedle pomysłu Voo Voo. Dostałem propozycję zmierzenia się z tym trudnym tematem. Ja takich piosenek pisać nie potrafię, ale postanowiłem nagrać je na nowo, jakby zostały napisane specjalnie dla mnie. Nasze wersje nie odbiegają znacząco od oryginału, ale miejscami zmieniliśmy rytmikę na afrobeatową czy klubową i generalnie pozbyliśmy się smyków. „Korowód” na przykład został bardzo spowolniony. No, trochę pokombinowaliśmy.
To hołd czy eksperyment?
Chodziło o to, aby te piosenki z nami zostały. Są bardzo dobre. Na całym świecie artyści nagrywają pieśni swoich poprzedników tak, aby utrzymać ciągłość. To trochę niewdzięczne zadanie. Nasi fani woleliby nową płytę Voo Voo, ortodoksi, którzy cenią Grechutę za magię i delikatność, będą pewnie skonsternowani, jak można smyki zastąpić elektroniką. Człowiek zbiera bęcki zewsząd, ale w tym przypadku warto, bo to ponadczasowe piosenki, a praca przy tym projekcie była bardzo intrygująca.
Mamy fantastyczny potencjał ludzi mądrych, wrażliwych, uzdolnionych. Sęk w tym, że zbrukano politykę. To nie jest, mówiąc delikatnie, prestiżowy zawód. Proszę zerknąć tylko na twarze naszych mężów stanu – nie wróżą natłoku myśli. Mądrość to raczej cecha skrywana, nie przysparza rozgłosu w towarzystwie. I stanowi rodzaj niszy