Dlaczego alianci wygrali II wojnę światową? Nowa praca niemieckich i hiszpańskich ekonomistów pokazuje, że decydujące znaczenie mogły mieć dywanowe naloty bombowe na niemieckie miasta.
Nie jest to akurat ten rozdział historii II wojny światowej, z którego zwycięzcy są szczególnie dumni. Nie bez powodu. Brytyjczycy i Amerykanie zrzucili na niemieckie miasta niszczycielskie ładunki o mocy 230 bomb atomowych. Łączny koszt tych lotniczych operacji to – bagatela – 12 proc. brytyjskiego PKB i 6 proc. PKB Stanów Zjednoczonych. W nalotach zginęło ok. 400 tys. mieszkańców niemieckich miast. Oczywiście ludności cywilnej, bo naloty nie były precyzyjne ani ukierunkowane na cele wojskowe. Przeciwnie – począwszy od 1941 r. – bomby miały siać przerażenie właśnie wśród niemieckich cywilów.
Gdy wojna była już wygrana, alianci próbowali umniejszać rolę nalotów. Miało to oczywiście wymiar propagandowy. Zwycięzcy rzadko przyznają, że oni też dopuszczali się zabijania niewinnych cywilów. Mogłoby to skutkować przekonaniem, że wojna nie była sprawiedliwa. Z politycznego punktu widzenia jest to stanowisko niedopuszczalne. Dlatego już po wojnie wzięciem cieszyły się prace historyków, które podkreślały, że „naloty dywanowe” były w zasadzie strategicznym błędem, a ich rola w wojennym zwycięstwie i powstrzymaniu hitlerowskiej machiny wcale nie taka kluczowa.
Innego zdania są Hans-Joachim Voth (Uniwersytet w Zurychu), Maria Petrova i Ruben Enikolopov (Barceloński Instytut Ekonomii Politycznej) oraz Maja Adena (Ośrodek Badań Społecznych w Berlinie). Zgodnie z ich analizą bombardowania Berlina, Hamburga czy Kolonii z lat 1941–1945 miały kluczowe znaczenie dla złamania III Rzeszy. Świadczą o tym nie tylko liczne źródła pośrednie – jak to, że nawet jeden z przywódców Rzeszy Herman Goering miał powiedzieć w 1944 r. swoim współpracownikom, że wojna jest przegrana, po tym jak zobaczył nad Berlinem słynną amerykańską „latającą fortecę”, czyli bombowiec B-17.
Ekonomiści opierają się głównie na analizie różnych przejawów oporu ze strony obywateli III Rzeszy. Jak wiemy, w hitlerowskich Niemczech do końca nie było większych zorganizowanych wystąpień antywojennych czy rozruchów. Mały opór jednak istniał. Przejawiał się on np. w nielegalnym słuchaniu audycji radiowych w języku niemieckim nadawanych przez Brytyjczyków i Amerykanów. Okazuje się, że liczba słuchających rosła wszędzie tam, gdzie naloty były bardziej intensywne. A wiemy to choćby dzięki dokładnym danym zgromadzonym przez Gestapo, którego celem było tropienie i tępienie takich zjawisk. Inną miarą, za pomocą której ekonomiści mierzą wpływ bombardowań, jest morale niemieckiego wojska. Już od 1943 r. niemiecki sztab generalny alarmował, że nastroje żołnierzy Wehrmachtu jeżdżących do domu na przepustki są coraz gorsze. Najpewniej działo się to pod wpływem niepokoju panującego w ich rodzinach, które doświadczały nasilających się bombardowań. Ekonomiści potwierdzili to przypuszczenie, badając bojową skuteczność grupy ponad 300 niemieckich lotniczych asów w czasie wojny. Gdy zestawili te wyniki z mapą miejsc, z których pochodzili piloci, wyszła istotna zależność. Po wizytach w zbombardowanych miastach skuteczność czołówki Luftwaffe znacząco spadała.
Wniosek z cytowanej pracy jest oczywiście grobowo przygnębiający. To bomby wygrywają wojny. A jedynym skuteczniejszym orężem od bomb jest… jeszcze więcej bomb. Trudno oczekiwać, by było inaczej. Wojna to śmierć i cierpienie. Ludzkość próbuje tę brutalną prawdę zazwyczaj ubrać w jakąś znośną otoczkę – np. mówiąc o „wojnach sprawiedliwych” albo „koniecznych ofiarach”. Śmierć i cierpienie zawsze jednak spod tych zaklęć w końcu wyjrzą. ©℗
Już od 1943 r. niemiecki sztab generalny alarmował, że nastroje żołnierzy Wehrmachtu jeżdżących do domu na przepustki są coraz gorsze. Najpewniej działo się to pod wpływem niepokoju panującego w ich rodzinach, które doświadczały nasilających się bombardowań