5 listopada 1830 r. 20-letni Fryderyk Chopin, obiecujący kompozytor i pianista, przekroczył granicę Królestwa Polskiego. Myślę że jadę umrzeć - pisał miesiąc wcześniej do przyjaciela Tytusa Woyciechowskiego. Młodzież warszawska żyła w tym czasie przygotowaniami do powstania listopadowego.

„Nasz Rodak, Wirtuoz i Kompozytor muzyczny, Fryderyk Szopę (Chopin), wczoraj wyjechał z Warszawy dla zwiedzenia obcych krajów. Naprzód zatrzyma się w Kaliszu, skąd uda się do Berlina, Drezna, Wiednia; następnie zwiedzi Włochy i Francją. Liczni przyjaciele tego artysty, na których czele znajdował się Rektor Elsner, odprowadzili go do Woli…” - poinformował „Kurier Warszawski” 3 listopada 1830 roku.

To było pożegnanie nie tyle z Warszawą, ile z Polską, gdyż 5 listopada 1830 r. Chopin wyemigrował z kraju; po latach siostra przywiozła z powrotem jedynie jego serce. „W jesienny dzień zaduszny kiedy wyjeżdżał, niebo było niskie, dymy kładły się nad smutnymi chatami, a na cmentarzach paliły się nadgrobne światła; towarzyszyły one dyliżansowi Chopina – znowu przez Sochaczew, koło drogi wysadzanej wierzbami, prowadzącej do Żelazowej Woli, przez Łowicz, Kutno, Koło, Konin – aż do późnej nocy” - napisał Jarosław Iwaszkiewicz biografii „Chopin”.

Rodzina Chopinów od dawna rozważała dłuższy, samodzielny pobyt Fryderyka za granicą. Ojciec, Mikołaj Chopin, kołatał np. do ministra wyznań i oświecenia publicznego, Stanisława Grabowskiego, o zagraniczne stypendium dla utalentowanego syna, „ażeby się na dobrych wzorach dostatecznie mógł ukształcić” - napisał w podaniu 13 kwietnia 1829 roku.

Nie udało się załatwić stypendium, ale w tamtej epoce zagraniczny wojaż stanowił nieodzowną część wychowania i wykształcenia, więc wyjazd Chopina wydawał się nieunikniony. A do tego „rozstanie z Polską i Warszawą było koniecznością, wynikało (…) z samej logiki sytuacji” - ocenił Iwaszkiewicz.

Rozmuzykowana wtedy Warszawa „tonęła w dyletantyzmie” - z ówczesnych publikacji muzycznych niewiele zachowało wartość do dziś. W opinii biografów, dwudziestoletni Chopin, „instynktem czuł już, jeżeli nie rozumem”, że jego talent wymaga szlachetniejszej pożywki kulturalnej. Ponadto Warszawy nie było stać na stworzenie wielkiemu artyście odpowiedniej podstawy finansowej. Chopin musiał szukać szerszej areny dla swojej sztuki i życia - ale na jego drodze piętrzyło się coraz więcej przeszkód.

Po rewolucji lipcowej we Francji (1830) rozbujały się nastroje w całej Europie. Nie był to bezpieczny czas na podróże. Na Zachodzie skokowo drożały koszty utrzymania, więc nagle zaczął wahać się ojciec Fryderyka. A sam Fryderyk akurat przeżywał pierwszą miłość – do Konstancji Gładkowskiej, nie chciał również rozstać się z najlepszym przyjacielem, Tytusem Woyciechowskim z Poturzyna, a w dodatku był młodzieńcem bardzo zżytym ze swoją rodziną i środowiskiem, głęboko odczuwającym narodowe emocje, które wówczas dochodziły do wrzenia.

Młody Chopin miał smutne przeczucia – po czasie okazało się, że trafne. „Jeszcze siedzę - nie mam dosyć siły do zdecydowania dnia, myślę że wyjeżdżam po to, żebym na zawsze zapomniał o domu; myślę że jadę umrzeć – a jak to przykro musi być umierać gdzie indziej, nie tam, gdzie się żyło. Jakże mi to okropnie będzie widzieć zamiast rodziny zimnego doktora albo służącego przy łożu śmiertelnym” - napisał 4 września 1830 r. do Woyciechowskiego.

Kilka tygodni później rozpierał go zarazem lęk i pragnienie, aby w porywie impulsu spakować do tłumoczka swoje kompozycje oraz pamiątkę od Konstancji i wskoczyć w dyliżans. „Jeszcze w jednym Cię nie naśladuję, to jest w decydowaniu się raptownym, ale mam szczerą chęć po cichu, nic nie mówiąc, zdecydować się wyjechać od soboty za tydzień, bez pardonu, mimo lamentów, płaczu, narzekania i padania mi do nóg” - napisał do swego powiernika (22 września 1830 r.)

Najpierw jednak musiał 11 października pożegnać się z publicznością. „Teatr Narodowy. Dziś JPan F. Chopin da koncert instrumentalny i wokalny” - czytamy tego dnia w „Kurierze Polskim”.

Aby otrzymać choć jeden bilet do loży, sławna już pisarka, nauczycielka i działaczka społeczna Klementyna Tańska (jeszcze nie Hoffmanowa) – ówczesna celebrytka - musiała się ubiegać listownie o protekcję sióstr Chopina. Wydawałoby się, że Fryderyk odniósł sukces. Ale żadna z czterech warszawskich gazet nie zamieściła sprawozdania z koncertu, na którym wykonano, po raz pierwszy publicznie, „Koncert e-moll” - anonsowany wcześniej jako „utwór geniusza”.

No i zostały jednak wolne miejsca na widowni - przyszło ok. 700 słuchaczy. To był trzeci wielki koncert Fryderyka w Teatrze Narodowym w Warszawie, w 1830 r., więc łatwo porównać frekwencję. Poprzednie koncerty odbyły się 17 oraz 22 marca 1830 r. tzw. w czasowych okolicach rocznicy wybuchu Insurekcji Kościuszkowskiej (24 marca 1794 r.), uczczonej manifestacjami patriotycznej młodzieży na Uniwersytecie Warszawskim. Po pierwszym występie prasa donosiła że na sali było 800 widzów, a po drugim - blisko 900 osób. „Powitano wirtuoza rzęsistymi oklaskami i ciągle je ponawiano, szczególniej zaś po wykonaniu Ronda krakowskiego” - czytamy w „Kurierze Warszawskim”.

Wiosną ukazały się obszerne, pochwalne recenzje. A po koncercie pożegnalnym, jesienią - ani słowa. Wszyscy biografowie Fryderyka ze zdziwieniem odnotowują tę ciszę. „Co to może być. W dzisiejszym stanie badań chopinowskich nie możemy odpowiedzieć na to pytanie” - stwierdził Iwaszkiewicz, któremu wtórowała Zofia Jeżewska („Fryderyk Chopin”, 1973) oraz Władysław Dulęba („Chopin”, 1975)

Dzisiaj wiadomo m.in., że tło dla wyjazdu Chopina stanowiła epidemia cholery, która zaczynała trawić Imperium Rosyjskie. (Józef Krzyk, „Plagi. Historia bez końca”, 2020).

Rozproszone dane z jesieni 1830 r. dokumentują śmierć połowy zarażonych. „W guberni symbirskiey (…) do dnia 2 października zachorowało 746, wyzdrowiało 317, umarło 320, pozostało chorych 109” - napisała rosyjska „Pszczoła Północna”. Na początku października 1830 r. zaraza dotarła do Moskwy.

„Przybywam dzielić z Wami niebezpieczeństwa i troski. Poddaymy się wyrokom Naywyższego!” - napisał car Mikołaj do Moskwiczan. 11 października tj. w dokładnie dniu pożegnalnego koncertu Chopina w Warszawie, imperator przyjechał do zagrożonej Moskwy, gdzie „uznał za wskazane, ażeby pomieniona stolica od dnia 13 października na czas niejaki kordonem obwiedziona została, tak iżby nikt do miasta ani z miasta nie był puszczony, wyjąwszy tych, którzy przywozić będą żywność i inne potrzeby” („Gazeta Krakowska”, 9 listopada 1830).

W Królestwie Polskim polskie gazety nie pisały o epidemii, przynosiły same pozytywne wieści. „W Moskwie, mającej do 300.000 mieszkańców płci oboieyj w najpomyślniejszych czasach umiera na miesiąc od 700 do 1300 ludzi, czyli podług średniej rachuby po 900 na miesiąc, a zatem 30 na dzień. Teraz przez ostatnie dni 10; średnia liczba umierających wynosiła 15 nadzień, z czego wnieść należy, że stan zdrowia Moskwy rzadko kiedy był równie pomyślny” - doniósł „Kurjer Warszawski” 29 października 1830 r. tj., w chwili, gdy Chopin już praktycznie pakował kufry.

Ale w rosyjskich pismach są wzmianki o kwarantannach, a także doniesienia o „zupełney stagnacyi w handlu”, które mogły ograniczyć napływ rosyjskich fanów Fryderyka na jego ostatni koncert.

PRL-owskie źródła dostrzegały również nieokreślony związek nagłego wyjazdu Fryderyka – tuż po koncercie, który nie miał recenzji, z nastrojami w Warszawie w przededniu wybuchu powstania listopadowego. Akcentowały, że kryje się tu „jakaś tajemnica”, „że ma się nieodparte wrażenie, że ktoś się zakrzątnął koło tego, aby Chopina usunąć z Warszawy na czas powstania”. Po transformacji badacze nie podejmowali tego wątku.

Ciekawej perspektywy dostarcza Jan Bartkowski, oficer powstania listopadowego odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, rewolucjonista, działacz emigracyjny i karbonariusz, który wówczas był studentem Uniwersytetu Warszawskiego. Jego „Wspomnienia z Powstania 1831 i pierwszych lat emigracji” opracowane przez Eugeniusza Sawrymowicza, (2011) malują wydarzenia, które rozgrywały się w otoczeniu Chopina mieszkającego w Pałacu Czapskich tj. opodal uniwersyteckich wrót.

Napięcie rewolucyjne wisiało w powietrzu, mnożyły się spiski i antyrosyjskie intrygi. W początkach października Bratkowski został powiadomiony „o egzystencji spisku mającego na celu oswobodzenie kraju naszego”. Otrzymał od konspiratorów zapewnienie, że zaangażowała się już większa część oficerów młodszych załogi polskiej w Warszawie oraz po pułkach na prowincji i Szkoła Podchorążych – oraz „nawet osoby wyższe, otoczone powszechnym poważaniem narodu, jak np. Chłopicki, Niemcewicz, Lelewel i inni”.

„Dla zasłonienia związku od zdrady podzielono go na małe kółka”, które komunikowały się przez łączników, ale zachowano tajemnicy, gdyż przed znanym nam terminem wybuchu powstania listopadowego – w nocy z 29 na 30 listopada - były dwa wcześniejsze terminy, odwołane w ostatnim momencie. Ten drugi termin carska policja uznała za przygotowania do większej operacji.

Terminy były połączone ze zgrupowaniami młodzieży, która pod pozorem zabaw koleżeńskich zbierała się po domach i czekała na XIX-wieczną godzinę „W”. „Podług danego zlecenia zaopatrzyliśmy się – jak kto mógł – w broń sieczną lub palną i czekaliśmy dnia do ruchu. Naznaczono nareszcie noc z 13 na 14 października” - opisał Bratkowski drugi niedoszły termin późniejszego powstania listopadowego tj. dokładnie dwa dni po koncercie Chopina.

Głównym recenzentem muzycznym stolicy był wówczas Maurycy Mochnacki. Dlaczego nie napisał recenzji z koncertu pożegnalnego Chopina? Mochnacki, redaktor kilku czasopism, z bratem Kamilem, słuchaczem Szkoły Podchorążych, był uczestnikiem wszelkich spisków młodzieży wojskowej przeciw Mikołajowi I. Należał też do Sprzysiężenia Piotra Wysockiego. W okresie przygotowań do powstania miał zapewne inne zajęcia niż pisanie recenzji z koncertu.

Także młodzież studencka, która stanowiła wierną widownię Fryderyka – nie miała głowy do muzyki. Najlepszą miarę ówczesnych nastrojów daje fakt, że podczas zbiórki 13 października 1830 r. spiskująca młodzież rozważała zamach na Wielkiego Księcia Konstantego. O czym wiadomo „dzięki” zdradzie studenta medycyny Kruszelnickiego – miesiąc później 11-12 listopada nastąpiła fala aresztowań wśród spiskowców. Chopina nie było wówczas w Polsce od tygodnia.

Zanim jednak Bratkowski został aresztowany współorganizował inną demonstrację - nabożeństwo żałobne, obstalowane przez uczniów Uniwersytetu na 4 listopada 1890 r. tj. w rocznicę rzezi Suworowa (1794). Z wyprzedzeniem wiedziano w Warszawie, że dojdzie do manifestacji, a może i rozruchów.

Studenci zachowywali się wyzywająco. A nabożeństwo zamówiono u oo. Kapucynów na Miodowej: w połowie trasy pomiędzy świątynią a Uniwersytetem mieści się Pałac Namiestnikowski. „Katafalk był ozdobiony licznym i ciekawym zbiorem staroświeckiej broni polskiej i tureckiej. Kościół był zapełniony młodzieżą i już ksiądz był gotów wyjść ze msza, kiedy wiceprezydent miasta Warszawy, czyli raczej naczelnik policji Lubowidzki śpiesznym krokiem wpadł do zakrystii i księdzu zakazał nabożeństwo odprawić” – wspominał Bratkowski.

Tego samego dnia Chopin, z nagła wyprawiony z miasta, dojeżdżał już do granicy Królestwa Polskiego z Prusami. Nazajutrz, w dniu gdy przekraczał granicę, wrzenie w Warszawie trwało. Gdzieś na Pradze zamówiono „nabożeństwo za dusze zmarłych braci”, które zostało odprawione w obecności niemal wszystkich uczniów uniwersytetu.

W drodze powrotnej do miasta, pośrodku mostu, doszło do incydentu. „Spotykamy znanego szpiega Jurgaszkę, kapitana żandarmów, który z brzydkiego kałmuckiego pyska już nieco podobny do W. Księcia Konstantego, przez służalstwo jeszcze bardziej usiłował naśladować go w postawie i w noszeniu kapelusza” - opisał Bratkowski. „Niecny wyrodek został oplwany”, a sprawa zakończyła się reprymendą dla uczestników od władz uczelni - „z rozkazu W. Księcia”.

Szpieg Jurgaszka został potraktowany ulgowo, chociaż studenci, po wyjściu z kościółka, ostentacyjnie przepłacając, wykupili u starego wieśniaka zapas sękatych kijów dębowych, które przywiózł na sprzedaż. W kołach patriotycznej młodzieży takie grube kije były w danym momencie najmodniejszym gadżetem – nazywano je „wojdówkami”, na pamiątkę obicia takim właśnie kijem 30 września 1830 r. prezydenta miasta Karola Fryderyka Woydy przez zdymisjonowanego oficera Janiszewskiego.

Był to jeden z większych skandali w Warszawie przed wyjazdem Fryderyka.

Chopin nie nawiązał w żadnym z listów do wydarzenia, gdyż było nieprzyzwoite – oraz miało nieprawomyślny wymiar. Woyda był nielubiany. Mimo przeszłości w szeregach Insurekcji Kościuszkowskiej oraz armii Napoleona był carskim lojalistą i służalcem, który lekceważył weteranów. Janiszewski więc na próżno prosił Woydę o pomoc. Aż wreszcie – przypadkiem spotkawszy prezydenta podczas jego przerwy obiadowej – zdesperowany spoliczkował go. Kiedy Woyda schylił się po kapelusz, Janiszewski wielokrotnie uderzył go kosturem w pośladki („Historia Warszawy”, 2004).

Rozbawieni warszawiacy zrobili zrzutkę na kaucję dla Janiszewskiego, który po zajściu został aresztowany. W listopadzie 1830 r. odpowiadał przed sądem z wolnej stopy i został skazany jedynie na 40 dni aresztu. Chopin, po krótkim popasie we Wrocławiu, dojeżdżał już wtedy do Drezna.