Polacy zawsze odczuwali wobec despotycznej Rosji mniejszą lub większą antypatię, lecz nie znaczy to, że taką samą niechęć nieustannie okazywali Rosjanom.
O tym, że w Polsce „rusofobia przekracza kolejne granice i upodobnia się do odrażających form skrajnego antysemityzmu”, finansowany przez Kreml portal Sputnik zaczął przekonywać już w marcu 2018 r. „W Polsce rusofobia jest w dobrym tonie i rozwijana przez elity. W jakiejkolwiek rozmowie, komentarzu czy artykule pogarda, kpina i potępienie Rosji jest czymś oczywistym” – podkreślano. Portal milczał o tym, że jeszcze do niedawna wielu przedstawicieli III RP nie miało nic przeciwko temu, by udzielać się w putinowskich środkach masowego przekazu.
Dopiero ostatnio grono to topnieje, co zresztą Sputnik może przedstawić jako objaw niechęci do Moskwy. W razie czego zawsze pomoże mu niezawodny Janusz Korwin-Mikke, uwielbiający rozprawiać o polskiej „rusofobii”, zyskując dzięki temu w prokremlowskich mediach status gwiazdy, jak niegdyś Wanda Wasilewska. Niestety, JKM nie jest dość uprzejmy, by wspomnieć przy okazji o tym, że negatywny stereotyp Rosji nie wziął się z niczego, lecz kształtował się w naszej świadomości przez kilkaset lat i umacniał, ilekroć działania Kremla podsycały nad Wisłą poczucie zagrożenia.
Jednak jednoznaczna niechęć wobec zaborczej Rosji nie zawsze szła w parze z wrogością wobec jej mieszkańców, w których dostrzegano nie tylko krzywdzicieli, ale też ofiary wspólnej niedoli, a czasami sojuszników.

Grunt to pierwsze wrażenie

Gdy Rosja, jeszcze pod nazwą Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, po wyrwaniu się spod trwającego ponad 200 lat panowania Tatarów wchodziła na arenę dziejów, nikogo w Polsce specjalnie to nie interesowało. Choć przecież państwo to dążyło do zjednoczenia wszystkich ziem ruskich i wyrąbania sobie dostępu do Bałtyku. Jednak przez długi czas był to problem dotykający przede wszystkim Litwę. Polska szlachta zagrożenia upatrywała przede wszystkim ze strony Zakonu Krzyżackiego, a następnie Habsburgów. Nawet wojny o Inflanty, które m.in. z Carstwem Moskiewskim toczył król Zygmunt August, niewiele w tej kwestii zmieniły.
Dopiero kiedy podczas wolnej elekcji w 1573 r. Iwan Groźny zgłosił chęć objęcia tronu Polski, zaczęto interesować się jego osobą oraz państwem, którym włada. Głośno zrobiło się wówczas o zagładzie Nowogrodu Wielkiego. Przez setki lat miasto było republiką kupiecką, utrzymującą przyjazne relacje z Litwą. Gdy zajął je Iwan Groźny, demokratyczny ustrój republiki od razu wzbudził jego niechęć. Zimą 1570 r. car nakazał eksterminację mieszkańców – członków bogatych rodów poddano torturom i po kilku tygodniach zgładzono. Resztę obywateli, ok. 40 tys. ludzi, spędzono na zamarzniętą rzekę Wołchow i utopiono pod lodem.
Tymczasem w Polsce na aresztowanie szlachcica zgodę musiał wyrazić sąd – jego wyrokowi musiał być posłuszny nawet monarcha. Nic więc dziwnego, że szokujące szlachtę poczynania Iwana Groźnego sprawiły, iż Moskwę zaczęto postrzegać jako siedlisko okrucieństwa, dzikości oraz ciemnoty. Stereotyp ten umacniał się przez kolejne dekady. Wtedy to narodziło się porzekadło, że „na Rusi jak kto musi, a w Polsce jak kto chce”. Jan Stanisław Bystroń w monografii „Przysłowia polskie” twierdzi, iż odnosiło się ono nie tyle do ziem ukraińskich i białoruskich, których mieszkańców nazywano wówczas Rusinami, a właśnie do Rosji.
Inna sprawa, że negatywne postrzeganie Rosji ułatwiało bagatelizowanie własnego okrucieństwa. A tego nie brakowało podczas dymitriady, gdy najpierw grupa kresowych magnatów, a następnie Rzeczpospolita, próbowała w 1612 r. osadzić własnego władcę na moskiewskim tronie. Polscy i litewscy żołnierze wzięli wówczas do niewoli cara Wasyla Szujskiego wraz z rodziną, po czym zdobyli Moskwę, przy okazji mordując mieszkańców i grabiąc bez litości miasto. Cara Szujskiego wraz z jego braćmi czekał w Warszawie upokarzający hołd. Na oczach tłumu gapiów – jak opisuje w opracowaniu „Akt sławny, wielki i nigdy w Polszcze niewidziany…” Justyna Gałuszka – „car ucałował rękę króla, jeden z braci (Szujskich – red.) uderzył czołem o ziemię, a kolejny uczynił to trzy razy, jednocześnie płacząc. Następnie pozostali bracia ucałowali rękę Zygmunta III i opuścili ze łzami salę”.
Na nieszczęście Warszawy w postrzeganiu pobitej wówczas Rosji przeważyła opinia podkanclerza koronnego Feliksa Kryskiego. Przekonał króla, że nie warto z moskiewską szlachtą negocjować warunków oddania carskiego tronu Wazom, bo „nie ma u tego narodu władcy, on nie jest wolnym, on jest wychowywany pod władzą tyranów”, a skoro są urodzonymi niewolnikami, to „Moskwity powinni przyjąć tego cara, jakiego im damy, i znosić to, co rozkaże zwycięzca”.
Wkrótce okazało się, że stereotyp niekoniecznie pasuje do rzeczywistości i moskiewscy powstańcy przegnali polskich okupantów, woląc mieć na tronie nawet najokrutniejszego, lecz własnego władcę.

Skazani na konflikt

„Synom moim za testament to podaję, żeby błogosławieństwem rodzicielskim ode mnie to mieli, że temu narodowi (Moskalom – red.) nigdy nie trzeba ufać” – nakazywał w spisywanym przez siebie „Diariuszu” wojewoda witebski Jan Antoni Chrapowicki. Kiedy umierał w 1685 r., Rzeczpospolita i Rosja miały za sobą już wiele wojen. Za ich sprawą zaczęliśmy szanować Rosjan za bitność i odwagę. Fascynację budziła w nas ich nadludzka wytrzymałość. Już hetman Stanisław Żółkiewski, opisując wyprawę moskiewską i dzieje okupacji tego miasta, z podziwem odnotował, że Rosjan nie sposób „głodem wymorzyć” i żaden inny naród nie dałby rady żyć w tak nieludzkich warunkach, do jakich są oni w stanie szybko przywyknąć.
Mimo to nadal polska szlachta uważała się za lepszych od poddanych cara, zaś wszystko co ruskie uznawano za gorsze. Jan Chryzostom Pasek, nawet opisując moskiewską wódkę, złośliwie narzekał, iż „przysmak taki, żeby koza wrzeszczała, gdyby jej gwałtem wlał”. Pół wieku później ksiądz Jędrzej Kitowicz w „Opisie obyczajów” podkreślał ze wstrętem, że „niechlujstwo tego narodu w jedzeniu i odzieży było aż do obrzydzenia”.
Tymczasem słabnąca Rzeczpospolita zamieniła się na początku XVIII w. w kraj upadły, który car Piotr I sprowadził do roli wasala. Ten stan rzeczy bardzo bolał tych, którym marzyło się odzyskanie suwerenności. Stopniowo też ewoluowało stereotypowe postrzeganie Rosjan. Przestawali być dla polskiej szlachty gorszą nacją, zaczynali pełnić rolę postaci diabolicznych. „Repnin, poseł moskiewski, otaczające go bojary, wodzowie ze zwierzęcą, barbarzyńską popędliwością za kobietami naszymi uganiać się poczęli” – opisywał w „Pamiętnikach czasów moich” Julian Ursyn Niemcewicz. „Ta rozwiązłość, te brutalne zaloty przeniosły się z pałaców do lepianek włościan i pierwszy raz nie znany u nas dotąd jad i zepsucie wśród wiejskiego ludu naszego rozlały” – ubolewał pisarz, a zarazem polityk.
Dla Niemcewicza oraz mu współczesnych Nikołaj Repnin, nadzwyczajny poseł carycy Katarzyny II w Warszawie, stał się symbolem zniewolenia Polski. Jego przebiegłe poczynania podsycały w Rzeczpospolitej waśnie religijne i konflikty wśród szlachty. A gdy te metody zaczynały zawodzić, Repnin terroryzował Sejm. Wreszcie, by stłumić nasz opór, sprowadził 40 tys. rosyjskich żołnierzy, czym sprowokował zawiązanie się konfederacji barskiej. To pierwsze z długiej listy polskich powstań po czterech latach walk zakończyło się w 1772 r. rozbiorem Rzeczpospolitej.
Taki stan rzeczy skazywał Polaków i Rosjan na pogłębiającą się wrogość, choć początkowo nie była ona jeszcze tak intensywna. „Pierwotnie stosunek narodu szlacheckiego do Rosji zależał w głównej mierze od kwestii wolności politycznej. Wprawdzie rozbiory, wojna w obronie Konstytucji 3 maja (1792), powstanie kościuszkowskie (1794) i walki pod sztandarami Napoleona nadawały walce z Rosją ostrze narodowe, jednak aż po czasy tzw. Królestwa Kongresowego (1815–1830) najbardziej liczyło się to, czy car i jego namiestnicy szanują prawa i swobody zagwarantowane polskim obywatelom w konstytucji” – twierdzi Edmund Dmitrów w opracowaniu „Rosja. Punkt odniesienia dla Niemców i Polaków”.

Nienawykli do knuta

„Moskale to ludzie innej cnoty prócz ślepego posłuszeństwa nie znający” – notował w pamiętnikach gen. Józef Zajączek. Spostrzeżenie weterana insurekcji kościuszkowskiej i wojen napoleońskich zaskakuje, bo jego autor, gdy car Aleksander I w 1815 r. mianował go namiestnikiem Królestwa Polskiego, wiernie służył Petersburgowi aż do śmierci. „To posłuszeństwo zstępowało stopniowo od najwyższych do najniższych, drżał pułkownik przed jenerałem, major przed pułkownikiem, sołdat przed kapralem. Raz u stołu ojca mego dał pułkownik policzek majorowi, prócz nas nikogo to nie zdziwiło i obiad kontynuował się dalej” – wspominał Julian Ursyn Niemcewicz.
Zdziwienie tą różnicą kulturową działało w obie strony. Rezydujący w Warszawie wielki książę Konstanty narzekał na nadwrażliwość polskich oficerów, zwłaszcza na punkcie honoru. Będąc głównodowodzącym armii Królestwa Polskiego, traktował ich tak, jak wcześniej rosyjskich podwładnych, którzy ze spokojem przyjmowali bicie knutem i poniżanie. Natomiast Polacy unosili się honorem i popełniali samobójstwa. Również codzienne zachowanie się Konstantego wzbudzało emocje. „Nic podobnego nie było pod słońcem; rozumny i szalony, okrutny i ludzki” – notował Niemcewicz. Paradoksalnie wielki książę polubił Polskę i Polaków, w czym bardzo pomogło mu poślubienie Joanny Grudzińskiej.
Upływ czasu i lepsze poznanie stopniowo niwelowały różnice. A dopóki Petersburg godził się dotrzymywać zobowiązań cara Aleksandra I i Królestwo Polskie cieszyło się szeroką autonomią, dopóty lody między obiema nacjami tajały. Dawny adiutant naczelnika Kościuszki podczas insurekcji Alojzy Feliński nie miał nic przeciwko temu, by w 1816 r. na zamówienie księcia Konstantego napisać pieśń, sławiącą jego brata – cara, a zaczynającą się od słów „Boże! Coś Polskę przez tak liczne wieki / Otaczał blaskiem potęgi i chwały / I tarczą swojej zasłaniał opieki / Od nieszczęść, które przywalić ją miały / Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, / Naszego Króla zachowaj nam Panie!”.
Ale odwilż potrwała tylko 15 lat. Stopniowe przykręcanie śruby Królestwu przez nowego cara Mikołaja I przyniosło w końcu wybuch buntu, który nazwano powstaniem listopadowym. To, jak Rosja pacyfikowała polskie ziemie, sprawiło, że odczuwana w Polsce dotychczasowa niechęć wobec carskiego imperium, zamieniła się w głęboką nienawiść.

Pod carskim butem

Już po upadku powstania, przyglądając się przemarszowi carskiej armii, przyszły dramaturg Krzysztof Jan Aleksander Niezabytowski widział „naród do niewoli stworzony, żołnierzy batogiem uczonych, ćwiczonych tylko; ani śladu iskierki ducha, ani śladu zapału, wiary, energii – i boskiego ducha – i patriotyzmu”. Jednak ta bezwolna w jego oczach masa rozprawiła się z armią Królestwa Polskiego. „Że też oni nas zwyciężyli, wstyd nam, biada nam” – rozpaczał.
Kolejne lata umacniały mieszkańców zaboru rosyjskiego w jak najgorszym zdaniu o Moskalach. „Do zarządzania Polakami kierowano najgorszy element urzędniczy cesarstwa, słynący z tępoty, przekupstwa i arogancji, upowszechnił się stereotyp «kacapa», jak pogardliwie zaczęto nazywać Rosjan” – pisze historyk Edmund Dmitrów. Ocen pozytywnych Rosjan jest w owym czasie jak na lekarstwo. Jeśli już, to o tych przedstawicielach rosyjskiej inteligencji, którzy bez baczenia na konsekwencje ośmielali się buntować przeciw carowi. Ich wielkim wielbicielem przez długi czas był Adam Mickiewicz, poświęcając wiersz „Do przyjaciół Moskali”. Lecz adresaci utworu – szlachetne jednostki, pragnące demokratyzacji carskiego imperium – pozostali w życiu publicznym na marginesie.
Głos zwolenników reform i pojednania z Polakami nigdy nie brzmiał zbyt głośno w Petersburgu. Z czasem więc w dziełach wieszcza Rosja zaczęła być opisywana jako największa despocja świata. Gdy w III części „Dziadów” Konrad podczas Wielkiej Improwizacji chce najmocniej obrazić Boga, nazywa go „carem”. Bezsilna niechęć przebijała wówczas też z wielu innych dzieł i zapisków. Sędzia ziemski Seweryn Bukar, spisując w połowie XIX w. pamiętnik, z lubością przedstawiał historie obrazujące głupotę rosyjskich urzędników. Zaś o państwie Romanowów wyrażał opinię, iż „słusznie nazwać to można było parodją cywilizacji”. Niedługo potem Władysław Czartoryski w dzienniku zanotował powszechną opinię, że „Moskale są dzicy ludzie – Azjaci”.
Jednak im więcej Polaków miało za sobą zesłanie, tym podejście do zwykłych Rosjan zaczynało łagodnieć. Po powrocie z Syberii byli skazańcy opowiadali o wspaniały osobach, jakie poznali. Rosyjscy współtowarzysze niedoli okazywali się ludźmi pełnymi dobroci i godnymi zaufania. Ten obraz nie przystawał do carskich urzędników zatruwających życie mieszkańcom ziem Królestwa Polskiego. Niepokoiło to Józefa Ignacego Kraszewskiego, bo „samo ocieranie się o naród choćby nie całkiem zły, ale ledwie wychodzący z barbarzyństwa wiekowego, przeważny liczbą, wpływem i siłą” źle wpływało na patriotyczne postawy Polaków.
Niepokój, że Imperium Romanowów może trwale zaskarbić miłość i szacunek polskich poddanych, zaczął narastać pod koniec XIX w. „Polscy chłopi, którym w 1864 r. car Aleksander II (1818–1881) podarował reformę uwłaszczeniową, zyskując sobie tym wdzięczność jako dobry «batiuszka», przeszli przez prawdziwą szkołę «carosławia», jaką była trwająca 20–30 lat służba wojskowa. Po wsiach jeszcze na przełomie XIX i XX w. nazywano szlachtę Polakami, a carskie wojsko «naszymi»” – zauważa Dmitrów.
Ten trend odwróciło rewolucyjne wrzenie, jakie na początku nowego stulecia ogarnęło Rosję. Carat chcieli obalić młodzi ludzie, zaś w zaborze polskim doszło wtedy do prawdziwego rozdwojenia jaźni. Do rewolucji parła lewica na czele z Józefem Piłsudskim, serdecznie nienawidząca caratu i marząca o odzyskaniu przez Polskę niepodległości, a jednocześnie współpracująca z rosyjskimi towarzyszami walki. Ich poczynania starali się hamować endecy, którym przewodził Roman Dmowski. Aby skutecznie walczyć z lewicą, szukali współpracy z carskim reżymem.
Jednocześnie w „Myślach nowoczesnego Polaka” Dmowski podkreślał: „Mam pogardę dla Moskali za ich azjatycką skłonność niszczycielską, za tę bezceremonialność, z jaką tratują po niwach wiekowej pracy cywilizacyjnej, za tę wschodnią nieodpowiedzialność przed własnym sumieniem, która w każdej sprawie pozwala mieć dwa oblicza”.

Znów jak przedmurze

„Prześladowania narodowościowe, skierowane przeciwko podbitym ludom, mają na celu zlanie prześladowanych w jedną masę z Rosjanami, którzy mniej są niebezpieczni” – pisał w 1895 r. na łamach „Robotnika” Józef Piłsudski. I dodawał, że „polska klasa robotnicza, która teraz już niemało caratowi kłopotów sprawia, pociągnie za sobą do walki masy pracujące innych ujarzmionych ludów i, wsparta przez ruch rewolucyjny w Rosji samej, poprowadzi je do zwycięstwa”.
Dla młodego Piłsudskiego buntujący się Rosjanie byli nadzieją na przyszłość dla Polski. Z czasem jego poglądy ewoluowały, ale zawsze czynił rozróżnienie miedzy imperium będącym „więzieniem narodów” a samymi Rosjanami, którzy byli nie tylko strażnikami, lecz także więźniami. To dualistyczne postrzeganie umocniło się po tym, jak pod koniec I wojny światowej carat upadł, a władzę w Rosji przechwycili bolszewicy. „Po rozpadzie starej Rosji setki tysięcy Polaków znalazło się w ogniu rewolucji i wojny domowej. Ich doświadczenia mówiące o narodzinach potężnej machiny biurokratycznej, kolosalnym zakłamaniu, eskalacji korupcji i nepotyzmu, a przede wszystkim przerażającej spirali terroru, opisane w powieściach, między innymi Ferdynanda Goetla (1890–1960), Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego (1876–1945) czy Stefana Żeromskiego (1864–1925), poruszały miliony czytelników w Polsce” – podkreśla Edmund Dmitrów.
Do tego doszła wojna z bolszewicką Rosją, o mały włos nie zakończona katastrofalną klęską, której zapobiegło zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej. „«Cud nad Wisłą», jak nazywano w Polsce powstrzymanie ofensywy bolszewickiej, idealnie wpisywał się w stary mit przedmurza. Teraz porównywano Polskę do Okopów Świętej Trójcy, o które rozbił się zwycięski pochód komunizmu w głąb Europy” – uzupełnia Dmitrów. Polacy znów poczuli się obrońcami europejskiej cywilizacji, zaś odizolowana przez komunistów od świata Rosja idealnie wpisywała w stereotyp dzikiej, zagrażającej Zachodowi Azji.
Przez całe dwudziestolecie przytłaczająca większość Polaków z nieufnością spoglądała na Związek Radziecki. Docierające stamtąd okruchy wiadomości o stalinowskim terrorze jedynie poczucie zagrożenia podsycały. Po czym sojusz ZSRR z III Rzeszą, zawarty paktem Ribbentrop-Mołotow, potwierdził, że ci, którzy spodziewali się ze Wschodu wszystkiego, co najgorsze, mieli rację.

Ugruntowanie stereotypów

To, co w relacjach polsko-rosyjskich wydarzyło się po 17 września 1939 r., tylko utwierdziło w Polakach jak najgorszy wizerunek Rosji. W zbiorowej pamięci zapisały się masowe wywózki Polaków do łagrów, mord w Katyniu, wreszcie przetoczenie się Armii Czerwonej przez polskie ziemie w latach 1944–1945. Jej wkroczenie przyjmowano jednocześnie z lękiem i nadzieją. „Czekamy na ciebie, czerwona zarazo,/ byś wybawiła nas od czarnej śmierci,/ byś nam Kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci,/ była zbawieniem witanym z odrazą” – pisał Krzysztof Kamil Baczyński.
Potem z ulgą dostrzegano, że po 1945 r. sowieci zachowywali się w sposób o wiele mniej okrutny niż wcześniej Niemcy. Wprawdzie zabijano lub wywożono do łagrów Polaków niepotrafiących się pogodzić z utratą niepodległości, zainstalowano posłuszny Moskwie reżim, lecz masowe mordy zdarzały się rzadko. Po spacyfikowaniu oporu Kreml skupił się na ścisłym nadzorowaniu tego, co działo się w Polsce Ludowej. Gdy Stalin zmarł, nadzór mocno osłabł. Jednak Moskwa niezmiennie oczekiwała szczerej wdzięczności za to, że Związek Radziecki pokonał III Rzeszę i pozwolił Polakom na posiadanie namiastki suwerennego państwa. Z wielkim rozczarowaniem odnotowywano, iż ci uparcie nie potrafią jej z siebie wykrzesać. „Polacy i Rosjanie nie lubią się albo, ściślej, mają dla siebie wszelkie nieprzychylne uczucia, od pogardy, odrazy do nienawiści, co nie wyklucza niejasnego wzajemnego pociągu, ale zawsze naznaczonego nieufnością” – zauważył pod koniec lat 50. w książce „Rodzinna Europa” Czesław Miłosz.
Wspólny pobyt w tym razem „komunistycznym więzieniu” nie zbliżył do siebie obu nacji. Podobnie jak wysiłki podejmowane przez władze PRL. Im bardziej rządzący z nadania Moskwy polscy przywódcy starali się propagować przyjaźń polsko-radziecką, tym negatywne postrzeganie Rosjan stawało się mocniejsze. Właściwie jedyną akceptowaną płaszczyzną porozumienia pozostawał alkohol. Im Polacy więcej go pili, tym bardziej podziwiali Rosjan, że ci potrafią wypić jeszcze więcej. Poza tym punktów stycznych oraz zrozumienia jedynie ubywało – i tak jest aż do dziś.
Magazyn DGP z 24 stycznia 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna