W krakowskim teatrze Bagatela w połowie grudnia odbyła się premiera spektaklu „Żyd z Wesela. Wycieczka krajoznawcza”, trochę czerpiącego z popularnego utworu Romana Brandstaettera pt. „Ja jestem Żyd z Wesela”. Jego bohaterem był Hersz Singer, karczmarz z Bronowic Małych, który znalazł się wraz z żoną i córką na weselu poety Lucjana Rydla i został uwieczniony przez Stanisława Wyspiańskiego w „Weselu”. Określenie „Żyd z Wesela” przylgnęło do niego tak bardzo, że czuł, iż stracił tożsamość. Z tym problemem zgłosił się do adwokata.
Krakowskie przedstawienie stara się historię jego traumy opowiedzieć jak najszerzej. W skromnym spektaklu zagrali Piotr Różański, Izabela Kubrak, Maciej Sajur i Natalia Hodurek.
Zastanawiali się państwo kiedyś, jak by wyglądał sequel „Skrzypka na dachu”, dziejący się pięćdziesiąt albo sto lat po historii mleczarza Tewjego, który po pogromach musiał wraz z rodziną opuścić Anatewkę, typowy sztetl zamieszkiwany przez pobożnych ludzi mówiących w jidisz? Proszę uruchomić wyobraźnię. Bohater powieści Szolema Alejchema, zaadaptowanej potem na broadway’owski musical, wreszcie film, uchodzi wraz z żoną, najstarszą córką Cejtl, zięciem i ich malutkim dzieckiem do Nowego Jorku. Tam pewnie przeszli przez kwarantannę na Elis Island, w ośrodku przejściowym dla imigrantów, gdzie warunki niewiele sie różniły od obozu koncentracyjnego. Po jej zakończeniu pewnie klepali biedę w żydowskiej dzielnicy na Lower East Sidzie, gdzie dożyli swoich dni. Dopiero wnuk mógł zaznać American Dreamu, chociażby jak urodzony w tym samym miejscu i czasie znany librecista Yip Harburg, któremu babcia opowiadała chasydzkie baśnie. Motywy tych starych legend można odnaleźć w jego najsłynniejszym dziele, filmie „Czarnoksiężnik z krainy Oz”. Potomkowie Cejtl mogli też odnaleźć się w świecie mody albo bankowości. Na pewno W XXI w. nieźle sie im powodzi. Druga córka Tewjego, Hudel, odłączyła się od rodziny za ukochanym Perczykiem, zawadiackim komunistą skazanym na Syberię przez cara. Jeśli para tam przeżyła, mogła się odnaleźć w Petersburgu w czasie rewolucji październikowej, a Perczyk potem zostać członkiem sowieckiego aparatu. I za Stalina stracić życie. Owdowiała Hudel, o ile sama nie byłaby zgładzona, po 1956 r. zostałaby zrehabilitowana i dostałaby skromniutką rentę. Jej potomkowie za to mogliby budować od lat ’90 współczesny Izrael, wraz z całą falą żydowskiej imigracji z ZSRR. Trzecią córkę, Chawę, Tewje wyklął. Za to, że związała się z prawosławnym Ukraińcem. Młode małżeństwo wyjechało do Krakowa, gdzie nieco ponad 30 lat później wydarzył się Holocaust.
Spektakl w reżyserii Klaudii Hartung-Wójciak na podstawie tekstu debiutującego w roli dramaturga Witolda Mrozka nie rozwija takich hipotetycznych wątków, nie opowiada fabularnej historii. Próbuje raczej, bardzo precyzyjnie, opowiedzieć en bloc o obciążeniu i zmęczeniu żydowską tożsamością wszystkich dziś żyjących potomków Tewjego. I solennie rozlicza się też z dziedzictwem, jakie zostawiał łzawy musical. „Tradition”, pieśń go otwierająca, wręcz postaci z krakowskiego przedstawienia prześladuje. Co odbiorą telefon, to atakują ich słowa o tym, co każdemu z członków żydowskiej rodziny wypada w życiu robić. Ojciec został stworzony do decydowania o wszystkim, matka uczy córki jak szyć i gotować, żeby przygotować się do roli żony. Potem wrócą na scenę Bagateli inne rzewne piosenki, m.in. „Sunrise, sunset”, dzisiaj popkulturowy szlagier, który utrwala mocno powierzchowny zamysł autorów „Skrzypka na dachu” opowiedzenia o metafizyce miłości.
Ale twórcy nie wyśmiewają żydowskiego folkloru, tylko jego bezmyślnych współczesnych konsumentów. Krakowski biznes turystyczny masowo przecież korzysta z niemal Chagallowskiego obrazu Żydów na polskich ziemiach przed Zagładą, w tym z języka jidysz. Hartung-Wójciak i Mrozek figlarnie przedstawiają bohatera zawodzącego tą aszkenazyjską mową, który z wielkim bólem wypowiada kolejne zdania, brzmiące w uchu widza jak żałobny lament. Tymczasem projektor wyświetla polskie tłumaczenie tych słów. Okazuje się, że to banały, jak np. „poproszę o kawę”. Odbiorca zostaje skonfrontowany z własnym wyobrażeniem żydowskości, utrwalonej przez „Skrzypka…” i inne legendy. Obśmiany zostaje okrzyk „aj waj!”, fraza wyrażająca wszelakie emocje: nerwy, zdziwienie, wzruszenie. Autorzy znaleźli inspirację w prawdziwym wydarzeniu. W 2016 r. „Głos Wielkopolski” zdemaskował fałszywego „rabina z Hajfy”. Mężczyzna pochodzący z Ciechanowa działał w gminie żydowskiej w Poznaniu. Oprowadzał wycieczki, brał udział w spotkaniach. Odmawiał nawet publicznie modlitwy po hebrajsku, choć nie znał tego języka. Grał swoją rolę przez lata.
Przedstawienie zaczyna się od inscenizacji chyba najsłynniejszej pieśni Verdiego, czyli „Va, pensiero”, chóru żydowskich wygnańców z trzeciego aktu opery „Nabucco”, płaczących w niewoli babilońskiej za utraconą ojczyzną i zburzoną Pierwszą Świątynią w Jerozolimie. Przypomnijmy słowa drugiej strofy: „Powitaj brzegi Jordanu, zburzone wieże Syjonu. O wspaniała utracona ojczyzno! Drogie, fatalne wspomnienia!”. Widz ma okazję przyjrzeć się mitowi „narodu wybranego” – wybranego do permanentnego cierpienia i stawiania czoła kolejnym etapom wyzwolenia, którego osiową opowieścią jest Hagada Paschalna, historia wyjścia z niewoli egipskiej. Jak sięgnie się do historii polskiego teatru to motyw ten jest istotny. W PRL-u „Nabucco” wystawiono dopiero w 1983 r. w Bytomiu. Kontekst żydowski był niebezpieczny dla władz.
W „Żydzie z Wesela. Wycieczce krajoznawczej” kluczową postacią jest córka karczmarza Singera, bohaterka młodopolskiego dramatu. Tak w 1922 r. w eseju pt. „Plotka o Weselu” pisał o niej Tadeusz Boy-Żeleński: „Najbardziej samoistnym tworem czystej fantazji jest Rachela. Tutaj rzeczywistość posłużyła jedynie za materialny punkt wyjścia. Autentyczna córka bronowickiego karczmarza, młoda dziewczyna, nazywała się Pepa Singer, miała lat 15, nie była ani ładna, ani inteligentna i brała dość bierny udział w bronowickim życiu artystycznym, mimo iż niewątpliwie mogło ono na nią działać swoją odrębnością i urokiem. Ciekawym jest wpływ, jaki Wesele Wyspiańskiego wywarło na dalsze koleje Pepy Singer: stała się ona niejako chodzącym cieniem swego literackiego sobowtóra, istniała odtąd wyłącznie jako Rachela, ożywiała się jedynie, skoro się zetknęła z którąś z osób działających w Weselu. Lata całe „obijała się” w artystycznych knajpach krakowskich, nieznana nikomu z imienia i z nazwiska, znana jedynie jako Rachela. (…) Była to epoka, gdy separatyzm rasowy nie zarysował się jeszcze tak ostro, gdy element semicki niezmiernie czynnie i szczerze zresztą współdziałał w życiu umysłowym polskim. Takich Rachel było w Krakowie dużo; one wypełniały czytelnie dla kobiet, wypożyczalnie książek, teatry, koncerty.”
Dramaturg z historii Pepy Singer wyciągnął przede wszystkim sprawę jej chrztu, który nie tyle był wstąpieniem do Kościoła, co rytuałem przejścia, aby zaakceptowało ją mieszczańskie społeczeństwo Krakowa. I tutaj reżyserka wprowadza na scenę Natalię Hodurek, która na pianinie gra trzecią część I Symfonii „Tytan” Gustava Mahlera. Ta, kluczowa zresztą część tego utworu, jest molową wersją pieśni „Panie Janie”. Kompozytor wplótł w nią znane mu z rodzinnych stron brzmienie żydowskich zespołów klezmerskich. Sparafrazowane w innych częściach symfonii dźwięki natury i narodowy austriacki taniec zestawione zostają z żydowskim folklorem, co w przedostatniej dekadzie XIX wieku musiało wywołać w Wiedniu szok.
Okres kariery Mahlera w stolicy Austro-Węgier (banałem będzie przypominanie, że wówczas należał do nich i Kraków) przypada na coraz większe tarcia społeczne i rosnący antysemityzm. Pochodzący z Moraw kompozytor określił swoją pozycję na świecie jako „trzykrotnie bezdomny, jako mieszkaniec Czech w Austrii, jako Austriak wśród Niemców, jako Żyd na całym świecie - zawsze intruz, nigdy niemile widziany”. W 1897 r. Mahler musiał przyjąć chrzest, dzięki czemu mógł pracować jako dyrygent, a następnie dyrektor opery wiedeńskiej. To ten sam rytuał przejścia, do którego okoliczności społeczne zmusiły Pepę Singer. Niekryjący antysemickich poglądów, współczesny kompozytorowi krytyk muzyczny Rudolph Louis tak pisał o jego muzyce: „Niby mówi po niemiecku, ale z akcentem, koślawo, a przede wszystkim z ową wschodnioeuropejską gestykulacją, nazbyt żydowską i wschodnioeuropejską. Ta muzyka nie ma nic do powiedzenia nawet tym, których wprost nie obraża. Nie trzeba od razu odczuwać wstrętu wobec samej osoby Mahlera-artysty, by zdać sobie sprawę z absolutnej pustki tej sztuki, w której spazm impotenta wyszydzającego Tytanów sam siebie sprowadza do poziomu schlebiania pospolitemu sentymentalizmowi godnemu szwaczki". Echo Mahlerowskiego doświadczenia wybrzmiewa w historii Romana Brandstaettera. W 1934 r. autor „Ja jestem Żyd z Wesela” pozywał do sądu endeckich dziennikarzy sugerujących, że przeszedł na chrześcijaństwo. 11 lat później, tuż po II wojnie światowej, pisarz się ochrzcił w obrządku rzymsko-katolickim.
Polski teatr od 20 lat rozlicza się z antysemityzmem. Dotąd głównie jednak skupiał się na Zagładzie i dosłownej przemocy. „Żyd z Wesela. Wycieczka krajoznawcza” idzie o krok dalej. To, jak kpiarsko wskazuje tytuł, wycieczka po bardziej miękkich formach przemocy, których uświęceniem jest wspomniany rytuał przejścia do kultury mieszczańskiej. A także po anachronicznej obrzędowości, czyniącej dziś z Żydów gatunek odrębny. Twórcy jakby wołali ze sceny: „Dajcie żyć ludziom!”.