Mówi, że o wszystkim, co miał do powiedzenia, już dawno zaśpiewał, ale pracuje nad nową płytą. Niektórzy wątpią, że powstanie, bo w świecie Lecha Janerki wszystko dzieje się naprawdę, ale nic na pewno
Wielki nieobecny na naszej scenie muzycznej, odkąd na niej zaistniał. Pod koniec lat 70. XX w. Lech Janerka założył zespół Klaus Mitffoch, który wydał jedną płytę. To wystarczyło, aby przejść do historii. Kiedy „Jezu, jak się cieszę” czy „Strzeż się tych miejsc” chodziły w radiu, Lech pisał już inną, prywatną historię. „Historia podwodna” – taki tytuł nosiła jego pierwsza solowa płyta, przez wielu krytyków uznawana za największe osiągnięcie w historii polskiego rocka – była wesoła w formie i ponura w treści. Pogodne reggae przegryzało się z czarnowidztwem w tekstach, a autor główkował, „jak tu żyć, żeby zgnić”. Ludziom się podobało i do dziś podśpiewują „Konstytucje” czy „Ta zabawa nie jest dla dziewczynek”. Kolejne płyty szybko znikały jednak z radaru konsumentów popkultury, którzy wyżej cenią w piosence łatwość i przyjemność niż nieznośną lekkość bytu. W dobie muzycznej nadprodukcji Janerka siedzi cicho, a od pokazania światu „Plagiatów” – ostatniego albumu z premierowymi piosenkami – minęło prawie 15 lat. Jest więc, ale jakby go nie było.
Kiedy milczy guru, jego sekta rozrabia. Niedawno na rynku ukazała się płyta „Janerka na basy i głosy” nagrana przez znakomitości polskiej sceny muzycznej, m.in. Wojciecha Waglewskiego, Katarzynę Nosowską, Marcina Świetlickiego i Pablopavo. Jak sami tłumaczą, zrobili to, aby publicznie zadeklarować, że uważają Janerkę za najważniejszego Lecha w historii Polski.
– Ta płyta to hołd – przyznaje basistka Małgorzata „Tekla” Tekiel, która na co dzień gra w żeńskiej formacji Pochwalone, a na płycie akompaniuje wszystkim wokalistom. – Jestem wyznania janerkowego, odkąd usłyszałam album „Historia podwodna”. To dożywotnie wyznanie, nie da się dokonać apostazji, ponieważ im fan Lecha starszy, tym bardziej go kocha, bo więcej rozumie.
Oni wychodzą z siebie, nagrywając jego kawałki. On patrzy na to wyrozumiale i martwi się, że każą mu stawać na cokole.
Mainstream ani go nie usynowił, ani nie odtrącił. Scena niezależna uznała go za autorytet, ale na patrona nie koronowała. Jest artystycznym singlem
– To trochę niezręczna sytuacja, ponieważ tego rodzaju płyta pachnie pomnikowym nagłówkiem. Nie czuję się osobą wyjątkową, ale miło, że koleżanki i koledzy o mnie pamiętają. Ich interpretacje robią wrażenie. Fajnie im to wyszło, a basy są bardziej emocjonalne niż te, które sam nagrywałem. Miło, że sięgnęli po moje piosenki. Ta płyta to przyczynek do tego, żeby choć trochę pomyśleć o sobie poważniej. Dziękuję – mówi w rozmowie z DGP Lech Janerka.
Piosenkom mistrza w nowych wersjach odjęto szlaczki, smaczki i muzyczne arabeski. Zgodnie z tytułem słychać tu tylko śpiew zaproszonych gości i linie basowe Piotra Pawłowskiego (basisty grupy The Shipyard) i Tekli. Bas to instrument wiodący w twórczości Janerki. Samego Lecha w jego piosenkach może zabraknąć, ale basu nie da się z nich usunąć.
Z Lechem ramydadę
Tekla pochodzi z Ząbkowic Śląskich – miasteczka małego, ale nie na tyle odciętego od świata, aby nie dotarła tam wieść o piosenkach Klausa Mitffocha. Wszak Ząbkowice leżą na Dolnym Śląsku, na trasie z Pragi do Wrocławia, w którym z kolei urodził się, mieszka, komponuje i nagrywa Lech. Basistka dobrze pamięta moment muzycznej inicjacji. Miała 12 lat, kiedy w audycji radiowej usłyszała „Jezu, jak się cieszę” oraz „Ogniowe strzelby”. Szybko wyszło na jaw, że krąg wyznawców Lecha jest szerszy. Podczas prywatek młodzież puszczała kawałki Janerki, rozmawiała po janerkowemu i z pamięci cytowała jego piosenkowe frazy. Rarytasem w domowej płytotece Tekli był drugi solowy album Lecha – „Piosenki”. Gdy weszła w posiadanie tej płyty na winylu, zdjęła ją z gramofonu dopiero po dwóch tygodniach od zakupu.
Nowofalowa muzyka mogła się podobać, ale teksty wręcz szokowały. Nikt tak wtedy nie pisał. W piosenkach Janerki łatwo się zaplątać w mnóstwo pozszywanych ze sobą metafor, niedopowiedzeń, semantycznych półcieni i osobliwych neologizmów typu „bomb”, „allelujaż”, „figurole”, „szksypcze” czy „ramydada”, które nawet wrysowane w kontekst brzmią w uchu niezwyczajnie, jak onomatopeiczny pure nonsens.
– Czasami brakuje mi właściwego słowa, więc szukam takiego, które nie będzie męczyć słuchacza, a zarazem pobudzi wyobraźnię. „Ramydadę” znaczy „damy radę”, tyle że w języku dadaistów. W Ustce działała kiedyś kawiarnia pod takim szyldem. Z kolei w Warszawie na pl. Konstytucji ktoś nazwał knajpę Konstytucja i nie ukrywał, że to z powodu mojej piosenki. Zaproszono mnie nawet na otwarcie – opowiada Janerka.
Używanie pokrętnego języka w latach 80. przyprawiało cenzurę o zawroty głowy. Tekstu do „Konstytucji” – chyba największego przeboju Janerki, który doczekał się wielu wykonań – puścić mu nie chciano. Pewnie dlatego, że – jak przyznawał autor – ten kawałek mógł śmiało zostać hymnem postponowanej wówczas Solidarności. W końcu cenzor postawił pieczątkę.
– Takie to były czasy, że pisało się zawoalowane teksty, wieloznaczne. Jestem absolutną wielbicielką twórczości Lecha. Uwielbiam „Reformatora”, bo to jedna z wielu jego piosenek, które oddają klimat i schizofreniczność PRL, a zarazem są bogate w skojarzenia i słowotwórcze gagi – komplementuje Małgorzata Ostrowska, była wokalistka Lombardu, która gościnnie nagrywała z Janerką „Historię podwodną”.
Zdaniem Bartosza Dziedzica, producenta, który z Janerką zrobił dwie płyty („Fiu fiu” i „Plagiaty”), jego neologizmy to skróty myślowe dla bystrzaków. Artysta chce powiedzieć więcej, ale mniej się przy tym nagadać, więc wychodzą mu poetyckie dziwolągi.
– Mam kolegę Roberta z Krakowa. Kiedyś mieliśmy go odwiedzić całą rodziną, powiedziałem: „Jedziemy do Karola”. Żona i córki zaczęły mnie poprawiać, że chodzi o Roberta, a ja po prostu połączyłem w jednym słowie człowieka z miejscem zamieszkania. Takiego myślenia nauczyłem się, pracując z Lechem – opowiada Dziedzic.
– Pamiętam wrażenie tajemniczości, jakby się wchodziło w zupełnie inny świat, z zaciekawieniem, ale czasami może i lękiem. No i niezrozumieniem. Tych „króciutkich wskrzeszeń” (fraza z piosenki „Jezu, jak się cieszę” – przyp. K.W.) nie mogłam pojąć, więc zapytałam o to dorosłych – śmieje się Tekla.
Bo piosenki Lecha miały frapować i mieć niewiele wspólnego z przebojami. W czasach Klausa Mitffocha tylko raz z premedytacją złamał tę zasadę. Namówił go do tego, a właściwie sprowokował kolega z zespołu, podkpiwając, że Janerka nie napisze radiowego szlagiera. Artysta się zawziął i tak powstał hit niekwestionowany – właśnie „Jezu, jak się cieszę”.
Poeta i piosenkarz Marcin Świetlicki, którego głos słychać w kilku utworach na płycie „Janerka na basy i głosy”, otwarcie przyznaje, że „Konstytucje”, „Rower” czy „Jezu jak się cieszę” to utwory, za którymi nie przepada. Woli Janerkę mniej przebojowego, ale docenia, że jego piosenki są weselsze niż on sam, chociaż o euforii nie może być mowy (prędzej o „Epidemii epilepsji” – jak głosi tytuł innego utworu). Bo słuchając Lecha, podejrzewamy eskapizm, jakby z każdą kolejną piosenką nasz bohater chciał się uwolnić od kłopotliwej rzeczywistości.
– Taka postawa i mnie jest bardzo bliska. Uczciwe to jest, nadzwyczaj wrażliwe, a do tego mądre i rzemieślniczo sprawne. Tego się nie da wyuczyć. Nawet jeżeli Boga nie ma, jak niektórym się wydaje, to przez chwilę musiał przecież zaistnieć, żeby dać to wszystko Janerce i nielicznym jemu podobnym – mówi Świetlicki, a na dowód przytacza fragment z „Klus Mitroh”: „Wszystkim życzymy źle nam z oczu patrzy”. Zdaniem Świetlickiego to mistrzowski kawałek, napisany jakby od niechcenia, bez wysiłku, ale z gracją. Czysty Lech.
Barcelona czeka
Dla swojej sekty jest ikoniczną postacią polskiego rocka. Dla pokolenia głów pochylonych nad smartfonem nie jest nikim wyjątkowym. Próżno szukać masowej produkcji memów ze złotymi myślami Lecha, choć dziś wiele jego piosenkowych bon motów mogłoby wyręczyć telewizyjnych komentatorów w ocenie stanu naszej polityki. Ale najwyraźniej internet nie poznał się na Janerkowej nowomowie, choć sam zainteresowany przynajmniej raz został bohaterem mema.
– Może wszystkich zaskoczę, ale posiadam nawet stronę na Facebooku. Ktoś ją założył i sobie prowadzi, nawet nie wiem kto, ale serdecznie go pozdrawiam, jeżeli czyta te słowa. I ten ktoś wgrał tam zdjęcie z manifestacji w Barcelonie oraz podpisał: „Barcelona domaga się nowej płyty Lecha Janerki”. A tłum na zdjęciu był milionowy! Nie powiem, dostałem wiatr w żagle – śmieje się mój rozmówca.
Tym, którzy pamiętają Jarocin, nie wydaje się to przesadą. To na tym legendarnym festiwalu w środku lat 80. ludzie pod sceną skandowali: „Chcemy Lecha, nie Wojciecha”, co było miało wymowę polityczną (Wałęsa vs Jaruzelski), ale też muzyczną – tuż przed Janerką na jarocińskiej scenie grał Wojciech Waglewski ze swoim Voo Voo i dostał skromniejsze owacje. Obaj muzycy do dziś pozostają w serdecznych relacjach, jeden czasami śpiewa piosenki drugiego, ale w tym tandemie rockowych intelektualistów to powściągliwie witany wtedy Waglewski stoi w pierwszym szeregu, a fetowany wówczas Janerka zabezpiecza tyły.
Lech zawsze przynależał do siebie. Trudno go było wcielić do cudzej armii, która albo dziarsko walczyła o wysokie miejsca na listach przebojów i na festiwalach w Sopocie czy Opolu, albo knuła w garażu strategię, jak za pomocą bieda-dźwięków zostać idolem Jarocina. Lech wprawdzie ma na koncie single i przeboje, Fryderyki i Superjedynki, ale wszystkie nagrody otrzymuje z zastrzeżeniem, że są przyznawane artyście niezależnemu za twórczość alternatywną, który nie przyklęka na czerwonym dywanie, bo to, co chciałby pokazać w świetle fleszy, chowa głęboko w swoich piosenkach.
Mainstream ani go nie usynowił, ani nie odtrącił. Scena niezależna nie koronowała na patrona, ale uznała za autorytet.
– Nie spotkałam się z sytuacją, żeby ktokolwiek wypominał Janerce radiową popularność – potwierdza Tekla. – Wszędzie, a bywałam w różnych środowiskach, Lech cieszy się ogromną estymą. Jest szanowany nie tylko za twórczość, ale i za postawę. Nigdy nie był koniunkturalistą. Wydaje płyty, kiedy czuje, że ma coś do powiedzenia.
– Robiłem mu koncert w olsztyńskim amfiteatrze. Marudził trochę, że kiedyś tam grał i było koszmarnie. Miał występować godzinę, wyszło dwie i pół. Zagrał wszystko, co mógł, a publika była zachwycona. Innym razem spotkaliśmy się w Bytomiu, w klubie Exlibris. „Zrób mi tu koncert” – poprosił. Zrobiłem. To był ogień. Ludzie zwisali z sufitu, a jemu nie chciało się zejść sceny. Ale kiedy na nią wchodził, sam siebie pytał, czy ktokolwiek przyjdzie – mówi znany w branży menedżer.
Grywa niedużo, ok. 20 koncertów w roku, bo nie lubi się stresować, że akustyka w sali będzie kiepska, aparatura nie zapewni dobrego brzmienia, ludzie przyjdą i postoją obojętnie, a organizatorzy za mało zapłacą. A przede wszystkim zdrowie już na zbyt wiele nie pozwala.
– Przez dwa lata pauzowałem po tym, jak podczas koncertu w Londynie nagle przestały mi działać dwa place lewej ręki. Potem kolejne dwa odmówiły posłuszeństwa i został sam kciuk, a po chwili wysiadła cała ręka. Zaczęła dygotać na wszystkie strony. Ludzie myśleli, że to element choreografii i zaczęli bić brawo, ale to nie było wyreżyserowane. Wróciłem po kontuzji i cały czas gramy z Bożeną (żoną, wiolonczelistką – red.). A że nie dużo? Nie jesteśmy jakoś specjalnie popularni, ale czasem nas zapraszają. I pięknie – nie narzeka Janerka.
Taki Kieślowski, tylko inny
– Wbrew pozorom to bardzo ciepły i rodzinny facet. A że nie daje tego po sobie poznać? Doskonale go rozumiem, bo sama chronię swoją prywatność. Być może Lechu nie wykonał tego wysiłku na scenie, co ja, żeby się bardziej otworzyć na ludzi, ale trudno mu mieć to za złe. On tak po prostu ma – ocenia Ostrowska.
Bartosz Dziedzic należy do nielicznego grona bliskich znajomych Lecha. Trochę się krzywi, kiedy go pytam o „dziwactwa Janerki”.
– Lechu niczym się nie różni od przeciętnego człowieka. Wyznaje w życiu prostą zasadę: trzeba mieć ciekawą pracę, dom, do którego się wraca, żonę czekającą z obiadem i dzieci (ma już dwie dorosłe córki – przyp. K.W.). Do tego dążył i to osiągnął. Nie musi bywać na mieście, brylować na imprezach, żeby być artystą spełnionym. A że się odciął? Przynajmniej nikt nie próbuje mu narzucać, by przestał myśleć samodzielnie – usprawiedliwia starszego kolegę Dziedzic.
Ta samowystarczalność sprawia, że choć solowe płyty nagrywa z muzycznym personelem i zawsze w duecie z żoną, to jest artystycznym singlem. W dodatku w tandemie Janerków to ona jest wykształconym muzykiem, a on nie. Dlatego kiedy Lech wchodzi z instrumentem do studia robić płytę, to gryzie go sumienie, czy podoła zadaniu skomponowania dobrej piosenki.
– Jak chcesz wkurzyć Lecha, to mu powiedz: „Świetne teksty napisałeś”. Wtedy się prawie obrazi. Ale jak pochwalisz, że fajna muzyka, pomysłowy aranż, to doprawisz mu skrzydła – uśmiecha się Dziedzic.
Sam zainteresowany przyznaje, że o ile teksty pisze dla fanów, to muzykę do nich robi dla siebie i ma z tego tytułu trochę kompleks, a trochę frajdę. Ale nie ustaje w wysiłku.
– Nie posiadam wielkich predyspozycji muzycznych. Ale jednocześnie jestem wrażliwy na barwy, na przestrzenie, na melodie i harmonie. Gdybym był swoim słuchaczem czy krytykiem muzycznym, to by pewnie wystarczyło. W momencie, kiedy się komponuje, jest muzykiem i nagrywa piosenki, trzeba sobie tę poprzeczkę zawieszać dużo wyżej – mówi Lech.
Ma swoją muzykalność i swój ton, toteż trudno mu się dostosować, dopasować, dostroić do zespołu. Kiedy bas powinien grać równo w sekcji rytmicznej z perkusją, jemu niezupełnie w to graj.
Poza tym Janerka też się starzeje, zużywa, zatraca węch społeczny, a jego publiczność topnieje, bo – parafrazując słowa tym razem samego Lecha – „wszyscy inteligentni słuchacze idą do popu”.
– Mnie Janerka przypomina Kieślowskiego – wtrąca Dziedzic. – Z tą różnicą, że Kieślowski się poddał, przestał kręcić filmy, bo zrozumiał, że nadszedł kres kina autorskiego. To samo stało się z muzyką. Świetność muzyki autorskiej dobiegła końca, dziś jeden przebój pisze sztab ludzi, a nie pojedynczy wizjoner. Lechu o tym wie, ale nadal walczy, jeszcze mu się chce, choć z biegiem lat pisze się trudniej. Bo o czym śpiewać? O pierwszej miłości, która nie przychodzi drugi raz? O walce z systemem, na który nie ma się wpływu, bo piosenki nie wzniecają rewolucji? W czasach powszechnego dostępu do internetu nie da się zaśpiewać ludziom o czymś, czego jeszcze nie wiedzą, kiedy jednym kliknięciem w telefonie mogą o wszystkim przeczytać.
Jednym słowem
Premierę nowej płyty najważniejszego Lecha w historii polskiej piosenki pod roboczym tytułem „Gipsowy odlew falsyfikatu” zapowiadano na jesień tego roku, ale już wiadomo, że tego terminu nie uda się dotrzymać. Najpierw było trzęsienie ziemi, a później napięcie zaczęło rosnąć. Wyposzczeni fani nabrali apetytu na nowy album, ale częstowani są przystawkami, bo Lech na razie udostępnia w internecie piosenkę po piosence. Do tej pory przedstawił dwa i pół utworu – „Zabawawę”, „Wannę na Wawelu” oraz okrojoną wersję „Pili”, która w formie zwiastuna trafiła jako bonus na album „Janerka na basy i głosy”. Bohaterem tej ostatniej został Marcin Świetlicki przyłapany na zakupach pod Wawelem i szukaniu trudnego rymu do „Warszawo”.
– Bezpośrednią inspiracją dla artysty było najprawdopodobniej nasze poranne spotkanie przed laty w Krakowie – domniemywa Świetlicki. – Bardzo się Lech i Bożena dziwili, że nie jestem tragicznym, przeklętym poetą, z którym nie należy się zadawać, jak twierdzi krakowskie środowisko, tylko normalnym, wesolutkim, porannym człowiekiem, który idzie rano do sklepu i wychodzi z psem na spacer. I to o takim zderzeniu legendy z rzeczywistością ta piosenka jest, tak ją interpretuję.
Jeśli Janerka sam sobie nie pokrzyżuje planów, długo oczekiwana płyta ujrzy światło dzienne za rok. Ale niewykluczone, że to się znowu odwlecze, przedawni i nie dokona. Przecież o wszystkim ważnym, o czym miał powiedzieć, już dawno zaśpiewał.
– To, że na jego nową płytę czekamy tak długo, nie jest wynikiem jakiejkolwiek kalkulacji. Jak będzie zadowolony z tego, co nagrał, wyda to – zapewnia Tekla.
Janerka na przekór niedowiarkom solennie zapewnia, że się wreszcie doczekamy. I podaje termin: początek nowego roku. Pewnie zanim to nastąpi, fani zostaną nakarmieni jeszcze jedną piosenką na zachętę.
– Mam ze trzy w rękawie. A nad kolejnymi czterema pracuję. Pięć lat temu pochwaliłem się, że płyta w zasadzie jest gotowa. No bo w pewnym sensie to prawda. Są zrobione podkłady, ale brakuje wokali, bo nie ma wszystkich tekstów. Muzyka powstała szybko, natomiast wymyślanie słów szło mi opornie. Cierpliwie czekałem, aż spłynie na mnie łaska boża. Bo ja piosenki piszę dla siebie. I niespecjalnie się zamartwiam: sprzeda się, nie sprzeda? Nie pilnuję tego biznesu – mówi jakby od niechcenia.
Pytam Marcina Świetlickiego – w końcu poetę – czy Lecha Janerkę da się streścić jednym słowem.
– Nie da się – protestuje Świetlicki. – Większość ludzi, zwłaszcza tych, co są u władzy, da się, a Lecha Janerki się nie da. A jeśli koniecznie muszę go określać jednym słowem, to myślę, że „Janerka” to słowo najlepiej określające Janerkę.