Właśnie zakończył się siódmy Przegląd Kina Prawniczego w warszawskim kinie Muranów.
Ile spraw pani wygrała?.... Żadnej – te słowa pochodzące z „Adwokatki” (reż. Rachel Leah Jones, Philippe Bellaiche) wyryły się w mojej pamięci chyba na zawsze. Bohaterką jest żydowska adwokat Lea Tsemel, która od 50 lat broni więźniów politycznych. Feministki, fundamentalistów, pokojowych demonstrantów, uzbrojonych bojowników. Łączy ich to, że są Palestyńczykami. Na tle dziesięcioleci konfliktu izraelsko-palestyńskiego i nastrojów społecznych, jakie ten ze sobą niesie, to prawdziwy heroizm. Nic zatem dziwnego, że izraelska adwokat została przez media ochrzczona „Adwokatem diabła”.
Sama Tsemel mówi, że broni jedynie tych, którzy walczą o wolność. To jej wewnętrzna granica, która decyduje o tym, czyjej obrony jest się w stanie podjąć. I tu kolejny cytat. „Izraelczycy mają śmigłowce i rakiety, a Palestyńczycy mają tylko siebie i bardzo prymitywne domowe materiały wybuchowe. Ich ciała to ich jedyna broń…”. Dla tych, dla których słowa „bojownik” i „terrorysta” różnią się jedynie w warstwie semantycznej, taka wypowiedź to zapewne obrazoburstwo. Podobnie jak to, że takich ludzi ktokolwiek dobrowolnie chce bronić.
Lea Tsemel broni, nie wygrywa, nie opływa w luksusy, za to każdego dnia ryzykuje życiem i poświęca rodzinę. Mimo to wierzy w sens tego, co robi. Czy można lepiej zobrazować „powołanie” do zawodu adwokata? Chyba nie. „Adwokatka” to zatem pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy myślą o karierze obrończej i konsekwencjach wykonywania tego, chciałoby się powiedzieć, „zaszczytnego” zawodu. Jakkolwiek życiorys Tsemel zdaje się nieco przeczyć tej tezie. Film zobaczyć jednak zdecydowanie warto, bo to produkcja nietuzinkowa, nagrodzona niedawno pierwszym miejscem na 59. Krakowskim Festiwalu Filmowym.
Przed pokazem „Adwokatki” lekcja historii i łzy wzruszenia. To dzięki produkcji „Archiwa Palestry – Roman Hrabar” opisującej życie katowickiego adwokata, który według rożnych szacunków odzyskał ponad 30 tys. uprowadzonych przez nazistów w celu germanizacji polskich dzieci. Producentem tego filmu jest Izba Adwokacka w Katowicach.
Nie wdając się w szczegółowe recenzje poszczególnych filmów, bo w ciągu dwóch dni było ich kilka, wspólny mianownik można określić tak: repertuar trudny, wymagający, zdaniem tych, których o refleksje po seansie pytałem, ciekawy. Osobiście to zdanie podzielam, dziękuję i szczerze gratuluję mecenas Anisie Gnacikowskiej z Naczelnej Rady Adwokackiej, która podjęła się organizacji tegorocznego przeglądu.
Przeglądu bez wątpienia potrzebnego. Nie tylko prawnikom i miłośnikom prawniczego kina. Po prostu widzom. W dobie tabloidyzacji i komercyjnego kina (filmów „mniej ambitnych” lub – przeważnie – „nieambitnych”) tego rodzaju wydarzeń wymagający odbiorca łaknie jak kania dżdżu. Świadczy o tym frekwencja w kinach takich jak katowicki Kosmos czy warszawski Muranów. To nic, że nie uświadczy się tam 15. części „Rambo” i 40. sequela z serii o losach człowieka pająka (mrówki, osy itp.). Bez urazy dla fanów filmów fantasy – produkcje o superbohaterach oglądam sam, ale czasem… naprawdę chce się „czegoś więcej”. I często na tym koniec, bo w kinowych multipleksach, delikatnie mówiąc, „posucha”. Kina studyjne oczywiście są i regularnie grają ambitne filmy, ale prawniczych pozycji nie znajdziemy tam przecież codziennie. Pozostaje internet. Ale po pierwsze, ekran komputera to nie kino, a po drugie, filmów takich jak „Adwokatka” w polskiej wersji językowej próżno tam szukać.
Przegląd kina prawniczego to zaś najlepszy dowód na to, że wyjście do kina nie musi być podrzędną rozrywką. Dramaty sądowe jak chyba żaden inny gatunek zadają istotne pytania: o sprawiedliwość, równość, wolność. Wystarczy wspomnieć „12 gniewnych ludzi (1957, reż. Sidney Lumet), „Filadelfię” (1993, reż. Jonathan Demme) czy „Skandalistę Larrego Flynta” (1996, reż. Miloš Forman). Filmy totalne, trzymające w napięciu, gwarantujące wzruszenie i zadumę jeszcze długo po zakończeniu seansu. Najwyraźniej w stwierdzeniu, że obraz przemawia mocniej niż tysiąc słów, jest wiele prawdy.
Na przeglądach kina prawniczego takie klasyki wciąż można zobaczyć. W tym roku poza wspomnianymi nowościami, tj. filmami o Lei Tsemel i Romanie Hrabarze, widzowie mogli zobaczyć nominowany do Oscara „W imię ojca” (1993, reż. Jim Sheridan) oraz „Cud na 34. ulicy” (1947, reż. George Seaton).
Jaki z tego wszystkiego wniosek? Jak się ma prawnicze kino? Wygląda na to, że dobrze. Spektakle rodem z sal sądowych i biografie ich bohaterów to bezustannie fascynujący materiał filmowy. Dowodem tego rokrocznie pojawiające się na srebrnym ekranie produkcje z adwokatami w rolach głównych. Do tego niesłabnące zainteresowanie prawniczymi filmami sprzed lat. Dotykając tematów uniwersalnych, zawsze aktualnych i wzbudzających kontrowersje, cieszą się niesłabnącą popularnością. A jeśli tak, to przeglądy kina prawniczego również są i będą potrzebne. Jako adwokat życzyłbym sobie jedynie tego, aby były dużo bardziej widoczne w przestrzeni publicznej. Aby nie były postrzegane jako kino wyłącznie dla prawników. Mam wrażenie, że u wiele osób wciąż pokutuje takie przekonanie. Zupełnie niesłusznie.
Do kina może przyjść przecież każdy, tym bardziej że wstęp na przegląd jest całkowicie darmowy, choćby i po to, by poczuć się jak filmowy adwokat, prokurator czy sędzia. Wysłuchać błyskotliwych argumentów, a potem zastanowić się, jaki wyrok w takiej czy innej sprawie wydałby człowiek i czy byłby on sprawiedliwy? Wszak w sądach jak w kinie. Wszystko jest kwestią interpretacji…