W bułgarskiej tradycji mieści się przekonanie, że w dużych sprawach niewiele od nas zależy
Sylwia Siedlecka pisarka, badaczka kultury bułgarskiej i czeskiej. Ma doktorat z kulturoznawstwa, pracuje w Instytucie Slawistyki Zachodniej i Południowej UW. Autorka m.in. zbioru opowiadań „Szczeniaki”, powieści „Fosa” oraz monografii „Poganki i intelektualistki. Bohaterki Błagi Dimitrowej” fot. Materiały prasowe / DGP
okładka Magazyn 18 października 2019 r / Dziennik Gazeta Prawna
Jaki jest bułgarski autostereotyp? Co się na niego składa?
Myślę, że tych składników jest kilka. Ten najważniejszy wiąże się ze szczególną kondycją Bułgarów w czasie historycznym, a mianowicie z ich przetrwaniem. To jeden z wielkich motywów wędrujących przez całą bułgarską kulturę. Mówimy zresztą o niemałym osiągnięciu: o 500 latach spędzonych kulturowo poza Europą, w granicach Imperium Osmańskiego – i zachowaniu tożsamości. Mamy więc w tekstach kultury bułgarskiej wielu bohaterów, którzy upostaciowują kluczowy motyw przetrwania, choćby głęboko zakorzenioną w folklorze figurę Sprytnego Piotra, człowieka, który przechytrzył możnych tego świata. Oczywiście kiedy już takie figury staną się częścią kultury, rozpoczyna się także historia zmagania z nimi.
Kolejny motyw to motyw męczeństwa.
Owszem, ale – co ciekawe – fizyczne prześladowania ludności bułgarskiej przez Turków to raczej sfera mitu, podbudowana przez ludową tradycję. Tymczasem panowanie tureckie sprowadzało się zwykle do dominacji ekonomicznej i skutecznego poboru podatków.
Turcja pobierała także świadczenia w materiale ludzkim?
Mamy opowieść o tzw. krwawym podatku, czyli o przymusowym poborze młodych chłopców do osmańskiego wojska. Ale rzadko się przypomina, że wiele z tych osób szło do armii dobrowolnie. Podobnie było z przechodzeniem na islam – nie zawsze konwersje następowały pod przymusem, czasami przyjmowano islam, bo pozwalało to na awans, który nie byłby możliwy dla chrześcijan. W narracji nacjonalistycznej nie ma, rzecz jasna, miejsca na takie refleksje.
A jak to jest z bułgarskim fatalizmem?
On także może być tłumaczony kondycją historyczną. W tej tradycji mieści się m.in. przekonanie, że w dużych sprawach niewiele od nas zależy, że los steruje naszym życiem. Skoro nie my decydujemy, moralność może zejść na plan dalszy, a pewne ustępstwa moralne są usprawiedliwione. Koniecznie trzeba jednak podkreślić, że to właśnie bułgarska kultura chłopska wykazała się zdolnością przetrwania przez pół tysiąclecia – elity dawnej Bułgarii sprzed kolonizacji osmańskiej zniknęły. Bułgarskość zakonserwowała się w świecie wiejskim. Nowe elity wyrosły właśnie z tego chłopskiego uniwersum, pełnego wyobrażeń przetrwania, losu, niekiedy też bierności, która objawiała się m.in. w zanurzeniu w codziennej krzątaninie – w tym zawierało się też czerpanie radości z różnych drobiazgów codziennego życia. Ale z drugiej strony to otwarcie na los było nierzadko postawą, która ratuje życie.
Tematem „Złotych piachów” są w zasadzie przygody Bułgarii w XX w. Pojawia się pytanie o specyficzny charakter bułgarskiego reżimu komunistycznego. Pisze pani, że „buntownicy w Bułgarii pojawiają się rzadko”. Dlaczego?
Sposób, w jaki uformowało się na nowo społeczeństwo bułgarskie – ten XIX-wieczny skok ze średniowiecza w czasy rewolucji przemysłowej, z pominięciem oświecenia – sprawił, że wiele przemian miało tam charakter fasadowy albo przebiegało nierównomiernie w zestawieniu z tym, co działo się w centrach kulturowych, do których Bułgarzy aspirowali. W dorobku bułgarskiej myśli politycznej i kulturowej jest cały nurt refleksji nad modernizacją, który wskazuje na specyfikę tego procesu. Na początku XX w. trwały np. poszukiwania definicyjnych cech bułgarskiego charakteru narodowego i wnioski były gorzkie: że nawet na poziomie stereotypu Bułgarzy są pozbawieni właściwości. Niemcy mają swój porządek, Polacy swój temperament, Francuzi swoje wyrafinowanie, a Bułgarzy? Bułgarzy nic nie mają. Problem oczywiście polega na tym, że w tak trudnych warunkach formujące się elity bułgarskie nie miały wiele czasu ani miejsca na głęboką pracę w sferze idei, choćby w sferze przyswajania sobie europejskiego modelu biurokratyczno-demokratycznego. Bułgaria w momencie częściowego odzyskania politycznej podmiotowości pod koniec XIX w. postanawia wybrać model europejski w miejsce oswojonego przez kilka wieków modelu osmańskiego. To jest decyzja radykalna, trudna, wymagająca pospiesznych działań. Nominalnie jest tak, że idziemy na Zachód. Ale wiele wzorców i porządków życia, od poziomu mikro do poziomu makro, wiele materii językowej, pojęciowej pochodzi nadal z tamtego systemu cywilizacyjnego, w którym trwaliśmy i którym oddychaliśmy przez 500 lat. Świat naszej codzienności również w dużej mierze stamtąd pochodzi.
Sylwia Siedlecka, „Złote piachy”, Czarne 2019 / DGP
Bułgarski komunizm przychodzi zaledwie parę dekad później.
No właśnie, to się wydarza – gdy porównać to z tamtą połową tysiąclecia – bardzo szybko. Najpierw ostry stalinizm, potem długie trwanie Todora Żiwkowa, rasowego aparatczyka, który ma wypracowany taki swojski, ojcowski, dobroduszny wizerunek. I ludzie generalnie ten wizerunek kupują. Cały klan Żiwkowów zaczyna funkcjonować jako wzorcowa rodzina zastępcza dla Bułgarów wykorzenionych z wiosek i migrujących do miast. Jest ojciec, matka, babka, córka...
Zatrzymajmy się przy córce. Pani książka ma mocne otwarcie: zaczyna się historią Ludmiły Żiwkowej, córki dyktatora, miłośniczki sztuki, ezoteryki i bułgarskości rozumianej jako piękno. Jej przedwczesna śmierć wywołała – i wywołuje do dziś – wielkie emocje i teorie spiskowe. Co historia Ludmiły mówi nam o Bułgarii?
Po pierwsze mówi, że jeśli chcesz skutecznie rządzić, musisz stworzyć ludziom iluzję wyboru. Pisał o tym wybitny literaturoznawca bułgarski, zmarły niedawno Nikoła Georgiew. Żiwkow wykreował sytuację, w której Bułgarom mogło się wydawać, że mają wybór: albo stawiają na ludycznego ojczulka, albo na elitarną, uduchowioną córkę. To była cyniczna socjotechnika, ale zadziałała. Ogromna część inteligencji bułgarskiej, w tym ludzie, zdawałoby się, racjonalni, o szerokich horyzontach, poszła za Żiwkową i nie przeszkadzało tym intelektualistom, że ona tańczy boso i odprawia mistyczne rytuały. Bywać u niej, w jej kręgu towarzyskim, było ogromnym przywilejem.
Może miała wielką charyzmę?
Przede wszystkim miała ojca, człowieka, który w Bułgarii mógł wszystko i finansował wszystkie ekstrawaganckie przedsięwzięcia Ludmiły. To w zupełności wystarczyło, by się poddać kuszeniu. Część kadry Bułgarskiej Akademii Nauk prowadziła badania, w których również realizowała program w duchu myśli Żiwkowej.
Żiwkowa łączyła w sobie rozmaite sprzeczności – pozycję księżniczki z osobistą ascezą, figurę kobiety nowoczesnej z byciem jawnie zdradzaną przez męża samca alfa, socjalistyczną postępowość z odjechanym mistycyzmem, delikatność ze stanowczością. Na ile była podmiotem, a na ile narzędziem polityki?
Pytanie o sprzeczności dotyczy właściwie każdego z bohaterów „Złotych piachów”. W każdym z nich czegoś nie rozumiałam – i to mnie do nich przyciągało. Żiwkowa jest jedną z postaci, które rozpadają mi się na kawałki, na parę osób w jednym człowieku. Owszem, można usłyszeć w Bułgarii głosy, że ona zmagała się z postępującym kryzysem duchowym, a choroba pogłębiła się jej w 1973 r. po wypadku samochodowym, z którego wyszła wprawdzie żywa, ale z ciężkim urazem czaszki. Z drugiej strony, skoro mówimy o podmiotowości, Żiwkowa była inicjatorką i twarzą wielu ważnych przedsięwzięć – jej osobowość odcisnęła się bardzo silnie na kształcie współczesnej kultury bułgarskiej, można powiedzieć, że była wybitną menedżerką kultury, zanim w ogóle poznaliśmy to pojęcie.
Fascynujące jest to, w jaki sposób reżim komunistyczny romansował z okultyzmem, mistycyzmem, ludową duchowością, a jednocześnie prześladował Cerkiew prawosławną.
Brało się to stąd, że komuniści uważali zinstytucjonalizowaną religię za niebezpieczną. To, co pozbawione hierarchii, praktykowane prywatnie, nie przejmowało ich takim lękiem. No i trzeba też sobie zadać pytanie, czy przypadkiem owa ludowa duchowość i rozmaite odmiany mistycyzmu nie współgrały w pewnych rejestrach z interesami ideologicznymi i politycznymi komunistów. Ezoteryczne odjazdy Żiwkowej nie były zbyt odległe od rosyjskiego, a potem także sowieckiego transhumanistycznego, historiozoficznego kosmizmu, zgodnie z którym Rosja jest przewodnikiem duchowym świata, pomostem między Wschodem a Zachodem, a także superczakramem, miejscem, gdzie poprzez materialne zmartwychwstanie odrodzi się ludzkość. Pod pozorną różnicą kryją się czasami niesprzeczne sposoby rozumienia rzeczywistości.
Ta historiozofia była bardzo oddana legitymizowaniu władzy. No i z grobów mieli powstawać nasi, a nie tamte obmierzłe demony okcydentalizmu.
Bo to jest odwieczny konflikt dobra ze złem, manichejska wizja, którą propagował tyleż wspomniany mistycyzm, ile komunizm. A do tego dodajmy gnostycką koncepcję wąskiego kręgu tych, którzy „wiedzą”, starannie wyselekcjonowanej elity. Czyli np. członków Komitetu Centralnego. Albo krewnych i przyjaciół Ludmiły Żiwkowej. Reszta to tłuszcza niezasługująca na miano ludzi.
Komuniści pozostawili w miarę swobodną przestrzeń dla ludowej duchowości – czego najlepszym przykładem była działalność słynnej niewidomej uzdrowicielki i jasnowidzki Wangi (1911–1996). Do czego była im potrzebna?
Wanga była początkowo, w latach 50., postacią niepożądaną. Mówiono, że to Baba Jaga, wróżbitka niespełna rozumu. Potem zaś okazało się, że, po pierwsze, nie da się jej w ten sposób pokonać, a po drugie, że można ją całkiem sprawnie ulokować w systemie władzy – i dostarczanych przez tę władzę schematów interpretacji świata. I tak Wanga od lat 60. i 70. zaczęła funkcjonować w krwiobiegu polityki, a nawet nauki.
To wspaniałe Centrum Sugestopedii i Rozwoju Jednostki, gdzie Wanga była zatrudniona na etacie! To prawie jak INBADCZAM, Instytut Naukowo-Badawczy Czarów i Magii z cyklu powieści braci Strugackich.
Państwo się zaangażowało, bo dostrzegło, że niespójność między praktykami Wangi a światopoglądem komunistycznym jest tylko iluzoryczna. Wizja, którą roztaczała Wanga przed swoimi adeptami, uprawomocniała hierarchiczną strukturę władzy oraz irracjonalny porządek świata, wedle którego jednostka nie ma wpływu na własny los, na bieg swojego życia. Wanga opowiadała ludziom ich przyszłość, odbierając im w ten sposób sprawczość.
Wanga była dziko popularna, prawda?
Sam Żiwkow chodził do niej po poradę, kiedy miał jakieś ważne decyzje do podjęcia. Ale nie tylko Żiwkow – ustawiały się do niej gigantyczne kolejki. Znam wielu Bułgarów, który byli u Wangi. Intelektualistów, akademików, literatów. Chodzili, wyczekiwali w tych kolejkach. Kto się dostał, był wybrańcem, bo popyt znacznie przewyższał podaż.
Polacy mogą mieć problem ze zrozumieniem specyfiki relacji bułgarsko-rosyjskich. Pierwsze, co przychodzi nam do głowy, to słynna anegdota o Żiwkowie oferującym w 1963 r. Chruszczowowi Bułgarię jako kolejną republikę sowiecką. W Bułgarii Rosja nie jest chyba figurą wroga?
Bułgaria w okresie swojego XIX-wiecznego odrodzenia narodowego traktowała Rosję jako jeden z ważnych wzorów i rezerwuar idei. Rosja była dla Bułgarii kulturowym centrum, miejscem kształcenia elit – młodzi Bułgarzy studiowali na rosyjskich uczelniach. Co więcej, nawet zachodnie prądy myślowe trafiały na bułgarskie podwórko w rosyjskim opracowaniu i interpretacji: zachodnią kulturę poznawano na uniwersytetach Moskwy, Petersburga, Odessy czy Kazania. Rozważmy jeszcze polityczną rolę Rosji – w ujęciu historycznym – jako wyzwoliciela i gwaranta bułgarskiej niepodległości, który kraj wyratował z rąk tureckich. Rosja dosłownie przyniosła Bułgarom wolność. Prawdopodobnie znacznie to ułatwiło zadanie komunistom po II wojnie światowej, zwłaszcza biorąc pod uwagę kompromitację ówczesnej władzy, zaangażowanej w działania wojenne po stronie państw Osi. Dodajmy na koniec wspólną tradycję religijną i wspólny alfabet cyrylicki. Te zależności bułgarsko-rosyjskie dobrze obrazuje utrwalony literacko motyw Rajny, księżniczki bułgarskiej, i dziadka Iwana, w którym Rajna jest piękną, ale bezbronną kobietą, zdaną na silnego Iwana, pełniącego funkcję opiekuna – bez niego sobie nie poradzi.
Krótko mówiąc, to poczucie wspólnoty sięga dość głęboko?
Bułgarzy traktowali Rosję jako główny punkt odniesienia – swój własny wizerunek budowali, biorąc pod uwagę to, co Rosjanie o nich myślą i jak ich postrzegają. To rosyjski folklorysta Jurij Wienielin zwrócił uwagę w pierwszej połowie XIX w. na wyjątkowość bułgarskich pieśni ludowych, w zasadzie odkrył ich muzyczną złożoność i unikalny potencjał estetyczny. Dopiero wtedy Bułgarzy, przeglądając się w zwierciadle podstawionym przez Wienielina, dostrzegli, że posiadają coś niezwykle wartościowego.
No tak, kiedy się to wie, łatwiej pojąć, co Żiwkowowi mogło przyjść do głowy w 1963 r. Przypuszczalnie rodzaj symbolicznego, wiernopoddańczego hołdu.
To było chyba coś w rodzaju wyznania miłości.
W dynamice historycznej bułgarskiego komunizmu w latach 60. i 70. zaczyna się przebijać nowy ton – nacjonalistyczny. Swoją kulminację znajduje on w latach 80., kiedy państwo czynnie występuje przeciwko mniejszości tureckiej z głęboko absurdalną kampanią bułgaryzowania imion i nazwisk. Jakie były powody tego, że nacjonalizm zaczął być ważnym instrumentem sprawowania władzy?
Po pierwsze, nadarzyła się dobra okazja – obchody 1300-lecia państwa bułgarskiego w 1981 r. Przygotowania trwały już od lat 70. Towarzyszyły temu rozmaite rekonstrukcje historyczne, poszukiwania dowodów na wspaniałą bułgarską przeszłość, dyskurs o bułgarskim starszeństwie kulturowym. To był w jakimś sensie proces historycznej, narodowej emancypacji. Nie bez powodu położono na to taki nacisk – w latach 70. skończył się utopijny sen o komunistycznym raju, wyczerpały się agitacyjne hasła. Potrzebny był więc ideologiczny zastrzyk nowej energii. W tym okresie do władzy doszło kolejne pokolenie polityków: młodszych, cynicznych technokratów urzędników, niepamiętających czasów mitycznej wojennej partyzantki. W poszukiwaniu narracji, która ponownie skleiłaby społeczeństwo, ludzie ci, naturalnie za zgodą i w interesie Żiwkowa, zwrócili się ku opowieści stricte narodowej.
W PRL-u kulminacją obchodów tysiąclecia państwa polskiego była antysemicka nagonka w marcu 1968 r., więc to akurat znamy.
Ale Bułgarzy przebili nas, jeśli chodzi o pomniki. Oni lubią wielki, monumentalny beton. Ten monumentalizm wyróżnia bułgarską architekturę pomnikową. Jeśli pomnik, to musi być duży, hieratyczny, prosty w formie, zakorzeniony w bardzo pierwotnej obrazowości. Miało to swoją kulminację właśnie w latach 70. i było częścią próby reanimacji podupadającego autorytetu państwa. Potem przyszły wspomniane obchody i myślę, że nacjonalizm trochę się zerwał partii z postronka.
Doszedł pewnie jeszcze ten drobiazg, że każdy nacjonalizm potrzebuje jasno zdefiniować wroga. A w Bułgarii trudno o lepiej zdefiniowanego, odwiecznego wroga niż Turek.
Owszem, widać to choćby w hojnie dotowanym bułgarskim kinie historycznym, które nieustająco pompowało folklorystyczną figurę Turka: oprawcy, łupieżcy, gwałciciela i eksploatatora. Trzeba oczywiście dodać, że atmosfera zagęszczała się wokół mniejszości tureckiej przez całe dekady, od lat 60. – prawa obywatelskie ograniczano Turkom stopniowo. Ciekawe, że w oficjalnym dyskursie ten gwałt – czynienie z Turków obywateli drugiej kategorii, bułgaryzowanie ich nazwisk – przybierał łagodne formy: mowa była o „łączeniu rodzin” i „procesie odrodzeniowym”. To usypiało społeczną czujność. Prawie milion obywateli zostało pozbawionych tożsamości, ale opisano to językiem opiekuńczym, językiem troski.
Z punktu widzenia interesów państwa, np. gospodarczych, był to kompletny absurd. Bo Turcy oczywiście zaczęli się przygotowywać do wyjazdu i w 1989 r., gdy otworzono na dwa miesiące migracyjne „okienko”, miała miejsce tzw. wielka wycieczka do Turcji. W Bułgarii zabrakło nagle rąk do pracy. Gdyby przyłożyć do tego polską skalę, byłoby tak, jakby z dnia na dzień zniknęły 2 mln ludzi.
To był tak nagły proces, że Turcja nie dawała rady z przyjmowaniem migrantów i w sierpniu 1989 r. po prostu zamknęła granicę. Tymczasem do przejść granicznych ciągnęły wielokilometrowe kolumny ludzi, którzy targali ze sobą wszystko, co dali radę unieść albo przywiązać do samochodu. Nagle zmuszono ich do życia w całkiem innym świecie, którego często nie rozumieli. Ich domem była Bułgaria. Niemniej dziś w Bułgarii odzywają się głosy lekceważące ten „proces odrodzeniowy” z lat 80. Co to była niby za katastrofa, mówią, skoro zginęło ledwie siedem czy osiem osób, a w 1991 r. wszyscy, którzy tylko chcieli, mogli wrócić do starych nazwisk. Czymże to jest w porównaniu z naszym męczeństwem pod tureckim jarzmem?
A jak sobie Bułgarzy radzą z tym, że zaraz za swoją zachodnią granicą mają innych Bułgarów, którzy wprawdzie mówią prawie tym samym językiem, ale twierdzą, że są Macedończykami? To dopiero musi być tożsamościowy klincz.
Och, to jest temat stary i czuły! W opowieściach o tym, kim są Macedończycy, chodzi nie tylko o istotę bułgarskości, lecz także o dziedzictwo kulturowe – tyle słowiańskie, ile antyczne. W każdym razie są to spory o narodowe świętości, o kanon kulturowy, o prestiżową, starożytną spuściznę. W ostatnim czasie bułgarski minister obrony ogłosił, że Bułgaria nie będzie wspierać dążeń Macedonii do wstąpienia do Unii Europejskiej, m.in. z tego powodu, że Macedończycy ukradli Goce Dełczewa (przywódcę antytureckiego ruchu niepodległościowego – red.). Minister uważa, że Bułgarii zabrano bohatera narodowego – Bułgara – a sami Macedończycy znajdują się pod wpływem rosyjskiej propagandy. Powinni przemyśleć, czy chcą nadal pozostawać pod tym wpływem, czy aspirują do UE. I skoro Macedończycy falsyfikują swoją historię i nie spieszą się z jej korektami, to Bułgarzy też nie będą się spieszyć z poparciem aspiracji Macedonii do zjednoczonej Europy.
A czy Bułgaria w swoich europejskich aspiracjach czuje się zagrożona przez czałgę?
Z punktu widzenia elit czałga – czyli inspirowana folklorem muzyka popularna, trochę taki bułgarski odpowiednik naszego disco polo – to orient, pozostałość tego starego, gorszego, niepożądanego modelu. Ktoś, kto w świecie naukowym chce się zajmować analizą czałgi, musi się liczyć z głosami oburzenia i jawnie okazywanego wstrętu. Czałga w oczach jej wrogów to ludowy populizm i wspieranie mafiozów, to ociekająca seksem tandeta. Czałga jest takim zbiornikiem na nieczystości, na wszystko to, czym bułgarskie elity nie chcą być. Oczywiście równolegle funkcjonuje świat, w którym czałgi się słucha, a jej wykonawcy są gwiazdami – teraz już, można powiedzieć, po prostu gwiazdami popu, który rozpuścił się trochę w światowym obiegu muzycznym, ale nadal w dużej mierze pozostaje wierny lokalnej tradycji, z której się narodził.
Sylwia Siedlecka, „Złote piachy”, Czarne 2019