- Przepisywanie historii, tak by można nią było legitymizować politykę liberalną lub konserwatywną, nie ma większego sensu. Przeszłość nie jest gotową formułą, którą trzeba ludziom wpakować do głowy, bez krytyki, weryfikacji, niuansowania - mówi w rozmowie z DGP Michał Pospiszyl filozof, teoretyk kultury, adiunkt w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Autor monografii „Zatrzymać historię. Walter Benjamin i mniejszościowy materializm”.
DGP
Rocznicom podpisania porozumień sierpniowych od lat towarzyszą wzajemne oskarżenia polityków obozu postsolidarnościowego o zdradę. Czy takie spory nie przesłaniają pamięci o wyjątkowym ruchu społecznym, jakim była „S”?
Trzeba się najpierw przyjrzeć temu, w jaki sposób tworzono politykę historyczną na temat Solidarności. Sięgnijmy do prac historycznych poświęconych dziejom walk społecznych i oporowi przeciw władzy w PRL, które napisano już w III RP. Prace te, choć często pisane przez znakomitych historyków, tworzą kontrowersyjny, a czasami po prostu fałszywy obraz tego okresu. W dodatku można odnieść wrażenie, że ich autorzy naprawdę wierzą, iż tworzą historię obiektywną, apolityczną.
A tak nie jest?
Dziennik Gazeta Prawna
Mimo że od 1945 r. w Polsce nieprzerwanie toczyły się walki społeczne, prowadzone głównie przez robotnice i robotników, mimo że największy ruch masowy tego okresu – Solidarność – składał się głównie z ludzi pracy, to dzieła większości historyków albo o nich milczą, albo czynią ich zaangażowanie jedynie tłem dla wysiłków opozycyjnych intelektualistów. Tak jakby tworzyli bezwolną masę, która o nic nie walczyła. A jeśli nawet byli w stanie cokolwiek osiągnąć, to tylko dlatego, że istniała elita demokratycznej opozycji, która stworzyła strategie działania, program i właściwie to ona była jądrem ruchu oporu w okresie PRL. Skoro wolność i obalenie komunizmu zawdzięczamy Michnikowi, Kuroniowi, Mazowieckiemu, to zaciągnięty u nich dług wdzięczności społeczeństwo powinno teraz spłacać cierpliwością i zaufaniem wobec zmian wdrażanych przez nowe elity.
Wiemy doskonale, że rola elit była istotna.
Oczywiście, że tak, ale warto zachować proporcje. Zaangażowanie intelektualistów w Solidarność było czymś nowym. Właściwie ani podczas wystąpień z października 1956 r., ani z grudnia 1970 r. nie byli oni obecni. Może się więc wydawać, że ruch robotniczy odniósł sukces właśnie dlatego, że w końcu zyskał swoich intelektualistów, a wcześniej przegrywał, bo ich nie miał. Z tej bardzo wątłej przesłanki większość historyków buduje wielką tezę o ogromnej sprawczości elit opozycyjnych. Nawet biorąc w nawias wątpliwość, czy ich rola była tak pozytywna, jak się ją zwykle przedstawia, na pewno nie były one aktorem pierwszego planu. Historia, jak wiadomo, rządzi się prawem koniunktury, prawem fortunnych zbiegów okoliczności. Być może rewolucja sierpnia 1980 r. potrzebowała opozycyjnych elit, ale nie bardziej niż do szczęśliwego lądowania samolotu dobrze jest mieć niezłą pogodę i przygotowane lotnisko. Są to elementy ważne, ale na pewno niewystarczające, żeby lądowanie mogło się udać, bo do tego potrzeba przede wszystkim sprawnej maszyny i przytomnego pilota.
Kto wobec tego był w sierpniu 1980 r. pilotem, a kto maszyną?
Myślę, że nie jest to kwestia konkretnych postaci. Pierwsza Solidarność to przede wszystkim rosnący w siłę ruch masowy, który miał do dyspozycji dwa potężne zasoby. Pierwszym była pamięć o walkach klasowych toczonych w latach 70., zwłaszcza o stłumionym buncie z grudnia 1970 r. Niemal wszystko, co się dzieje w Trójmieście podczas rewolucji 1980 r., jest ulepione z tych doświadczeń, kontaktów, wypracowanych wówczas praktyk. Drugim zasobem, z którego korzystała Solidarność, były strajki okupacyjne. Wiadomo, że władza chciała szybko zdławić protesty przy użyciu wojska, a tym, co ją powstrzymało, nie była obecność w ruchu Michnika czy Kuronia, lecz konieczność zdobycia około 500 fabryk, z których każda przypominała ufortyfikowaną twierdzę. Moim zdaniem te dwa elementy miały w historii Solidarności nieporównanie większe znaczenie niż konkretni intelektualiści.
Jakie były tego polityczne konsekwencje?
W świadomości społecznej udało się powiązać dwa wydarzenia: sierpień 1980 r. i czerwiec 1989 r. Łączy je, jeśli przyjrzeć się im nieco uważniej, bardzo niewiele. Pojawiają się te same nazwiska, ale wbrew pozorom w 1989 r. rozpoznawalność społeczna elit solidarnościowych – poza Wałęsą – była bardzo niska. Teoretycznie w obu przypadkach mamy do czynienia z ruchami opozycyjnymi wobec władzy, jednak w 1980 r. walczono o równy podział wytwarzanego w PRL bogactwa, a w 1989 r. po prostu o podział władzy między dwa obozy. W obu sytuacjach chodziło o demokrację, ale w pierwszej była ona, mimo wielu niedoskonałości, partycypacyjna, angażująca miliony ludzi, w drugiej – wyalienowana i obca. Niewykluczone, że w tym świetle powinniśmy widzieć to, iż 4 czerwca 1989 r. aż 40 proc. uprawnionych do głosowania zostało w domu. Bez względu na sukces wyborczy Solidarność nie miała już tego samego mandatu, jaki posiadała w roku 1980. Mimo to przywódcy ruchu, a później także jego historycy, postawili sobie za cel ścisłe powiązanie obu wydarzeń.
Jaki był ostateczny rezultat tych wysiłków?
To powiązanie było potrzebne do legitymizacji transformacji w latach 90. Mówiliśmy już, że zmiana w historii dokonuje się na zasadzie koniunktury, szczęśliwego zbiegu okoliczności. W skrócie: jest ona bardzo skomplikowana i przygodna. Ludzie prawie zawsze walczą o to, żeby żyć w bardziej sprawiedliwej rzeczywistości społecznej, ale to, czy im się uda, zależy od całej masy czynników: czy mają fabryki, które można zamienić w fortece, czy istnieje jakaś historia zmagań, do której mogą się odwoływać itd. Celem nowej narracji stało się radykalne uproszczenie tego schematu. Znika więc całe spektrum bohaterów – zwłaszcza kobiet i robotników – oraz spraw, o które walczono.
Na pierwszym planie zostały elity?
Zgodnie z nową perspektywą historia oporu w PRL miała być ograniczona do dziejów walki o prawa obywatelskie, liberalną demokrację, wolność słowa. A więc sprawy, które były obecne w pierwszej Solidarności, ale miały w niej znaczenie marginalne. Zniknęły więc postulaty ekonomiczne, a także zwykli ludzie, ich marzenia, zmagania, emocje. Nowymi bohaterami stali się właściwie wyłącznie intelektualiści. A w centrum znalazła się ich droga do ustanowienia w Polsce liberalnej demokracji. Nic dziwnego, że w latach 90. w kręgach opiniotwórczych ważną osobą był amerykański politolog Francis Fukuyama, autor książki „Koniec historii i ostatni człowiek”. Za pracą Fukuyamy stała wielka historiozofia, zgodnie z którą liberalna demokracja i wolny rynek stanowią zwieńczenie dziejów, najdoskonalszą formę organizacji życia społecznego. Celem państw, które tej formy nie mają – a do takich, jak wiadomo, należała Polska – powinno być jej jak najszybsze wdrożenie.
Był to kolejny argument za tym, że wybrany model transformacji był jedyną możliwą opcją?
Tak, choć wiemy dobrze, że istniały inne. Ostatnio przekonująco i precyzyjnie różne warianty transformacji opisał w swojej książce Rafał Woś. Można było za radami ekonomistów takich jak prof. Tadeusz Kowalik reformować Polskę zgodnie z modelem skandynawskim. Były też propozycje Kazimierza Łaskiego czy Jerzego Osiatyńskiego, by odbudowywać gospodarkę w oparciu o ekonomię popytową. Nawet populistyczna propozycja Wałęsy, żeby pieniądze z prywatyzacji oddać obywatelom – może nie w formie jednorazowych 100 milionów, lecz stałych świadczeń – miała szanse przynieść lepsze efekty niż dogmatyczne idee Leszka Balcerowicza. Historia od trzech dekad służy elitom za ideologiczne narzędzie do umniejszania roli społecznego oporu. Jest ona rodzajem pancerza, który chroni określoną wizję przemian społecznych i ekonomicznych przed tymi, którzy próbują je kwestionować. Formułowanie konkurencyjnych wariantów nie ma więc sensu, ponieważ historią rządzą żelazne prawa.
Jednak niektórzy zachodni intelektualiści wypowiadali się krytycznie o tej obowiązującej wersji historii politycznej i społecznej. Również część opozycjonistów zwracała uwagę na pozostawienie na marginesie ludzi pracy.
W peryferyjnym państwie na pewno dużo łatwiej było zająć krytyczne stanowisko komuś, kto był zachodnim intelektualistą. Taką możliwość miały też osoby należące do szerokiej postsolidarnościowej elity. Jeśli jej przedstawiciele decydowali się kwestionować dominującą interpretację transformacji, to przeważnie byli traktowani z pobłażaniem i lekceważeniem przez swoich kolegów, wówczas już zadeklarowanych apologetów określonego modelu przemian. Widać to dobrze po tym, jak postrzegano choćby aktywność Karola Modzelewskiego, który potrafił wyskoczyć, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, ze środowiskowej bańki, próbując zwrócić uwagę na wnioski płynące z jego doświadczeń z robotnikami z FSO. W podobnym duchu wypowiadało się też wielu intelektualistów nienależących do tzw. liberalnego salonu. Wszystkich tych ludzi postrzegano jako oszołomów, którzy nie mieli pojęcia, o czym mówią. Kojarzeni z konserwatywnym obozem Anna Walentynowicz czy Andrzej i Joanna Gwiazdowie zostali zmarginalizowani przez obóz liberalny w latach 90. i właściwie do dzisiaj ich wersja opowieści o Solidarności nie doczekała się poważnej analizy.
Jak ta oficjalna wersja historii wpływa na nas, obywateli?
Jesteśmy coraz mniej zdolni nie tylko do aktywnego działania, lecz nawet do wyobrażenia sobie świata, w którym działają inne zasady niż naga konkurencja. Jako obywatelom trudniej nam w takich warunkach stawić czoło nierównościom społecznym, biedzie czy wyzyskowi.
Ale nawet jeśli historię wykorzystuje się jako narzędzie cenzury, to przecież nie da się zarządzić wyparcia doświadczeń zwykłych ludzi, którzy brali udział w solidarnościowej rewolucji. Co się stało z historią i pamięcią uczestników oraz świadków tamtych wydarzeń?
To wyparcie mas społecznych z tworzonej przez nie historii następowało stopniowo, ale dokonało się chyba całkowicie. Bez wątpienia pierwszym etapem tego procesu był stan wojenny – w tym sensie, że umożliwił on zasadnicze dla przemian z przełomu lat 80. i 90. oderwanie robotników od solidarnościowych elit. Ludzie stracili kontrolę nad swoimi przedstawicielami. Nic dziwnego, że dzięki temu porozumienie z władzą udało się osiągnąć tak łatwo, zwłaszcza że w obu obozach istniało wspólne przeświadczenie o konieczności wprowadzenia neoliberalnych reform. Wiadomo też, że PZPR sam zaczął je wdrażać co najmniej od 1987 r. Kolejnym krokiem było oderwanie mas od ich materialnej bazy, od tego, co stanowiło zasadniczy kapitał pierwszej „S”, a więc fabryki jako środowiska, miejsca wytwarzania relacji społecznych, kultury, życia towarzyskiego. Zakład pracy bardzo często był ośrodkiem budowania wspólnoty. Prywatyzacja, zamykanie fabryk i ogromne bezrobocie bezpowrotnie ją rozbiły. A bez oparcia w innych ludziach nie ma możliwości ani efektywnego stawiania oporu, ani budowana pozytywnej tożsamości. Wymazywanie klas ludowych z historii Solidarności czy szerzej – historii walk społecznych w PRL – dokonywało się w sytuacji, w której właściwie klasa robotnicza przestawała istnieć jako zbiorowy podmiot. Nie może się więc upomnieć o swoją przeszłość.
Ostatnie cztery lata to okres nasilenia się politycznej eksploatacji tradycji pierwszej Solidarności. Powołują się na nią zarówno konserwatyści, jak i liberałowie.
Z powodu intensyfikacji sporu między dwoma postsolidarnościowymi obozami nawiązania te mają coraz bardziej bezpośredni charakter. Według narracji działaczy KOD mamy dziś do czynienia z powtórką z PRL. Z kolei obecna władza zarzuca opozycji, że jest trzecim pokoleniem UB. W konsekwencji ważne społecznie konflikty, takie jak czarny protest, strajki nauczycieli, protesty rolników czy okupacja Sejmu przez opiekunki osób niepełnosprawnych, są przez obie strony sprowadzane do sporów czysto politycznych. W tym sensie zamiast mówić o godnych płacach czy o zamachu na prawa kobiet, mówi się przede wszystkim o wolnościach obywatelskich – prawie do sądu, cenzurze itd.
Czym różni się od „liberalnej” wersji historii ta propagowana przez polityków z obozu konserwatywnego?
Mamy tu do czynienia z niemal symetryczną polityką historyczną. Jej zwolennicy próbują przedstawić pierwszą Solidarność przede wszystkim jako wydarzenie religijne i kulturowo konserwatywne. Zamiast patrzeć na nią jako na ruch, który łączył bardzo wiele tradycji, emocji i marzeń, tworzą oni jednorodną, linearną opowieść o walce z sowieckim okupantem, o kolejnej walce o niepodległość. Celem strategicznym jest tutaj stworzenie „człowieka narodowego”, tak jak celem narracji liberalnej było tworzenie „człowieka przedsiębiorczego”, takiego, który zerwie ze wstydliwą kondycją homo sovieticus. Konserwatyści skupili się głównie na Kościele jako istotnym aktorze zmian. Zasadniczą rolę w ich imaginarium odgrywają Jan Paweł II oraz wątki związane z ożywieniem religijnym.
Co jest w dużej mierze prawdziwe. Nie wspomnieliśmy dotąd o roli księdza Jerzego Popiełuszki, który był kapelanem ludzi pracy.
Zgadza się. Niewątpliwe jest to, że ludzie byli wtedy bardzo religijni, wspólnota kościelna mogła w wielu wypadkach odgrywać rolę analogiczną do opisanej przez nas wcześniej roli fabryk i tradycji walk klasowych. Więzi te sprawiały, że Solidarność było bardzo trudno rozbić. Ale mimo że religia odegrała w niej rolę pozytywną, to postępowanie samego kleru, jak wiadomo, nie było jednoznaczne. Większość hierarchów próbowała raczej grać między opozycją a władzą, niż opowiedzieć się po którejś stronie.
Czy to znaczy, że straciliśmy szansę, aby Solidarność stała się pozytywnym punktem odniesienia np. w kontekście dzisiejszej dyskusji o kryzysie demokracji?
Myślę, że taka szansa będzie istniała zawsze. Tyle że myślenie w kategoriach polityki historycznej, a więc w tym wypadku – przepisywanie historii Solidarności, tak by można nią było legitymizować politykę liberalną lub konserwatywną – nie ma większego sensu. Przeszłość nie jest gotową formułą, którą trzeba ludziom wpakować do głowy, bez krytyki, weryfikacji, niuansowania. A taki model historii uprawia IPN, dominuje on także w podręcznikach szkolnych itd. Nawet jeśli część osób jest w stanie się utożsamić się z konserwatywną czy liberalną narracją na temat Solidarności, to zawsze będzie ona czymś obcym, wtórnym, fałszywym. Historia żywa, krytyczna i wrażliwa na niuanse – tak rozumiał ją m.in. Modzelewski – musi porzucić podział na oświeconych intelektualistów i bierne masy.