- Co oferujemy debiutantom? Prawdziwą pracę nad spektaklami. To jest najważniejsze. Do tego warsztaty z mentorami, premierę, a potem po dwóch-trzech miesiącach „uwolnimy” spektakl, by szedł w Polskę do mniejszych ośrodków, na festiwale. Nam nie chodzi o przygotowanie dla siebie propozycji repertuarowych; tu chodzi o debiutantów, to oni są celem tego projektu - mówi o Społecznej Scenie Debiutów Adam Sajnuk, dyr. Teatru WARSawy, który w ramach tego projektu reżyseruje "Śmieszne miłości" wg prozy Milana Kundery.

Lidia Raś: Skąd się wziął pomysł na Społeczną Scenę Debiutów?
Adam Sajnuk: Można powiedzieć, że inspiracja wyszła z Ratusza, ponieważ Biuro Kultury rozpisało konkurs na społeczną instytucję kultury, która „zaopiekuje się” debiutantami. Chodzi o to, by dać im szansę pokazać się, pozwolić na udział w warsztatach pod okiem mentorów. Zgłosiliśmy się jako Stowarzyszenie Teatru Konsekwentnego (Adam Sajnuk, dyr. Teatru WARSawy jest jego prezesem – red.), wygraliśmy i tym sposobem otrzymaliśmy grant na projekt mojego autorstwa Społeczna Scena Debiutów w WARSawie (drugim najwyżej ocenionym projektem w konkursie na społeczną instytucję kultury jest „Hub kultury KW” Stowarzyszenia Komuna Otwock – red.). Projekt przewidziany jest na cztery lata, czyli od 2019 do 2022 roku, roczny budżet przewidziano na 900 tys., każdego roku musi odbyć się jedenaście premier z udziałem debiutantów (m.in. aktorów, reżyserów, scenarzystów, grafików, kostiumologów) uzupełnionych o warsztaty, wystawy, spotkania… Ogromny projekt, w którym naszymi partnerami są: Teatr WARSawy, Teatr Montownia, Pożar w Burdelu, Teatr Syrena, Muzeum Warszawy, Akademia Teatralna w Warszawie i Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie.

Młodzi ludzie nie znajdują po szkołach teatralnych miejsca na rynku?
Wygląda na to, że nie. Casting, który ogłosiliśmy, przerósł nasze oczekiwania. Zgłosiło się ok. 150 osób! Planowaliśmy jeden dzień spotkań, ostatecznie były to trzy dni i nie udało nam się przesłuchać nawet połowy chętnych. Przyjechali ludzie z całej Polski, studenci i absolwenci różnych uczelni, a wszystko po jednym ogłoszeniu w internecie. To pokazuje jak ogromna jest potrzeba. Z projektem już ruszyliśmy, ale w maju organizujemy spotkania z tymi, którzy nie zmieścili się w pierwszej turze. Spotkania nagrywaliśmy, katalogowaliśmy i można powiedzieć, że mamy mini bazę młodych aktorów do zagospodarowania.

Kim są debiutanci w tym projekcie?
Regulamin określa to bardzo dokładnie. Jest to osoba, która ma na swoim koncie nie więcej niż jedną rzecz w zawodowym teatrze lub ewentualnie w kinie. Nie wliczamy spektaklu dyplomowego. Jeśli ktoś ma na koncie dyplom w szkole plus jedną rzecz, to w myśl regulaminu jest debiutantem. To dotyczy zarówno aktorów, jak i scenografów, kostiumologów, reżyserów, grafików. Założenie jest takie, by w jednym projekcie-premierze nie było mniej niż trzech debiutantów z różnych dziedzin. U Rafała Rutkowskiego w stand-upie było sześcioro, w „Nocnym metrze” pięcioro debiutantów, a w spektaklu, który ja reżyseruję będzie ośmioro – sześciu aktorów, scenografka i kostiumolog na dwanaście osób w całym spektaklu.

W regulaminie mowa jest o studentach lub absolwentach szkół teatralnych. Aż mi się nie chce wierzyć, że człowiek, który w wywiadzie opowiadał mi, że AT była nie dla niego, bo kompletnie mu było nie po drodze z jej programem, łatwo zaakceptował taki zapis…
Zawalczyłem o liberalizację zapisów jeśli chodzi o stand-up, bo jest to jednak specyficzna forma, której na studiach nauczyć się po prostu nie da. Wykluczenie osób, które mają naturalną umiejętność opowiadania, ale nie są po szkole aktorskiej, nie miałoby sensu. Nasze przeczucia potwierdziły się już na castingach, bo po pierwsze okazało się, że najmniej chętnych interesował właśnie stand-up (ostatecznie okazało się, że wyłowiliśmy dwóch świetnych chłopaków, jeden po warszawskiej, a drugi po krakowskiej szkole), a po drugie, wśród najlepszych znaleźli się… dwaj panowie po 60. Jeden z nich jest emerytowanym policjantem, który ze swadą i naturalną umiejętnością grania opowiada, jak łapał przestępców, a drugi jest pisarzem i również nigdy wcześniej nie stał na scenie. Tak więc rekomendujemy projekt studentom i absolwentom, ale nie zamykamy drzwi.

Przychodzą więc do Ciebie, Rafała Rutkowskiego i Michała Walczaka debiutanci i co im oferujecie?
Pierwsze trzy premiery robimy faktycznie w tym składzie, bo to my jesteś pomysłodawcami projektu, ale do kolejnych zapraszamy reżyserów z zewnątrz. Miejsce premiery nie będzie przypisane na stałe do Teatru WARSawy, również dlatego, że mam swoje tytuły repertuarowe, a trochę u mnie mało miejsca na wszystko. Na projekt mamy budżet, mamy infrastrukturę producencką, Akademia Teatralna już w fazie ustalania szczegółów projektu deklarowała , że może użyczać nam sal prób i pracowni. Czy premiery będą się odbywały w Collegium Nobilium, czy w Teatrze Syrena, tego jeszcze nie wiemy, ale rozmawiamy. Pytasz, co oferujemy debiutantom? Prawdziwą pracę nad spektaklami. To jest najważniejsze. Do tego warsztaty z mentorami, premierę, a potem po dwóch-trzech miesiącach „uwolnimy” spektakl, by szedł w Polskę: do mniejszych ośrodków, na festiwale itp. Nam nie chodzi o przygotowanie dla siebie propozycji repertuarowych; tu chodzi o debiutantów, to oni są celem tego projektu. Zasada jest taka, że podczas pracy są podzieleni na grupy (teatr dramatyczny, musical, stand-up), w realizację każdej premiery zostali zaangażowani debiutanci z różnych specjalizacji (aktorzy, reżyserzy, wokaliści, scenografowie, scenarzyści tancerze, graficy, plastycy, malarze, performerzy i dramaturdzy) oraz profesjonaliści uzupełniający ich kompetencje.

Rozmawiamy już po dwóch premierach. Ta zasada się sprawdziła?
Tak. Zaczęliśmy w marcu i za nami stand-up w reżyserii Rafała Rutkowskiego „Bez granic” oraz musical Michała Walczaka „Nocne metro”. Trzecia premiera już 11 maja, a będzie to mój spektakl „Śmieszne miłości” na podstawie prozy Milana Kundery. Na czerwiec mamy zaplanowane trzy kolejne, w czasie wakacji jeden spektakl dla nastolatków, „Klub winowajców” w reż. Agnieszki Czekierdy. We wszystkich tych przedstawieniach najważniejsi będą debiutanci, ale chcemy im dać też możliwość pracy z doświadczonymi aktorami, mentorami, mistrzami.

Dobrze się czujesz w roli mentora?
Nie, nie, to nie ja będę mentorem w tym programie. Ja jestem reżyserem spektaklu, podobnie jak Rafał Rutkowski czy Michał Walczak. Mistrzami i mentorami są dla debiutantów inni aktorzy, których zapraszamy na pewnym etapie do spektaklu i nie tylko w roli obserwatorów, ale też jego aktorów. Mentoring ma sens w późniejszym etapie pracy, gdy pewien zarys spektaklu już powstał i można go pokazać mistrzom, którzy coś poprawią, skorygują, dopowiedzą. Michał Walczak zaprosił Janusza Stokłosę, który spotkał się z debiutantami i przygotowywał ich wokalnie. Rafał Rutkowski zaprosił dwóch doświadczonych stand-upistów, którzy dla debiutantów zorganizowali warsztat. Z kolei ja reżyseruję Kunderę, ale mentorzy nie ograniczą się tylko do wskazówek, lecz z debiutantami spotkają się na scenie. Co ważne: odwracam proporcje. Często aktor po szkole gra jakieś ogony, trzyma tę nieszczęsną halabardę; u mnie pierwsze skrzypce zagrają debiutanci, a epizody mistrzowie. I będzie to, wg mnie, szansa, by wzajemnie się czegoś od siebie nauczyć. Specyfika tekstu Kundery, w którym sporo jest ról drugoplanowych i epizodycznych, pozwala zachować proporcje: spektakl stworzy sześciu aktorów debiutantów i sześciu doświadczonych. Co więcej, nie planuję specjalnej scenografii. Nacisk kładziemy na ludzi, którzy na niemal pustej scenie, będą mogli pracować aktorsko w czasie prób i budować spektakl. Tylko oni i światło. I ich spotkanie z mentorami, m. in. Edytą Olszówką, Bartłomiejem Topą, Bartoszem Opanią i innymi.

Dlaczego to jest społeczna scena?
Takie jest założenie projektu i my się w nie wpisujemy. Dla mnie oznacza to skupienie na realiach, w których żyjemy, na współczesnych problemach, na obserwacji, jak się zmieniamy jako społeczeństwo. Były policjant opowiada w stand-upie o historiach, które mu się przytrafiały w zawodzie, musical „Nocne metro” opowiada o relacjach, które się tworzyły w czasach, gdy do Warszawy przyjechali Włosi i Turcy, by razem z Polakami to metro budować. Mój przekład Kundery też przenosi widza na nasze podwórko, a opowiadam o problemach sercowych młodych ludzi. Spektakl Czekierdy ma szansę dotrzeć do grupy wiekowej, o której teatr nie pamięta wcale, a ważkich dla nich tematów nie brakuje. Następny spektakl, który powstaje dotyczy pracoholizmu, a Karolina Kirsz z kolei wyreżyseruje „Na Zachodzie bez zmian”. Chcemy też spektakle wiązać ze spotkaniami z publicznością i ekspertami. I tak po mojej premierze zaplanowałem spotkanie z psychologiem, socjolog porozmawia z widzami i aktorami po przedstawieniu o pracoholizmie itd. Partnerzy naszego projektu przygotowali wystawę o metrze.

Plan na 2019-2022 zapowiada się ciekawie, a co z Twoim Teatrem WARSawy? Coś się zmieniło od grudnia 2017, gdy rozmawialiśmy o nierozwiązanym od lat problemie lokalowym?
Z mojej perspektywy nie zmieniło się kompletnie nic. Owszem, miałem okazję spotkać się z Agatą Diduszko-Zyglewską, porozmawialiśmy i na razie nic więcej się nie wydarzyło. Chętnie porozmawiałbym z Radą Warszawy, opowiedział, jak działa teatr i dlaczego nie można żyć w nieustającym zawieszeniu, chcąc planować jego pracę. Na razie w czerwcu mam kolejną premierę. Bardzo to ważny dla mnie spektakl „Kobieta, która wpadała na drzwi” z Anetą Todorczuk, na podstawie prozy Roddy’ego Doyle’a z piosenkami Sinéad O’Connor. A kolejny sezon mimo wszystko planuję.