Jesteśmy świadkami nakładania się dwóch procesów: zmian w sferze świadomości społecznej oraz ujawniających się dysproporcji między obecnością obu płci w życiu publicznym. Problemy gramatyczne łączą się ze społeczną i polityczną sytuacją kobiet.
/>
„Hen”* – taki zaimek wymyślili sobie Szwedzi, jeśli nie chcą wskazywać na płeć osoby, o której mówią.
Brzmi jak kolejny wynalazek. Pamiętam, jak po raz pierwszy, na początku lat 90. XX w., pojechałem do Stanów Zjednoczonych i w aplikacjach o pracę, w rubryce „płeć” – obok kobiety i mężczyzny – zobaczyłem: „Trudno powiedzieć”. Bardzo mnie to wtedy zdziwiło. W Polsce wciąż może dziwić, choć to przykład sprzed ćwierć wieku. Pokazuje, że w innych rejonach świata stosunek do płci może być odmienny od naszych kulturowych przyzwyczajeń.
/>
Szwedzkie „hen” ostatecznie do języka oficjalnego trafiło w 2015 r. – co o nas mówi takie językowe nowatorstwo?
Trzy rzeczy. Po pierwsze, że dążymy do upraszczania języka. Po drugie – ważniejsze – że chcemy formuły, w której komfortowo mogliby się poczuć wszyscy, niezależnie od tego, jakie są między nami różnice. Próba wprowadzenia jednolitej kategorii ponadpłciowej jest w gruncie rzeczy przyznaniem nam wszystkim prawa do czucia się ludźmi w najgłębszym wymiarze tego pojęcia. Fakt, że jesteśmy kobietami i mężczyznami ma oczywiście znaczenie, ale w kontekście najważniejszych procesów poznawczych, właściwych dla naszego gatunku, to cecha drugorzędna. Bo przede wszystkim jesteśmy ludźmi. W tym sensie szwedzkie „hen” jest próbą zaakcentowania wspólnoty pierwotnej, organicznej, która nas jako gatunek kreuje i konstytuuje.
A po trzecie?
Szukamy ucieczki.
Od czego?
Od odpowiedzialności przed serią niewygodnych pytań, które np. teraz musimy sobie w Polsce zadać. Bo jesteśmy świadkami nakładania się dwóch procesów: zmian w sferze świadomości społecznej – chodzi tu o naturalne aspiracje kobiet do równorzędnego traktowania, oraz kłopotów gramatycznych – ujawniających głęboką i historyczną dysproporcję między obecnością kobiet i mężczyzn w życiu publicznym, którą język odzwierciedla. Z tego właśnie wynikają wątpliwości: czy o kobiecie piastującej wysokie stanowisko mówić: pani prezes, prezeska czy tylko prezes? Dyrektorka, pani dyrektor czy tylko dyrektor?
Podobnie będzie zresztą z rektorkami, profesorkami, dziekankami…
Dziekanka to nazwa urlopu przyznawanego studentom. Zapewne dlatego część pań na stanowiskach dziekańskich nie chce, żeby je tak nazywać. Uważają, że końcówki żeńskie deprecjonują ich społeczne i zawodowe role. Obniżają prestiż wykonywanych zawodów. Brzmią niedobrze, niepoważnie, mniej dostojnie, a nawet śmiesznie.
Gorzej – nierzadko nawet niezręcznie.
Wyobraźmy sobie np., że o paniach, które są żołnierkami w stopniach oficerskich, mówimy „oficerki”. Ale tak nazywamy przecież wysokie skórzane męskie buty. Co zatem pomyślimy, gdy ktoś powie: „Oficerki zostały napastowane”? To określenie niezręczne, a poprzez swoją dwuznaczność – komiczne.
Trudno też sobie wyobrazić meldunek składany przez poruczniczkę Nowak generałce Kowalskiej – język nie nadąża za rzeczywistością?
Nie, raczej odzwierciedla strukturę społeczną i mechanizmy oraz procedury, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Pokazuje, że społeczeństwo, w którym żyjemy, jest bardzo paternalistyczne.
Raczej było. Bo dziś statusu kobiety nie wyznacza już zawód czy stanowisko męża.
I tak, i nie. Przecież nie mamy problemu z żeńskim formami w odniesieniu do stanowisk niższego lub średniego szczebla. Kontrowersji nie wywołują takie formy jak: „rolniczka”, „traktorzystka” czy nawet „górniczka”. Kłopot mamy głównie z końcówkami żeńskimi używanymi w odniesieniu do zawodów wymagających wysokich albo bardzo wysokich kwalifikacji, które tradycyjnie zarezerwowane były lub nadal są dla mężczyzn – takich jak „dyrektorka”, „naczelniczka” czy „kierowniczka”. To one właśnie wywołują dysonans poznawczy – co ciekawe, dotyczy on znacznie częściej świata kobiet niż mężczyzn.
Jak to?
Spór w sprawie żeńskich końcówek nie przebiega między kobietami a mężczyznami. Dotyczy raczej rozłamu wśród samych kobiet. Duża część pań twierdzi, że końcówki żeńskie wywołują złośliwe docinki i komentarze. Dlatego nie podobają im się takie formy jak: „socjolożka”, „psycholożka”, „prezeska” czy „prezydentka”. Mężczyznom to obojętne.
W sumie trudno się dziwić: w wielu językach, także w polskim, „człowiek” to też przecież „mężczyzna”.
Niestety. Jeśli mówię, że widzę człowieka, to mam na myśli, że widzę mężczyznę. Ujawnia się to jeszcze wyraźniej w dość paskudnej konstrukcji, którą słychać czasem na ulicy: „Idzie człowiek z kobietą”. To oczywiście bardzo nieeleganckie, ale takich przykładów nierówności jest w języku dużo więcej. Nie ma przecież żeńskiej odmiany słowa „człowiek”, nie ma „człowieki”. Nie ma słowa „ludzia”, są tyko „ludzie”. Nie ma też żeńskiego odpowiednika „szpiega”. Bo jakby pani powiedziała o takiej kobiecie?
„Szpieżyca”. Mamy „papieżycę”, więc to słowo mogłoby posłużyć jako model fleksyjny.
Ale takiego słowa jak „szpieżyca” jednak nie ma – to kolejny dowód na asymetrię w językowym traktowaniu kobiet i mężczyzn. Także w tym przypadku wynika on wyłącznie z przyzwyczajeń społecznych, bo choć polszczyzna pozwala na wiele, to nikomu z nas nie przychodzi do głowy, żeby końcówek żeńskich używać w odniesieniu do zawodów, które wykonują już mężczyźni. Nie mówimy „pan opiekunka”, „pan pielęgniarka”, „pan salowa” ani „pan położna”. Być może należałoby szukać jakichś innych form, ale nie mamy takiej potrzeby.
Czyżby? Spotkałam się z określeniem „pan przedszkolanek”.
Jest to jakaś propozycja. Ale chyba rzadka. Pokazuje, że poszukujemy raczej form obocznych zamiast np. „pana przedszkolanka”.
Zgoda, ale spór o płeć w polszczyźnie sprowadza się przecież nie tylko do końcówek.
Oczywiście. Ma dwa wymiary. Pierwszy ma postać umowy społecznej, uzusu. Możemy się przecież umówić, że od dzisiaj używamy żeńskich końcówek – wtedy mielibyśmy np. „chirurżkę” albo „chirurginię”, a także obok „gościów” choćby „gościnie”.
Jaki jest ten drugi wymiar?
Nieobecność form żeńskich w aktach o charakterze prawnym i legislacyjnym. Już kilka lat temu prof. Monika Płatek, wybitna prawniczka, zwróciła uwagę na to, że konstytucja z 1997 r. całkowicie pomija formy żeńskie. W najważniejszym dla naszego ustroju akcie prawnym używane są wyłącznie formy męskie. A to o tyle niebezpieczne, że – jak twierdził Ludwig Wittgenstein, jeden z najznakomitszych filozofów języka XX w. – to, co niewypowiedziane, nie istnieje. Pozostaje niezauważone, zmarginalizowane, a ostatecznie nieobecne w naszej świadomości.
Form żeńskich nie ma też w aktach prawnych…
Co też delegitymizuje obecność kobiet w życiu publicznym. Jest przyzwoleniem na ich wykluczanie z przestrzeni prawnej i społecznej. Rada Europy jeszcze w latach 90. wydała rekomendację, która zakłada, że terminologia stosowana w przygotowywaniu ustaw, w tym także w obiegu dokumentów w administracji publicznej i edukacji, powinna dbać o zasady równości płci.
Tyle teoria. W praktyce nawet w podręcznikach szkolnych nadal dominują polecenia: „Rozwiąż zadanie z kolegą”.
Wszystkie polecenia w podręcznikach do matematyki czy fizyki adresowane są do chłopców. Brzmią mniej więcej tak: „Kupiłeś trzy jabłka, dostałeś jeszcze dwa, to ile razem masz jabłek”? Takie polecenia wykluczają dziewczynki i przekazują im informację, że nie są one tak ważne, jak ich koledzy. Wittgenstein mówił, że „granice mojego języka są granicami mojego świata”. Oznacza to, że używając języka, nie tylko opisujemy rzeczywistość, ale też nadajemy jej wartość poznawczą, tworzymy świat, do którego się później przyzwyczajamy.
Czyli z jednej strony, język tworzy rzeczywistość…
A z drugiej – nasze działania, czyny, motywacje podlegają językowi, to w słowach zazwyczaj myślimy o świecie. Język tworzy rzeczywistość, nadaje jej wartość albo ją odbiera. Szczególnie wyraźnie widać to w języku polityków.
Pana ulubiony przykład?
Ostatnio to „gorszy sort Polaków”, „zdradzieckie mordy”, „bydło”, a wcześniej „dorżnąć watahę”, „mohery”, „ciemnogród”, „goebbelsowska propaganda”. W języku polityków pojawiły się określenia i sformułowania, które do tej pory – ze względu na stygmatyzującą moc – nie były używane. Chodzi tu już nie tylko o formuły obraźliwe, których teraz używa wierchuszka PiS, a wcześniej PO, ale też o to, w jaki sposób politycy mówią do swoich wyborców, jakiego języka używają na co dzień. W konsekwencji przekłada się to na przyzwolenie do stosowania werbalnej agresji. Język stał się napastliwy. Oznacza to, że jeśli nie podziela pani mojego punktu widzenia, to staje się pani moim wrogiem. A to z kolei otwiera drogę do słownej agresji i wulgarności. Problem, o którym mówimy, jest jednak jeszcze poważniejszy. Patrząc na polską rzeczywistość ostatnich kilku lat, mam wrażenie, że modelem konstrukcji językowych używanych powszechnie przez partię rządzącą stał się świat na opak. Oparty na formule, którą opisał Michaił Bachtin w studium o Dostojewskim.
To karnawałowa konstrukcja, w której król jest żebrakiem, żebrak królem, gdzie sędzią jest rajfur, a sułtanem – włóczęga.
Lech Wałęsa określany jest mianem „zdrajcy”, Władysława Bartoszewskiego jedna z posłanek nazwała ostatnio „pastuchem”. W odwecie Jarosław Kaczyński nazywany jest „dyktatorem”, „nowym Gomułką” – to zresztą najłagodniejsze z jego określeń. Problem polega na tym, że to obecna władza tworzy świat na opak. Po 1989 r. nie wymazywano nazwisk tych, którzy nie podobali się rządzącym. Niestety, z takimi praktykami mamy do czynienia w rocznicowych obchodach Solidarności, w trakcie których urzędnicy państwowi nie wymieniają: Bronisława Geremka, Jacka Kuronia, Bogdana Borusewicza, Władysława Frasyniuka i wielu innych zasłużonych działaczy opozycji. Ich miejsce zajmują bohaterowie drugiego planu. Zapewne też zasłużeni. Tyle że stojący wcześniej w cieniu swoich kolegów.
„Żołnierze wyklęci” też się w tę konstrukcję świata na opak wpisują?
Kłopot z nimi polega na tym, że wszystkich wrzucono do jednego worka. Wśród tych, którzy zostali w lesie po 1945 r., bo nie zgadzali się na sowiecką okupację, byli jednak zarówno bohaterowie-patrioci, ludzie wielkiej odwagi i heroizmu, jak i zwykli bandyci, mordercy i awanturnicy. Nawet historycy IPN zauważyli parę lat temu, że niektórych wyklętych ze względu na zbrodnie popełniane na ludności cywilnej powinno się raczej nazwać „przeklętymi”. Przykłady te pokazują, jak język stał się dla polityków narzędziem tworzenia nowej rzeczywistości. Oto mamy nowych bohaterów, zapewne wkrótce poznamy nowe listy podręczników szkolnych. Niewykluczone również, że dowiemy się, że bramkę Anglikom na Wembley w 1973 r. strzelił Jarosław Kaczyński, a na Westerplatte z Niemcami walczył Antoni Macierewicz. To byłaby przecież naturalna konwencja świata absurdu, do jakiego jesteśmy wprowadzani.
Historia pokazuje, że dużo zmieniło się też, jeśli chodzi o płeć w języku. Jeszcze w latach 50. XX w. prof. Witold Doroszewski pisał, że „posługiwanie się żeńską formą nazwy ministra czy premiera sprawiałoby, że koncentrowalibyśmy się na tak drugorzędnej cesze dostojnika państwowego”.
Konstytucja z 1997 r. całkowicie pomija formy żeńskie. W najważniejszym dla naszego ustroju akcie prawnym używane są wyłącznie formy męskie. A to o tyle niebezpieczne, że to, co niewypowiedziane, nie istnieje. Pozostaje niezauważone, zmarginalizowane, a ostatecznie nieobecne w naszej świadomości
W czasach socjalistycznej równości kobiety przejmowały męskie role i męskie wzorce zachowań, z czasem nastąpiło tylko utrwalenie takich postaw. Nie zachodziła też potrzeba feminizowania zawodów i pełnionych funkcji, ponieważ mówienie o płci byłoby niczym innym jak odbieganiem od tematu.
Ale kilka dekad wcześniej sytuacja wyglądała inaczej – dlaczego?
W okresie międzywojnia zaczęto wprowadzać końcówki żeńskie – na uczelniach pracowały „doktorki” i „docentki”, rzadziej „panie doktor” i „panie docent”. Co – nie bez znaczenia – zbiegło się to z uzyskaniem przez kobiety, w 1918 r., praw wyborczych.
A teraz ponownie ożywają dawne aspiracje – przybywa „biolożek”, „tokarek” czy „skoczkiń”.
Tyle że nie zachowują one pełnej ciągłości – jesteśmy w innym punkcie, bo inne są doświadczenia i oczekiwania społeczne kobiet. Tym, co je łączy, jest upodmiotawianie ich ról w życiu publicznym. Do tego też dochodzi poczucie, że kobiety są nie tyle dodatkiem do świata męskiego, ile mogą tworzyć nową jakość w życiu publicznym. Licznie uczestniczą w manifach, pikietach i domagają się np. prawa do stanowienia o swoim ciele, także prawa do przerywania ciąży. W tym też sensie można powiedzieć, że problemy językowe łączą się ze społeczną i polityczną sytuacją kobiet. Dotyczy to również form żeńskich, od których zaczęliśmy rozmowę. Są one częścią szerszych i złożonych procesów społecznych. Nawiasem mówiąc, sporo moglibyśmy się w tym względzie nauczyć od Niemców – do żeńskich końcówek zawodów dodają przyrostek „-in”, a także Czechów czy Słowaków – którzy sufiks „-owa” stosują powszechnie, nie tylko w takich formach jak „doktorowa” czy „profesorowa”.
Jest szansa, że również w polszczyźnie zajdą procesy, które te zmiany odzwierciedlą?
Na taką okoliczność powinniśmy być przygotowani. Niezależnie od tego, że takie formy jak: „kierownica”, „marynarka”, „pielgrzymka” czy „pilotka”, wywołują śmieszność.
I przeszkodą nie będzie już to, że żeńskie nazwy zawodów brzmią jak rzeczowniki pospolite?
Wieloznaczność w języku jest zjawiskiem starym i jak najbardziej naturalnym – nie trzeba też dużo wysiłku, żeby się zorientować, o jaką „kierownicę” czy „pilotkę” chodzi. Wiedza płynie z kontekstu. Poza tym język od zawsze był tworem żywym. I to niezależnie od tego, że dyskusja między przedstawicielami szkół Cambridge i Oksford – zapoczątkowana jeszcze w latach 20. XX w. – nie została ostatecznie rozstrzygnięta. Ci pierwsi, a należał do nich Wittgenstein, uważali, że nabywając kompetencji językowych, uczymy się spełniania reguł, które są niezależne od nas. Mają charakter zewnętrzy. Drudzy – do których należał m.in. John Langshaw Austin – uważali, że to my kreujemy reguły języka i że za jego pomocą stwarzamy rzeczywistość.
A to oznacza, że możemy zmieniać jego zasady, tak jak to wynika ze społecznych postaw i oczekiwań.
Możemy. I możemy też nadawać nowe sensy słowom, które wcześniej miały inne znaczenia. Mówić „pilotka” także w odniesieniu do naszej kotki, która bawi się telewizyjnym pilotem. W ten sposób tworzymy kolejne uzusy. Umawiamy się, że określone słowa, zwroty, pojęcia wyposażymy w nowe znaczenia.
Tak jak dzieje się to teraz np. z „równością małżeńską”?
Dokładnie, bo o ile wcześniej oznaczała ona tylko równość kobiety i mężczyzny, gwarantowaną przez prawo, o tyle teraz coraz częściej również związek osób o pełnych zdolnościach prawnych, a więc także jednej płci, jak chcą tego środowiska LGBT. Ale nie zmienia to faktu, że w polszczyźnie nadal mamy pewien kłopot poznawczy.
Jaki?
A taki, żeby o mężczyźnie powiedzieć, że ma męża. Dzieje się tak głównie dlatego, że środowiska gejów i lesbijek nie wywarły wpływu na język oficjalny. Albo inaczej: nie były na tyle silne, żeby wprowadzić takie określenia jak: mąż męża czy żona żony. Trudno mi powiedzieć, kiedy takie zmiany w języku polskim nastąpią. Ale co do tego, że tak się stanie, nie mam wątpliwości. To kwestia czasu.
*„Hen” w języku szwedzkim początkowo się nie przyjął. Z czasem trafił do obiegu oficjalnego, w tym do pism urzędowych. Dziś nie nasuwa już nawet skojarzeń ze społecznością LGBT, która była gorącym zwolennikiem jego stosowania