Choć od wiosny 1939 r. dowództwo polskiej armii wiedziało, że nadciąga niemiecka inwazja, to i tak we wrześniu walczono wedle prostych założeń: dwa tygodnie się bronimy, a potem jakoś to będzie.
/>
Wmitach tworzonych ku pokrzepieniu serc wojny wygrywa się bohaterskimi żołnierzami. Ale prawda jest taka, że o wiktorii przesądza logistyka. Wygrywają ci, którzy potrafią szybciej zmobilizować armie, odpowiednio je odziać i uzbroić, zapewnić im transport, mając przy tym opracowany w szczegółach plan działań dla każdej jednostki. Wszystko to wymaga gigantycznej pracy wielkich sztabów ludzi, dbających o to, by działania wojenne nie stały się chaosem. Bez dobrego planowania bohaterstwo żołnierzy zamienia się w marnotrawienie ich życia, bo wojna to najokrutniejsza z gier zespołowych.
Ludzie, którzy 4 marca 1939 r. zaczynali przygotowywać polskie plany wojenne, mieli tego świadomość. Każdego dnia w Sztabie Głównym pracowali nad nimi z wielkim poświęceniem. A jednak do września całościowego planu obrony ojczyzny przygotować im się nie udało.
Spuścizna po Marszałku
Wraz z postępami choroby Józef Piłsudski tracił zaufanie do współpracowników i coraz surowiej oceniał ich umiejętności. Jednym z ubocznych efektów zmian, jakie zachodziły w osobowości człowieka niepodzielnie rządzącego Polską, stała się marginalizacja Sztabu Głównego.
Piłsudski tak nisko cenił swoich podwładnych, iż zdecydował, że wszelkie plany wojenne muszą powstawać pod jego kierunkiem. Ale gwałtownie pogarszający się stan zdrowia nie pozwalał mu na tak wymagającą pracę. Gdy więc Marszałek umarł w maju 1935 r., Polska dopracowanych planów obronnych nie miała. Przejmując po nim funkcję generalnego inspektora Sił Zbrojnych (GISZ), wówczas gen. Edward Śmigły-Rydz zdawał sobie sprawę z tych zaniedbań. Postanowił więc przywrócić Sztabowi Głównemu (SG) jego rangę. Szefem SG mianował w czerwcu 1935 r. odznaczającego się zdolnościami organizacyjnymi i pracowitością gen. Wacława Stachiewicza. Jednak awansowany na marszałka Śmigły-Rydz uznał, że wzorem poprzednika kluczowe koncepcje strategiczne przygotuje sam, wspierany przez pracujących z nim na co dzień ludzi z GISZ.
To ambitne zamierzenie pozostało w sferze marzeń, bo Śmigłego-Rydza od Piłsudskiego różniło niemal wszystko. „Metoda pracy marszałka Śmigłego była całkowicie odmienna od metody pracy jego poprzednika. Marszałek Śmigły albo z własnej inicjatywy podawał dyrektywy, albo przedstawiane mu projekty przyjmował, zmieniał lub odrzucał. W dyskusje jednak się nie wdawał” – pisze syn szefa Sztabu Głównego Bogdan Stachiewicz w książce „Generał Wacław Stachiewicz. Wspomnienie”.
Człowiek, który miał być wodzem naczelnym, nie potrafił prowadzić dyskusji czy bronić własnego zdania. Znamienne, że w przeciwieństwie do Piłsudskiego, uwielbiającego toczyć ze sztabowcami gry wojenne, Śmigły-Rydz nigdy nimi nie dowodził. Jak zapamiętał gen. Wacław Stachiewicz, jego zwierzchnik unikał też spotkań w szerszym gronie dla omawiania planów. Wolał wezwać go do siebie i podczas rozmowy w cztery oczy wysłuchać, jak ten referuje mu z pamięci, nad czym obecnie sztabowcy pracują. Przypominało to bardziej egzamin szkolny niż tworzenie strategicznej wizji decydującej o przyszłości państwa.
Skąd nadejdzie burza
Tuż po objęciu stanowiska generalnego inspektoratu Sił Zbrojnych Śmigły-Rydz uznał, że wieloletnie zaniedbania w tworzeniu planów obronnych muszą zostać nadrobione. Po czym odkrył, iż nie jest to proste – ze względu na szczupłość aparatu planistycznego. Rzeczą oczywistą wydawała się rozbudowa SG, o co apelował gen. Stachiewicz. Tymczasem generalny inspektor trzymał się zasady niepowiększania personalnej obsady instytucji mającej kluczowe znaczenie w razie zagrożenia wojną. „Wyczuwałem u niego nieraz, choć przesłonięte dużym taktem, obawy, by sztab nie wyrósł nad jego głowę. W tym sekundowali mu niektórzy inspektorowie armii, którzy strzegli zazdrośnie swego autorytetu i prestiżu ich stanowisk” – zanotował gen. Stachiewicz.
Trzymając się politycznej decyzji, że Sztab Główny nie może zbytnio urosnąć, Śmigły-Rydz znalazł się w trudnym położeniu. Józef Piłsudski wbijał bowiem do głów podwładnym: „My na dwa fronty wojny prowadzić nie możemy, więc ja was wojny na dwa fronty uczyć nie będę. Wojna na dwa fronty, to znaczy ginąć tu, na placu Saskim, z szablami w dłoni w obronie honoru narodowego”. Takiej wojny Śmigły-Rydz nie zamierzał planować, musiał więc wskazać głównego wroga. Na jego zlecenie Sztab Główny w 1936 r. zajął się przygotowaniem dokumentu oceniającego, co jest bardziej prawdopodobne – najazd na Polskę ze strony Niemiec czy ZSRR. Przedłożone generalnemu inspektorowi analizy były wyważone i nie dawały jednoznacznej odpowiedzi. Tymczasem bez konsultacji z kimkolwiek, a zwłaszcza z autorami opracowań, marszałek uznał, że za kilka lat na Polskę napadnie Związek Radziecki. Następnie wydał dyrektywę nakazującą Sztabowi Głównemu przygotować plan wojenny „Wschód”.
Machina logistycznego planowania została puszczona w ruch i pracowała pełną parą przez kolejne lata – przygotowania do obrony w razie ataku ze strony ZSRR zakończono 4 lutego 1939 r. Zbudowano umocnienia, określono, gdzie mają zająć pozycję jednostki, wyznaczono trasy przemarszów, lokalizację magazynów amunicji oraz gigantyczną liczbę innych szczegółów decydujących o tym, że po wybuchu wojny armia i państwo nie pogrążą się w chaosie. Dzięki temu polskie Siły Zbrojne były gotowe do walki z Sowietami.
Natomiast w przypadku ataku Niemiec strategiczna koncepcja przypominała myśl Sędziego z „Pana Tadeusza”: „Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie./ Ja z synowcem na czele i? – jakoś to będzie!”.
Bolesne przebudzenie
„Komendant oblicza, że dobre stosunki między Polską a Niemcami mogą trwać jeszcze cztery lata ze względu właśnie na przemiany psychiczne, które dokonują się w narodzie niemieckim” – zanotował w dzienniku 7 marca 1934 r. marszałek Sejmu Kazimierz Świtalski. „Za więcej lat komendant nie ręczy” – dodawał. Ta prognoza się sprawdziła.
Szef niemieckiego MSZ Joachim von Ribbentrop 24 października 1938 r. przedstawił polskiemu ambasadorowi Józefowi Lipskiemu propozycję uznania zachodniej granicy II RP i zbliżenia politycznego w zamian za włączenie Wolnego Miasta Gdańska do III Rzeszy oraz eksterytorialną autostradę przez Pomorze. Kierujący polską polityką zagraniczną Józef Beck nakazał utrzymanie tego w tajemnicy. Przez następne miesiące usiłował tak manewrować, żeby niczego Hitlerowi nie obiecać, a jednocześnie utrzymać poprawne relacje z Berlinem. Wreszcie na spotkaniu z niemieckim przywódcą w Berchtesgaden 5 stycznia 1939 r. został postawiony pod ścianą – Führer zażądał sojuszu we wspólnej wojnie z ZSRR, uległości i korekty granic. W zamian proponował nawet całą Słowację i część sowieckiej Ukrainy.
Po powrocie Beck przekazał prezydentowi Ignacemu Mościckiemu i marszałkowi Śmigłemu-Rydzowi, że Polsce grozi konflikt z Niemcami na wielką skalę. Jednocześnie wykluczył możliwość ustępstw. „Chwiejne stanowisko z naszej strony prowadziłoby nas w sposób nieunikniony na równię pochyłą kończącą się utratą niezależności i rolą wasala Niemiec” – powiedział. Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych zgodził się z nim. Po czym czekał cały miesiąc, nim przekazał Sztabowi Głównemu informację o treści niemieckiego ultimatum. Choć okoliczności wskazywały na to, że konflikt zbrojny z III Rzeszą będzie nieuchronny, to planować obronę zaczęto dopiero z początkiem marca 1939 r. „Jednocześnie przyjęto zasadę, że Sztab Główny do wybuchu wojny funkcjonuje w pokojowej strukturze, co znacznie utrudniało pracę. Do końca pozostawał instytucją pokojową i nie był zgrywany jako sztab wojenny” – zauważa Tadeusz Kmiecik w monografii „Sztab Generalny Wojska Polskiego 1918–1939”.
Armia defensywna
Edwardowi Śmigłemu-Rydzowi trudno odmówić wielkiego wysiłku, jaki włożył w modernizację wojska. Produkowane na licencji szwedzkiego Boforsa działka należały do najnowocześniejszych w świecie. Skutecznością zadziwiał karabin przeciwpancerny wz. 35, opracowany w Państwowej Fabryce Karabinów, którego podkalibrowe pociski zdolne były przebić pancerz czołowy każdego niemieckiego czołgu. Dobrze prezentowała się też polska artyleria. Najgorzej rzecz się miała z bronią pancerną i lotnictwem, bo te rodzaje uzbrojenia wymagały największych nakładów finansowych.
Gdy Sztab Główny przystępował do tworzenia planu „Zachód”, nasze oddziały były wyposażone i przygotowane do prowadzenia wojny obronnej w oparciu o umocnione pozycje. Jak mogła wyglądać ich skuteczność, pokazała potem bitwa pod Mokrą. Przez linie obronne Wołyńskiej Brygady Kawalerii spróbowała się przebić niemiecka 4 Dywizja Pancerna. Niemcy mieli czterokrotną przewagę, lecz polscy ułani dobrze się okopali. Otrzymali też wsparcie artylerii, pociągu pancernego i oddziału tankietek. Standardowe wyposażenie w broń przeciwpancerną brygady kawalerii wystarczyło, by po dniu walk na polach pod Mokrą płonęło ponad 60 niemieckich czołgów, pół setki transporterów opancerzonych, a zabitych lub rannych zostało ponad tysiąc Niemców.
Niestety najeźdźcy podczas kampanii wrześniowej bardzo rzadko musieli uderzać na polskich żołnierzy, gdy ci byli okopani. Działo się tak nie dlatego, że byli przebiegli, lecz znakomicie wykorzystali wiedzę o naszych słabościach.
Brzemię wyścigu z czasem
Już na początku kreślenia planu „Zachód” SG został postawiony przez rzeczą niemożliwą do wykonania. Zgodnie z nakazem Śmigłego-Rydza sztabowcy musieli zaplanować prowadzenie obrony wzdłuż liczącej ponad tysiąc kilometrów granicy. Co gorsza wróg dysponował przygniatającą przewagą broni pancernej i lotnictwa, co powodowało, że walki manewrowe Niemcy mieli z góry wygrane.
„O koncepcji obrony Naczelnego Wodza zadecydowały zarówno przesłanki polityczne, jak i gospodarcze. Istniało bowiem realne niebezpieczeństwo, że w razie uprzedniego wycofania większości wojsk polskich na linię Wisły, co podpowiadałyby niezmienne zasady prowadzenia wojny, Niemcy zadowolą się okupacją opuszczonych w ten sposób terytoriów (Pomorze, Poznańskie, Śląsk), aby następnie, celem rzekomej lokalizacji konfliktu, odwołać się do mediacji mocarstw, które skądinąd, zwłaszcza Włochy i Francja, oczekiwały takich podszeptów” – pisze w „Rozważaniach o kampanii 1939 roku” prof. Paweł Wieczorkiewicz.
Jeśli już ktoś decyduje się na rzeczy niemożliwe, ich realizacja wymaga szczególnie drobiazgowego planowania. Tego jednak Sztabowi Głównemu jego zwierzchnik nie ułatwiał. Gen. Stachiewicz musiał zaakceptować, że inspektorzy armii (ich dowódcy w razie wojny), decyzją marszałka nie przekazywali do SG tworzonych przez siebie planów operacyjnych. Wszystko w imię zachowania tajemnicy. Doszło nawet do tego, że wiadomości, jakie fortyfikacje zamierzali budować i gdzie chcieli je umieścić, były przekazywane za pośrednictwem Śmigłego-Rydza w rozmowach z gen. Stachiewiczem w cztery oczy.
Szef Sztabu Głównego usiłował sam poszerzać swoją wiedzę podczas inspekcji. „Śmigły w bardzo taktowny sposób zwrócił wtedy uwagę gen. Stachiewiczowi, że w sprawach operacyjnych z inspektorami rozmawia tylko on. To zupełne odseparowanie Sztabu Głównego od prac nad koncepcją planów operacyjnych i brak jakiejkolwiek wymiany myśli czy poglądów na te sprawy stwarzały duże trudności generałowi” – relacjonuje Bogdan Stachiewicz.
Brak wiedzy o planach operacyjnych poszczególnych armii utrudniał tworzenie całościowej koncepcji walk obronnych. Nic dziwnego, że szef SG był coraz bardziej sfrustrowany. „Dźwigał on ciężkie brzemię, do którego ulżenia – o ile mogłem się zorientować – nie przyczyniał się stosunek do niego marszałka Śmigłego, który traktował swego szefa Sztabu zbytnio jako wykonawcę” – wspominał szef III Oddziału Sztabu Głównego płk Stanisław Kopański. On również nie miał lekko, ponieważ odpowiadał za militarną stronę planu „Zachód”, a położenie strategiczne Polski pogarszało się dosłownie z dnia na dzień. „W trakcie opracowywania przez Sztab wytycznych Generalnego Inspektora z lutego nastąpiło zajęcie Czechosłowacji (15 marca), postawienie przez Niemców znanych żądań Polsce (21 marca) oraz operacja niemiecka na Bałtyku, połączona z zajęciem Kłajpedy (23 marca), a grożąca równoczesnym zamachem na Gdańsk” – wyliczał gen. Stachiewicz w wydanej w Paryżu monografii „Przygotowania wojenne w Polsce 1935–1939”.
Aneksje dokonane przez III Rzeszę plus stworzenie nowego bytu państwowego, jakim była zależna od Berlina Słowacja, spowodowały, że II RP znalazła się w okrążeniu. Rzut okiem na mapę wystarczał, by zobaczyć, że jeśli wróg uderzy na skrzydłach i przerwie linie obronne, jego zmotoryzowana wojska bez problemu znajdą się na głębokim zapleczu obrońców. Jednak samobójczych od strony militarnej wytycznych marszałek Śmigły-Rydz nie zamierzał zmieniać.
We Francji nadzieja
Nadzieję, że Polska ocali niepodległość, dały wiosną 1939 r. gwarancje sojusznicze ogłoszone przez Wielką Brytanię i Francję. Dodatkowo z tą drugą łączył od 1921 r. Rzeczpospolitą traktat sojuszniczy. Jednak deklaracje zachodnich rządów okazały się ogólnikowe i marszałek Śmigły-Rydz domagał się konkretów.
Z wielką ulgą w Sztabie Głównym przyjęto wynik rozmów, jakie w połowie maja 1939 r. przeprowadził w Paryżu minister spraw wojskowych gen. Tadeusz Kasprzycki i zastępca szefa Sztabu Głównego płk Józef Jaklicz. Strona francuska zgodziła się, by szef francuskiego Sztabu Generalnego gen. Maurice Gamelin podpisał tajny protokół dołączony do zobowiązań sojuszniczych danych Polsce. Gwarantował on, że „Francja rozwinie stopniowo działania ofensywne przeciwko Niemcom swymi głównymi siłami” od 15. dnia wojny. Jednak strona francuska zastrzegła się, że tajny protokół nabierze mocy dopiero wtedy, gdy zaakceptują go oba rządy – a francuski wyda zarządzenia wykonawcze.
Pozostawiono więc furtki umożliwiające wycofanie się, co wzbudziło nieufność gen. Stachiewicza. W tym czasie jego zwierzchnik zgodził się na wzmocnienie obsady Sztabu Głównego. Od maja zaczęto przenosić do niego nowych oficerów, co przyspieszyło prace nad planem „Zachód”. Udało się też dopracować procedury oraz całościową organizację planu mobilizacyjnego „W”. Zakładał on powołanie pod broń w trybie alarmowym 700 tys. rezerwistów. Przy czym był to jedyny element przygotowań do wojny obronnej w całości opracowany w Sztabie Główny na podstawie pełnego zasobu informacji. Nie interesował on ani marszałka, ani dowódcy armii. I jako jedyny zadziałał bezbłędnie.
Natomiast wszystko inne związane z „Zachodem” kulało, bo tempo prac bardzo spowalniał brak przepływu informacji. Całościowy plan operacyjny na życzenie Śmigłego-Rydza znało tylko pięć osób. Do tego marszałek, aby zachować ścisłą tajemnicę, zabronił prowadzenia manewrów wojskowych oraz gier wojennych w oparciu o założenia planu „Zachód”. Nie testowano więc, czy on zadziała, a czas płynął coraz szybciej. „W pierwszych dniach lipca płk Antoni Szymański (attache wojskowy w Berlinie – red.) zameldował szefowi Sztabu Głównego, że w każdej chwili należy się liczyć z atakiem niemieckim, prawdopodobnie bez wypowiedzenia wojny” – pisze Tadeusz Kmiecik.
Potwierdzał to Oddział II Sztabu Głównego, przekazując dane o miejscach i terminach koncentracji niemieckich wojsk pancernych i zmotoryzowanych oraz lotnictwa. Rozpoczęcie uderzenia przewidywano na koniec sierpnia. Marszałek Śmigły-Rydz nie negował raportów, a widząc, że plany obronne nie będą gotowe, nakazał sztabowcom skupić się na wojnie granicznej i kwestiach operacyjnych dotyczących ziem do linii Wisły. Rozpoczęto w końcu tajną mobilizację. Kolejne grupy rezerwistów powoływano na wielomiesięczne ćwiczenia, dzięki czemu jednostki wojskowe z pełnym stanem osobowym można było przemieszczać na pozycje przewidziane w planie „Zachód”. Wreszcie zaczęto budować też umocnienia polowe.
Tajną mobilizację zakończono z pełnym sukcesem 24 sierpnia 1939 r. Żona szefa Sztabu Głównego Wanda Stachiewicz zapamiętała, że tamtego dnia mąż z wyraźną ulgą wyznał: „Dręczyła mnie piekielna myśl, że możemy się spóźnić i oni wjadą tankami w pustkę. To by była historyczna kompromitacja”. Ale nie powiedział jej całej prawdy. Plan „Zachód” nadal był w proszku. Udało się przygotować szczegółowe założenia obrony granic przez pierwsze dni walk, a potem wszystko stawało się coraz bardziej ogólnikowe. Na mapach sztabowych naniesiono tylko główne kierunki odwrotów jednostek i miejsca przepraw przez rzeki. Brakowało planów na wypadek, gdy „Zachód” szybko się zawali.
Gen. Stachiewicz nie powiedział żonie jeszcze jednej rzeczy. Dwa dni wcześniej był w Paryżu, aby dopracować szczegóły współpracy z francuskim Sztabem Generalnym. Na koniec spotkania zapytał wprost gen. Gamelina: „Jeżeli Polska jest obiektem agresji, jedynie ofensywa francuska będzie mogła zmusić Niemców do rozluźnienia ich nacisku. Kiedy rozpocznie się ta ofensywa?”. Odpowiedział mu długa cisza. W końcu Gamelin odpowiedział: „Polska musi trwać”.
To brzmiało jak wyrok śmierci.
Piłsudski tak nisko cenił podwładnych, iż zdecydował, że plany wojenne muszą powstawać pod jego kierunkiem. Ale pogarszający się stan zdrowia nie pozwalał mu na pracę. Gdy więc Marszałek umarł, Polska dopracowanych planów obronnych nie miała