Polska Agencja Prasowa: W ostatnim czasie Instytut Pileckiego objął patronat nad książką brytyjsko-amerykańskiego dziennikarza Jacka Fairweathera poświęconą postaci rtm. Witolda Pileckiego. Skąd u Brytyjczyka, który nie jest zawodowym historykiem, tak wielkie zainteresowanie polskim bohaterem?
Dr Wojciech Kozłowski: Historią życia Witolda Pileckiego zainteresował się w czasie swojej pracy na stanowisku korespondenta wojennego w Afganistanie i Iraku. Tam rozmawiał z kolegą, który odwiedził Auschwitz i poznał historię rotmistrza. W ten sposób Fairweather dowiedział się, że w niemieckim obozie był ktoś, kto odważył się stworzyć tam ruch oporu. Dziś przyznaje, że była to dla niego wstrząsająca informacja. Był zaskoczony, że w obozie, który kojarzy się z opresją i terrorem, możliwe było stworzenie trwającego wiele miesięcy oporu. To był pierwszy krok do poznania historii Pileckiego.
PAP: Jak udało mu się napisać tę książkę, mimo że nie zna przecież języka polskiego?
Dr Wojciech Kozłowski: Część materiałów o Auschwitz i Pileckim jest dostępna w języku angielskim. Także raport Pileckiego został przetłumaczony na ten język. Ilość polskich materiałów poświęconych rotmistrzowi jest przytłaczająca i Fairweather nie poradziłby sobie bez pomocy dwóch zatrudnionych przez wydawnictwa researcherek, które zajmowały się poszukiwaniem materiałów źródłowych, ich tłumaczeniem i prowadzeniem autora śladami Pileckiego. Również nasz Instytut przekazywał autorowi wiele różnego rodzaju materiałów. Służyliśmy też wsparciem przy dokumentacji zdjęciowej i przeglądaliśmy manuskrypt książki przed jej opublikowaniem.
Warto dodać, że autor stopniowo docierał do różnych polskich instytucji. Również Instytut Pileckiego pośrednio dowiedział się, że taka książka powstaje. Spotkałem się z Jackiem Fairweatherem i wyraził on zainteresowanie współpracą, na którą chętnie przystaliśmy.
Książka została niedawno wydana po angielsku i wydaje się, że będzie skazana na sukces. Prowadzone są prace nad jej polskim wydaniem. Według naszych obecnych planów będzie gotowa dla polskich czytelników w styczniu 2020 r.
PAP: Ważnym elementem działalności Instytutu Pileckiego jest tworzenie archiwów cyfrowych udostępniających źródła dotyczące polskiej historii. Jak dużo w tej sprawie udało się zrobić od czasu powstania Instytutu w 2016 r.?
Dr Wojciech Kozłowski: Działamy w dwóch kierunkach. Zapisy Terroru to nasz pierwszy projekt, rozwijany już od prawie trzech lat. Archiwum to umożliwia dostęp do relacji świadków, którzy doświadczyli terroru niemieckiego i sowieckiego. Duża część z nich pochodzi z archiwów Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, które wcześniej nie były wykorzystywane, tłumaczone na inne języki i udostępniane. Część z tych materiałów udostępniliśmy już on-line. Weszliśmy również we współpracę z Instytutem Hoovera, który dysponuje relacjami zesłańców syberyjskich, którzy trafili do Armii Andersa i od 1943 r. składali relacje na temat swoich losów po wywózce na wschód. Te dwa źródła są podstawą funkcjonowania Zapisów Terroru.
Obecnie pozyskujemy materiały pochodzące z innych archiwów – niemieckich, szwajcarskich, brytyjskich, amerykańskich oraz polskich. Celem jest stworzenie jak najszerszego i najbardziej różnorodnego zbioru dotyczącego II wojny światowej, niemieckiej i sowieckiej okupacji w Polsce. W naszych planach Instytut ma się stać ośrodkiem badawczym dla naukowców zajmujących się tymi tematami, aby dzięki niemu nie musieli podróżować po wielu miejscach na całym świecie.
PAP: Czy wśród materiałów gromadzonych przez Instytut Pileckiego są także takie, które mogą stanowić zaskoczenie nie tylko dla zagranicznych, lecz i polskich badaczy?
Dr Wojciech Kozłowski: Tak zdarza się bardzo często. Myślę, że wielkim zyskiem z naszej działalności jest poszerzenie bazy źródłowej stanowiącej podstawę polskich prac poświęconych okupacji niemieckiej i sowieckiej. Dotychczas ze względów finansowych, czasowych lub językowych polscy historycy nie mogli ich wykorzystać. Dziś mają okazję do skonfrontowania źródeł wytworzonych przez Polaków żyjących pod niemiecką okupacją z dokumentami niemieckimi tworzonymi przez administrację okupowanego obszaru. Te dwa rodzaje źródeł mogą się z sobą „spotkać” i być konfrontowane, aby tak uzyskany obraz był szerszy i bardziej kompletny.
Instytutowi udało się zrobić bardzo wiele w sferze wydawnictw źródłowych. Nasze publikacje liczą kilkanaście tomów. Wydaje mi się jednak, że również w sprawie popularyzacji historii osiągnęliśmy całkiem sporo. W ciągu trzech lat działalności Instytut Pileckiego zorganizował trzy wystawy, które odniosły sukces w Polsce i innych krajach. Były one poświęcone Rafałowi Lemkinowi, tzw. grupie Ładosia oraz zdobyciu przez kobiety praw wyborczych po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ta ostatnia – „Podwójnie wolne” – była pokazywana w Warszawie, a następnie kilku innych polskich miastach. Oglądała ją też publiczność w Wilnie. Mamy plany jej pokazania w Paryżu.
Naszym największym sukcesem w minionych trzech latach wydaje się wpisanie w krajobraz instytucji naukowych zajmujących się dziejami II wojny światowej oraz zbudowanie pewnej wiarygodności w środowisku akademickim. Przede wszystkim jednak zaczęliśmy być rozpoznawalni w środowisku międzynarodowym, czego świadectwem są zaproszenia do udziału w różnego typu wydarzeniach naukowych. Na organizowanych przez nas konferencjach naukowych pojawia się po kilkudziesięciu przedstawicieli międzynarodowego środowiska naukowego.
Te wszystkie przedsięwzięcia mają nam pozwolić na osiągnięcie podstawowego celu, czyli umiędzynarodowienia dorobku polskiej historiografii i udostępniania źródeł. Projekt Zapisy Terroru to m.in. kilkaset zeznań świadków w języku angielskim, pochodzących w dużej części z pierwszych procesów oświęcimskich. To wielki zasób informacji dotyczących funkcjonowania obozu w Auschwitz. Wskazuję na ten przykład, ponieważ ten temat jest najbardziej rozpoznawalny spośród innych dotyczących okupacji niemieckiej w Polsce. O życiu w okupowanej Polsce świat wie bardzo mało, ale Auschwitz jest miejscem powszechnie rozpoznawalnym, a przez to materiały te mogą być szeroko wykorzystywane.
PAP: Instytut Pileckiego bardzo wiele wysiłku poświęca współpracy międzynarodowej. Czy to, że do niedawna tak słabo radziliśmy sobie z mówieniem o polskiej historii i wciąż jest tak wiele do zrobienia, wynika głównie z problemów instytucjonalnych, czyli braku silnych podmiotów, które mogłyby się tym zająć?
Dr Wojciech Kozłowski: Myślę, że to szerszy problem. Wynika m.in. z wiarygodności polskiej nauki, która bardzo często jest budowana przez bezpośredni kontakt. Naukowcy muszą się z sobą spotykać i mieć poczucie, że są dla siebie partnerami. Do tego potrzebna jest znajomość języków obcych, zwłaszcza języka angielskiego, który pozwala na prowadzenie swobodnej dyskusji z badaczami z innych krajów. Sądzę, że była to słabość wielu polskich badaczy. Pamiętajmy, że po 1989 r. było ich stosunkowo niewielu, bo polska historiografia zajęła się głównie badaniem komunizmu. Tymczasem wymagania są coraz większe – nie chodzi tylko o bierny udział w konferencjach naukowych, lecz i możliwość brania udziału w dyskusji.
Niedawno wróciłem z USA i Wielkiej Brytanii. Dostrzegam, że tamtejsi badacze chcieliby prowadzić dyskusje ze swoimi polskimi kolegami, ale Polacy muszą spełniać twarde wymagania. Już sama rozmowa stwarza poczucie wspólnoty, bycia na tym samym poziomie. Gdy ktoś ma problem z komunikacją, to może sprawiać wrażenie, iż również nie najlepiej prowadzi swoje badania. Tymczasem możliwość prowadzenia dialogu i argumentowania, tak aby racje dobrze trafiały do drugiej strony, sprawia, że naukowcy z Zachodu chcą uczestnictwa takich badaczy w wydarzeniach i projektach naukowych w swoich krajach.
Pieniądze nie są więc wszystkim. Podobnie instytucje. Do niedawna nie byliśmy dostatecznie przygotowani do mówienia o polskiej historii. Oczywiście „posiadaliśmy” w innych krajach znanych naukowców zajmujących się dziejami Polski, takich jak Norman Davies, Adam Zamoyski, Marek Chodakiewicz, Andrzej Sulima-Kamiński, którzy są naszymi pośrednikami, ale to za mało. Potrzebujemy mieć nie pięciu historyków, ale stu pięciu. To kwestia skali.
PAP: Gdy rozmawia pan z historykami z innych krajów, dostrzega pan wciąż często podkreślaną prawidłowość, że na Zachodzie stosunkowo dobrze rozumiane jest doświadczenie totalitaryzmu narodowosocjalistycznego, ale zupełnie nierozumiane jest to, czym był komunizm?
Dr Wojciech Kozłowski: Taka dysproporcja wciąż istnieje, ale ostatnio powstaje coraz więcej prac pokazujących skalę zbrodni stalinowskich. Bardzo wiele udało się osiągnąć dzięki pracom Timothy’ego Snydera, które uświadomiły, jak wyglądał terror na wschodzie. To wciąż za mało. Być może ta dysproporcja w postrzeganiu dwóch totalitaryzmów wynika z faktu, że Zachód był co prawda w konfrontacji ze Związkiem Sowieckim, ale realną, gorącą wojnę prowadzono z nazizmem, który zorganizował Holokaust, który jest uznawany za największą zbrodnię w dziejach. Lepsze jest więc zrozumienie tego, czym był nazizm.
Wschód jest już dziś rozumiany nieco lepiej, ale pamiętajmy, że wciąż obszar ten jest postrzegany przez pryzmat stereotypów. Przez cały czas musimy się zmagać z patrzeniem na okupację w tej części Europy jedynie jako na historię obozów zagłady, bez zrozumienia, jak wyglądało tutaj życie. Niedawno od jednego z uczestników uroczystości na Monte Cassino usłyszałem, że niedaleko polskiego cmentarza musiał on tłumaczyć miejscowym Włochom, że polegli tam Polacy nie byli „najemnikami”. Jeżeli mamy do czynienia z taką skalą niewiedzy, to bardzo trudno przełamać stereotyp Polski, która jest bardziej kolaborantem Niemców niż „pierwszą do walki” i ofiarą III Rzeszy. Musimy walczyć z takim wizerunkiem i go przezwyciężać.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)