Mija właśnie 30 lat od premiery pierwszego odcinka „W labiryncie”. Przez ten czas zmieniło się w Polsce wszystko – także seriale.
Pędzimy gdzieś, na oślep wciąż…”. 30 lat temu słowa tej piosenki przyciągały tłumy przed telewizory. Każdy odcinek „W labiryncie” w TVP oglądało ok. 16 mln widzów. Ludzie wspominają ten serial z sentymentem, ale dziś nie zdobyłby już takiej popularności.
– Pamiętam, że na nagranie tej piosenki mieliśmy bardzo mało czasu. Bardzo chciałem, aby zaśpiewał ją Grzesiu Markowski (wokalista grupy Perfect – red.), bo znamy się i lubimy od lat – mówi Paweł Karpiński, reżyser i współscenarzysta, który wraz z Wojciechem Niżyńskim tworzył serial „W labiryncie”. O muzykę poprosił autora Krzysztofa Marca, znanego z roli Krzysia z programu dziecięcego „Tik-Tak”. – Pojechałem do niego, wzięliśmy gitary i w jeden wieczór piosenka do tekstu Wojtka była gotowa. Ciekawostką jest to, że do dziś wersja oryginalna wciąż grana jest w mono – mówi Karpiński. Ostatecznie skromna ścieżka dźwiękowa została opracowana na syntezatorze Roland D-20.
Dziś niejeden serialowy twórca nie odważyłby się na taki „szybki strzał”, a tytułowa piosenka – podobnie jak scenariusz czy obsada – musi przejść ostrą selekcję. W czasach, gdy powstawało „W labiryncie”, wszystko było jednym wielkim eksperymentem.
Kontrakt na 13 odcinków
Choć „W labiryncie” kojarzone jest dziś jako pierwsza polska telenowela, zgodnie ze standardami było jednak serialem rzeką. – Zawarliśmy umowę na 13 odcinków, a ostatecznie zrobiliśmy ich 120 – wspomina Karpiński. Ojcem chrzestnym produkcji był Józef Węgrzyn, któremu marzyło się, aby TVP 2 nadawała co tydzień jeden odcinek serialu o losach zwykłych Polaków. Pomysł podchwycił publicysta Janusz Rolicki, który zgłosił się do Karpińskiego i tak rozpoczęli trwającą ponad cztery lata przygodę. Prace nad „Labiryntem” rozpoczęły się w maju 1988 r., a zdjęcia ruszyły w październiku. Karpiński do współpracy zaprosił Wojciecha Niżyńskiego. To on wpadł na pomysł, aby akcja serialu działa się w czasie rzeczywistym, czyli żeby bohaterowie w tym samym momencie co wszyscy Polacy obchodzili Boże Narodzenie, zdawali maturę albo wyjeżdżali na wakacje.
Emisja premierowego odcinka odbyła się 30 grudnia 1988 r. Ta data może dziś się wydać pewnym zaskoczeniem, bo premierowe odcinki zazwyczaj pokazywane są przez największe stacje wraz ze startem nowej wiosennej albo jesiennej ramówki. – Nie mieliśmy żadnego specjalnego założenia. Po prostu były już gotowe trzy odcinki, a telewizja podjęła decyzję, że zaczyna emisję. Scenariusze mieliśmy napisane na dwa miesiące do przodu, odcinki zrealizowane i zmontowane zostały trzy tygodnie przed emisją. Ograniczaliśmy się, jeśli chodzi o ilość lokalizacji, bo sprzęt był ciężki i trudno go było przewozić. Pozwoliliśmy sobie na jeden eksperyment: kręciliśmy sceny kilkoma kamerami – wspomina Karpiński.
Większość serialowych dekoracji powstała w starym kinie w Rembertowie, tam też kręcono pierwsze zdjęcia. Akcja „W labiryncie” toczyła się w środowisku warszawskich farmaceutów, lekarzy, naukowców i biznesmenów. Główną bohaterką była Ewa Glinicka, która po śmierci narzeczonego rozpoczęła pracę w Pracowni Farmakodynamiki Instytutu Farmakologii Klinicznej. Trwały tam prace nad preparatem o nazwie Adoloran. – Czasem ludzie mówią mi żartem, że gdyby ten cudowny lek, jakim miał być Adoloran, został wprowadzony na rynek, stałby się remedium na troski Polaków – śmieje się Karpiński.
Popularność, która łechtała ego
Na planie spotkali się znani aktorzy i debiutanci. Polacy mogli zobaczyć gwiazdy, m.in. Leona Niemczyka, Marka Kondrata, Barbarę Horawiankę czy Małgorzatę Lorentowicz. Zaś młode pokolenie – m.in. Jan Jankowski, Piotr Skarga, Jowita Budnik (wówczas jeszcze Miondlikowska) czy Dariusz Kordek – dzięki tej produkcji zdobyło popularność. – Wspominam tamten czas i serial fantastycznie. Właśnie skończyłem szkołę teatralną i to był mój debiut telewizyjny. Miałem szansę uczyć się od najlepszych – wspomina Kordek. Grał lekkoducha i przystojniaczka, który pod wpływem życiowych wydarzeń staje się powoli fajnym, dojrzałym i odpowiedzialnym facetem. – Marek z playboya zmienia się we w miarę cywilizowanego gościa. To z pewnością chwytało za serce widownię, zwłaszcza jej kobiecą część. A co do amanta? Nigdy się nim nie czułem, choć zdarzały się sytuacje, w których byłem tak traktowany. Czasem rzeczywiście słyszałem, że ktoś krzyczy „O! Mareczek”. To łechtało moje ego, ale nie byłem na to w ogóle przygotowany. Nikt nas nie uprzedzał i my sami też nie byliśmy świadomi tego, że stajemy się aż tak popularni – opowiada.
Nie każdemu ta popularność sprawiała przyjemność. Po latach grająca główną rolę Agnieszka Robótka-Michalska w książce „Gdzie są gwiazdy z tamtych lat?” stwierdziła, że serial zrobił jej dużo krzywdy, bo wszyscy oceniali ją przez pryzmat biednej, pokrzywdzonej przez los kobiety. Popularność nie zagwarantowała jej ani kolejnych głównych ról, ani pieniędzy. To ona jako pierwsza odeszła z serialu, a scenarzyści musieli zmierzyć się ze zniknięciem jej bohaterki. Teraz jest to na porządku dziennym, kiedyś było novum. – Zostawiliśmy jej otwartą furtkę i wysłaliśmy do Szwecji. Bohaterka co prawda wróciła, ale zagrała ją już inna aktorka – mówi Karpiński.
Nie wszyscy aktorzy, którzy dostali propozycję pojawienia się w serialu, z niej skorzystali. Początkowo w rolę żony bohatera granego przez Marka Kondrata miała się wcielić Grażyna Barszczewska. – Najpierw była na tak, ale potem się wycofała. Nie pasowała jej ta konwencja, być może czuła strach przed nowym i nieznanym. Nie naciskaliśmy. Uratowała nas z ogromnym sukcesem Sławomira Łozińska – opowiada Karpiński.
Dziś taka sytuacja raczej nie miałaby miejsca. – Większość aktorów nie odmawia. Zrozumieli, jak wielką szansą jest pokazanie się w serialu, który ma dużą oglądalność. Młodzi z kolei wiedzą, że na planie mogą się wiele nauczyć. Wiedzą, że to w żadnym wypadku nie jest format, który zamyka drogę do innych projektów – uważa Ilona Łepkowska, scenarzystka nazywana królową polskich seriali, która pracowała m.in. przy takich produkcjach jak „M jak miłość”, „Klan”, „Na dobre i na złe” czy „Barwy szczęścia”.
Karpiński wspomina, że byli też tacy, którzy bardzo chcieli zagrać we „W labiryncie” ze względu na ciekawą rolę albo chęć zmiany ekranowego wizerunku.– Bardzo się bałem, że Marta Klubowicz, której zaproponowałem postać Doroty Wanat, nie będzie chciała zagrać młodej kobiety, która utyka na jedną nogę. Moje obawy były bezpodstawne. Marta była przeszczęśliwa, bo jak tłumaczyła, zawsze lubiła „grać ułomności”. Gdy jej bohaterka przechodziła operację, cała Polska trzymała za nią kciuki. Z kolei Wiesław Drzewicz chciał się odciąć od postaci Gargamela, którego po mistrzowsku zdubbingował w serialu o Smerfach. Świetnie napisana postać statecznego, światłego, obdarzonego dużym poczuciem humoru Leona Guttmana szybko podbiła serca widzów – dodaje Karpiński.
Transformacja ustrojowa na ekranie
W 1989 r. działała jeszcze cenzura, ale urzędnicy nie wtrącali się zbytnio do serialu. W pewnym momencie pojawiła się jednak pewna sugestia. – Chciano, abyśmy poruszyli temat nadchodzących wyborów czerwcowych. Na spotkaniu powiedzieliśmy prezesowi telewizji, że zrobimy to, ale pod jednym warunkiem. Musimy dostać wynik wyborów z sześciotygodniowym wyprzedzeniem. Prezes był przekonany, że to żart. Wyjaśniliśmy, że z takim wyprzedzeniem kręciliśmy serial. Ten argument wystarczył i więcej nie podsuwano nam podobnych pomysłów – wspomina Karpiński. Dodaje, że cenzura wciąż jest obecna. – Zmieniła jedynie oblicze. Dziś nie jest polityczna, a finansowa. Nie ma pieniędzy, nie ma filmu, nie ma dystrybucji – uważa.
Co zadecydowało o tym, że „W labiryncie” wspominane jest z tak ogromnym sentymentem? Zdaniem Ilony Łepkowskiej po pierwsze, był to pierwszy tego typu serial, a po drugie – jego bohaterowie przeżywali to samo co widzowie przed ekranem: obchodzili święta lub wyprawiali dzieci do szkoły. Prowadzenie fabuły równolegle z czasem rzeczywistym było w Polsce zabiegiem nowatorskim. – U nas nikt tak wcześniej nie robił. Dzięki temu skracało się dystans do widzów. Było jednak też pewne ryzyko, gdyby coś się posypało. Przede wszystkim jednak Paweł Karpiński i Wojtek Niżyński to bardzo zdolni twórcy i stworzyli niezwykle ciekawe postaci oraz intrygi. Ja sama wiele się od nich nauczyłam – wyjaśnia.
Doktor Karol Jachymek, kulturoznawca i filmoznawca z Uniwersytetu SWPS w Warszawie, wymienia jeszcze dwa elementy, które zadecydowały o fenomenie tego serialu. – Po pierwsze, wyrósł on na popularności tego, co w tamtych czasach przychodziło do nas z zagranicy. Najpierw „Niewolnica Isaura”, potem mydlane opery takie jak „Dallas”, a potem „Dynastia”. Po drugie, warto pamiętać, że „W labiryncie” pokazywało zmieniającą się polską rzeczywistość. Bohaterowie, podobnie jak Polacy, mieli do czynienia z transformacją obyczajowo-ustrojową – wyjaśnia. Dobrym tego przykładem jest chociażby scena, w której serialowa Renata (Anna Chodakowska), prowadząca z ojcem kwiaciarnię, pokazuje mu sztuczne kwiaty i próbuje namówić, aby rozszerzyli ofertę o sprowadzane z Holandii wykonane z jedwabiu wiązanki i bukiety. Serialowa młodzież popijała coca-colę ubrana w dresy z Myszką Miki. – Bohaterowie, podobnie jak każdy obywatel, zachłystywali się dobrami z Zachodu, zmieniali pracę, bo ich państwowe zakłady były likwidowane, lub szukali pomysłu na dochodowy biznes – mówi dr Jachymek.
Tłumaczy, że sukces takich seriali jak „W labiryncie” czy realizowany od 1998 r. i emitowany do dziś „Klan” polega właśnie na tym, że odbijają ideologię dominującą i charakterystyczną dla danej rzeczywistości. – Chodzi o świat z jego normami, wartościami, które w danej grupie są uznane za te najbardziej odpowiednie i właściwe. To wartości czasem mocno konserwatywne, ale przeciętny widz to właśnie lubi – mówi. Dodaje, że z telewizyjnego punktu widzenia seriale – zarówno te produkowane przez TVP, jak „Klan”, „M jak miłość”, „Barwy szczęścia”, jak i przez stacje komercyjne, np. „Na Wspólnej” czy „Pierwsza miłość” – są odpowiednio usytuowane w ramówce, często w prime time, a więc w godzinach największej oglądalności. – Nawet jeśli niektórych śmieszy, że kobiety ze zwykłych polskich rodzin śniadanie podają na porcelanowej zastawie i od rana chodzą w szpilkach, to i tak serialowych bohaterów lubią. A może właśnie dlatego lubią ich bardziej, bo chcieliby żyć w takim eleganckim otoczeniu – tłumaczy Jachymek.
Nietrudno jednak zauważyć, że dziś polskie seriale wyglądają zupełnie inaczej. – Nasze rodzime produkcje zmieniają się, jeśli chodzi o tematykę, obyczajowość, zachowania bohaterów – mówi Łepkowska. Przyznaje, że to wszystko podyktowane jest niczym innym, jak zmieniającymi się oczekiwaniami widzów. – Ludzie chcą seriali robionych z rozmachem, z dużymi budżetami. Zależy im na gatunkowej różnorodności – uważa.
Jej opinię podziela Paweł Jurek, scenarzysta, który pracował przy produkcji „Na Wspólnej”, a obecnie przy „Barwach szczęścia”. Jego zdaniem zarówno fabuła, jak i narracja wciąż ewoluują. – Mam wrażenie, że seriale zmieniają się i gonią do przodu cztery razy szybciej niż prawdziwe życie. Widownia mocno przyspieszyła. Żąda emocji, wielowątkowych opowieści – mówi. Uważa, że świat klasycznych seriali zmienił się, odkąd pojawiły się docu-soap. – Nie obrażając nikogo, osoby, które tworzą te produkcje, to trochę tacy scenarzyści amatorzy. Jest ich na rynku coraz więcej, są przysposobieni do zawodu i przenoszą na ekran rzeczywistość jeden do jednego. Nie ma w ich pracy subtelności, fabuła żywi się głównie drastycznymi sytuacjami, wypadkami, intrygami, bazuje na ludzkim nieszczęściu. Widz zaczął więc wymagać, by i w czysto fabularnej produkcji działo się coraz więcej i więcej – wyjaśnia.
Śmierć w kartonach
Paweł Jurek zwraca uwagę, że gdy powstawał serial „W labiryncie”, widzowie często mylili to, co dzieje się na ekranie, z rzeczywistością. Stąd brały się życzenia szybkiego powrotu do zdrowia dla Marty Klubowicz czy wyrazy współczucia po śmierci narzeczonego dla Agnieszki Robótki-Michalskiej. Gdy w serialu „M jak miłość” Hanka Mostowiak, grana przez Małgorzatę Kożuchowską, najpierw wjechała w stertę kartonów, a później umarła w szpitalu niedługo po tym, jak lekarze stwierdzili u niej tętniaka mózgu, przed telewizorami zasiadło 8,4 mln widzów. Dosłownie kilka chwil po emisji w internecie rozpoczęła się sprzedaż kawałków kartonów, w które rzekomo miała wjechać Hanka, oraz samochodu, który „zagrał” w tej scenie. Dziennikarze jednego z tabloidów wyruszyli z kolei na poszukiwania grobu Hanki Mostowiak. – Tę śmierć jako tako udało się utrzymać w tajemnicy, mimo że się o niej mówiło, telewizja pokazywała zajawki tego odcinka, a gazety rozpisywały się na temat tego wątku, widzowie nie do końca wiedzieli, jak Hanka zginie, i pewnie dlatego oglądalność była tak wysoka. Moim zdaniem nie najlepiej to wyszło, ale ja tego nie pisałam – mówi Łepkowska.
Widzów poruszyła także śmierć Ryśka Lubicza z „Klanu”. W szpitalu, do którego trafił po zawale serca, został napadnięty przez złodziei, podczas upadku mocno uderzył się w głowę i zmarł. Odcinek ten wyemitowano 22 lutego, co pełniło swego rodzaju edukacyjną rolę, bo to dzień upamiętniający ofiary przestępstw. – Rysiek, a właściwie Piotr Cyrwus, chciał już rok wcześniej odjeść z produkcji. Wspólnie ustaliliśmy, jak to zrobimy, by wszystko pasowało do fabuły – wyjaśnia Karpiński. Dodaje, że bardzo przykra sytuacja miała miejsce również we „W labiryncie”. Z tą tylko różnicą, że Mieczysław Voit, wcielający się w rolę ojca Marka, zmarł naprawdę. – Wiedzieliśmy, że choruje, i taki wątek pojawił się w serialu. Potem w momencie, gdy to się stało naprawdę, powstała scena, w której ginie w wypadku samochodowym, podczas podróży na ślub swojego syna – mówi Karpiński.
Dziś widzowie nie przeżywają już tak mocno zniknięcia ulubionych aktorów z serialu. – Nie jest to już dla nich tragedia. Portale plotkarskie i pisma poświęcone serialom sprawiły, że są bardziej świadomi. Domyślają się, że postać umiera albo wyjeżdża za granicę, bo aktor chciał odejść z produkcji. Patrzą na to z przymrużeniem oka. Jeśli takich szybkich zwrotów akcji nie, to się nudzą, a oglądalność spada o kilka tysięcy – mówi Paweł Jurek.
Scenarzyści nie mają hamulców
Czy to znak, że era seriali rzek powoli dobiega końca? – Owszem, schodzą na drugi plan, ale to nie oznacza, że nie będzie ich w obecnej formie. To prawda, że widzowie żyją szybciej i nie mają czasu, by codziennie o tej samej porze usiąść przed telewizorem i zobaczyć jeden odcinek. Chcą mieć serial, który obejrzą w dwa wieczory na Netfliksie lub na DVD. Współczesny młody widz ucieka jednak od tasiemców, wytrzymuje co najwyżej kilka sezonów maksimum trzynastoodcinkowego serialu – tłumaczy Łepkowska.
Ogromnym sukcesem, twierdzi, jest to, że „M jak miłość” czy „Barwy szczęścia” utrzymują się od tylu lat na rynku. – Olbrzymią trudnością jest to kontynuować, wymyślać nowe wątki. Ma się wrażenie, że wszystko już było. Każdy problem: choroba, zdrada, rozwód, narodziny – mówi.
Zdaniem Ilony Łepkowskiej zmieniają się nie tylko widzowie, ale i scenarzyści. – Nie mają ograniczeń. Wiedzą, że wszystko można napisać. My, starsze pokolenie scenarzystów, byliśmy w pewnego rodzaju niewoli. Ograniczały nas niski budżet i dekoracje zbudowane na hali. Pora emisji serialu nie pozwalała z kolei na brzydkie wyrazy czy kontrowersyjne tematy. Oni są bardziej wolni i ja im tej wolności, przyznam szczerze, zazdroszczę – mówi.
Tłumaczy, że choć teoretycznie można było opowiadać o wszystkim, to seks lub narkotyki na ekranie były nie do pomyślenia. – Mamy teraz serial „Ślepnąc od świateł”, którego bohaterem jest diler. Jak my poruszaliśmy w naszych serialach ten temat, to musieliśmy się potwornie nagimnastykować, żeby to, co pokażemy, nie było formą zachęty dla młodego widza do zarabiania w ten sposób na życie – wyjaśnia.
Zdaniem Pawła Jurka świat seriali idzie właśnie w tę stronę. – Silnych, mocnych emocji, drastycznych i zagadkowych historii. Taka panuje moda. Podobnie było z literaturą i wysypem kryminałów. W branży serialowej mamy tendencję do – jak ja to mówię – seriali kryminalno-obyczajowych osadzonych poniekąd w rodzinnych realiach, w których źli są albo popełniają zbrodnie najbliżsi – mówi.
/>
Czy to główny powód, dla którego popularność zdobywają takie produkcje jak „Rojst”, „Krew z krwi” czy wspomniane „Ślepnąc od świateł”? – Ta ostania, wyreżyserowana przez Krzysztofa Skoniecznego, porusza kontrowersyjny temat, ma świetną obsadę i formę, która zbliża ją do popularnych seriali zagranicznych z płatnych stacji. To jest właśnie to coś. Uważam, że jeśli społeczeństwo dyskutuje o polskim serialu więcej niż o zagranicznym, to zawsze mu to dobrze robi. Nie musi się podobać. Ważne, że jest ruch w branży, że coś się zmienia, że wśród nowych twórców pojawia się świeża krew – uważa Łepkowska.
I szczerze wyznaje, że sama takiego serialu nie napisze. – Jestem na to już trochę za stara, mam swój sposób pracy, którego też pewnie nie zmienię i nie za bardzo mam na to ochotę. Myślę, że powoli nadchodzi czas, aby ustępować miejsca młodszej generacji – stwierdza.
Cenzura chciała, abyśmy poruszyli temat wyborów czerwcowych. Na spotkaniu powiedzieliśmy prezesowi telewizji, że zrobimy to, ale pod jednym warunkiem. Musimy dostać wynik wyborów z sześciotygodniowym wyprzedzeniem – wspomina reżyser serialu