Polska Agencja Prasowa: Pana poprzedni zrealizowany w TR Warszawa spektakl "Nietoperz" mówił o śmierci. Teraz przygotowuje pan przedstawienie o narodzinach, a także o problemach kobiety. Czym jest dla pana powrót do Polski i czy te inscenizacje tworzą dyptyk?
Kornél Mundruczó: Mam bardzo miłe wspomnienia z mojego pobytu w Polsce, a szczególnie ze współpracy z TR Warszawa. Umiejętności aktorów są na wysokim poziomie, ciekawe wydaje mi się ich podejście do materiału, nad którym pracujemy. To sprawia, że mogę się od nich wiele nauczyć. Nigdy nie utraciłem kontaktu z tym teatrem i jestem szczęśliwy, że mogę znów tu pracować. Proces szukania tematu do przedstawienia był długi, rzeczywiście bardzo zależało mi na tym, żeby po spektaklu dotyczącym śmierci i eutanazji kolejny opowiadał rodzinie i narodzinach. Półtora roku temu z dziesięciorgiem aktorów przeprowadziłem warsztaty poświęcone rodzinie, które stały się inspiracją dla przedstawienia. Kata Wéber na podstawie tych aktorskich ćwiczeń i improwizacji napisała tekst. Mówi o silnej kobiecie, która odnajduje wolność mimo presji otoczenia.
PAP: Sztuka traktuje o dojrzewaniu kobiety do macierzyństwa?
K.M.: Stawia też pytanie, do kogo należy ciało kobiety. Czy kobiety mogą same o sobie decydować? Zastanawiamy się też, jak radzimy sobie z tabu, jakie są nasze ograniczenia. Podobne zagadnienie pojawiało się w "Nietoperzu", jednak tam mieliśmy do czynienia z czarną, groteskową operetką, a tym razem jesteśmy znacznie bliżej życia i naszej rzeczywistości. Mój najnowszy spektakl jest podobny do „Imitacji życia” - przedstawienia, które stworzyłem w Budapeszcie. Zmieniłem nieco perspektywę, chcę być bliżej codziennych ludzkich spraw, tego, co normalne, a nie ekstremalne. Myślę, że pokażę na scenie polską rodzinę, będziemy przyglądać się jej wewnętrznym barierom.
PAP: "Imitacja życia" była pokazywana na początku tego roku w Warszawie. To dla mnie także opowieść o ograniczeniach samego teatru.
K.M.: Rzeczywiście. "Imitacja życia" była także o samej materii teatru. Uwielbiam w swoich spektaklach pytać o granice teatru, o to, do jakiego momentu możemy kreować rzeczywistość sceniczną, a kiedy teatr przestaje być teatrem. Bardzo mnie interesuje funkcjonowanie samego teatru i w ogóle sztuki. Lubię, żeby dzieło, które tworzę, było tak samo nieznane dla mnie, co dla innych twórców i widzów.
PAP: Nie trzyma się pan czystych gatunków. W „Nietoperzu” komizm mieszał się z tragizmem. W filmie „Księżyc Jowisza” opowieść toczy się nielinearnie. To znak rozpoznawczy pańskiego języka filmowego i teatralnego?
K.M.: Jedni artyści najpierw myślą o formie dzieła, inni biorą pod uwagę poruszany temat. Dla mnie najważniejsze jest zagadnienie, którym się zajmuje. Kwestia oprawy jest drugorzędna. Nie eksperymentuję z formą, nie chcę jej zmieniać za wszelka cenę, choć nie ukrywam, że zależy mi, żeby się nie powtarzać. Moim ulubionym twórcą filmowym jest Stanley Kubrick. Każdy z jego filmów jest rozpoznawalny, ale te obrazy, choć do siebie podobne, w istocie znacznie się od siebie różnią. Czasami trudno uwierzyć, że Kubrick jest autorem wszystkich swoich filmów. Czuję, że jestem podobnym do niego artystą.
PAP: Przypomina pan, że w sztuce liczy się także rozrywka, nawiązuje szczególny kontakt z publicznością.
K.M.: To show biznes. Takie są jego zasady. Kiedy publiczność przychodzi do teatru albo do kina, biznes się kręci. Wierzę w rozrywkowy charakter sztuki, a także w to, że musi ona bawić publiczność. Frapuje mnie pytanie - po co ludzie chodzą do teatru? Moim zdaniem - dla rozrywki. Obserwuję moje dzieci, mają 11 i 13 lat. Stale zastanawiam się, dlaczego chodzą do teatru, jest przecież tyle rzeczy, którymi mogłyby się zająć. Żyjemy w ciągłym biegu. Muszę angażować widza, żeby znalazł się wewnątrz świata, który przed nim buduję. Kiedy myślę o moich przedstawieniach, zawsze chcę dać widzom coś, czego nigdy nie otrzymaliby, siedząc na kanapie w swoich mieszkaniach. To proste.
PAP: Brzmi to jak chłodna biznesowa kalkulacja, jednak tematy, które porusza pan w swoich filmach i przedstawieniach to zagadnienia najtrudniejsze - gwałt, miłość kazirodcza, eutanazja.
K.M.: Trudne tematy są tabuizowane, ale żyjemy z tymi problemami na co dzień. Dla mnie jedynie sztuka jest w stanie opowiadać o tak bolesnych sprawach.
PAP: Żeby przezwyciężać te problemy?
K.M.: Dokładnie tak. Chcę, żeby widz się z nimi dzięki mojej sztuce mierzył i zadawał sobie pytania. To czyni nas spokojniejszymi, pozbawia lęku. Nie boję się konfrontacji z poważnymi problemami, bo są to sprawy, o których niechętnie rozmawiamy w domowym zaciszu.
PAP: Wspomniał pan o warsztatach, które prowadził z aktorami TR Warszawa. Czy zawsze rozpoczyna pan pracę od warsztatów?
K.M.: Nie. W tym przypadku bardzo ważne było zebranie materiału i rozpoznanie, jak temat spektaklu odbierają aktorzy. W mojej codzienności teatralnej jestem związany z aktorami mojego węgierskiego teatru Proton, a praca z tym zespołem to jeden wielki warsztat. Zawsze tworzę silną strukturę przedstawienia i dopiero po jej zbudowaniu pozwalam aktorom na improwizacje. Zależy mi na tym, żeby artyści, z którymi pracuję, czuli się dojrzali i niezależni. Nie lubię, kiedy aktor wykazuje się brakiem pewności siebie. Pyta, jak zagrać i w którym dokładnie momencie zrobić tę czy inną minę. Nie znoszę tego. Pamiętam jednak bardzo dobrze, że kiedy rozpoczynałem pracę jako młody aktor, czułem się w tym systemie zupełnie zagubiony. Stale powtarzam aktorom, żeby najpierw byli sobą, zachowali własną tożsamość, a dopiero potem zajęli się rolą, którą dyktuje im tekst lub reżyser.
PAP: W ostatnich latach nie pracuje pan często z Protonem. Wielokrotnie reżyserował pan w Thalia Theater w Hamburgu, w Gandawie, teraz kolejny raz w Polsce. Czy Węgry nie są dla pana "za ciasne"?
K.M.: W moim ojczystym kraju jestem w niecodziennej sytuacji. Proton nie jest subsydiowany przez państwo. Nie pracuję tak, jakbym sobie tego życzył. Brak jakichkolwiek środków finansowych oznacza, że finansujemy nasze przedsięwzięcia z pieniędzy od zagranicznych sponsorów. Chciałbym móc regularnie pracować, ale z powodów finansowych jest to niewykonalne. Sytuacja mojego pokolenia na Węgrzech nie jest łatwa. Kiedy porównuję się z Polakami, jestem zazdrosny. Grzegorz Jarzyna jest niemal moim równolatkiem, a wydaje mi się, że ma więcej możliwości realizacji swoich marzeń. Prowadzę cygański tryb życia. Trzy razy w roku wyjeżdżam, żeby pracować za granicą, a raz na trzy lata robię coś w kraju. Chciałbym, żeby ta sytuacja kiedyś uległa zmianie.
PAP: Jak wygląda codzienność pana zespołu teatralnego, skoro tworzycie tak mało nowych produkcji?
K.M.: Przygotowujemy nowy spektakl, a potem bardzo długo pokazujemy go za granicą. Każdy z członków zespołu ma inne zajęcia i zobowiązania. Proton jest marką, wentylem bezpieczeństwa, azylem. Nie mamy budynku ani infrastruktury. Jedynie dwie osoby pracują codziennie dla tego teatru. Początkowo byłem tym bardzo zmartwiony, dziś rozumiem, że to czyni ten teatr elitarnym. Lubię obecny status tego zespołu, ale może po prostu nie mam innego wyjścia.
PAP: Kiedy dochodzi do nowej produkcji, wszyscy się spotykacie.
K.M.: I wszyscy na tę wspólną pracę bardzo się cieszymy. Jesteśmy trochę jak jazzmani, którzy spotykają się raz na kilka lat, żeby wspólnie zagrać. Dobrze się bawimy. Być może gdybym pracował z nimi częściej, nie budziłoby to mojej ekscytacji.
PAP: Przyjmuje pan wszystkie zagraniczne propozycje?
K.M.: Chętnie przyjmuję oferty pracy za granicą, bo dzięki temu mogę prowadzić luksusowy tryb życia. Rola reżysera gościnnego, reżysera gwiazdy, jest sztuczna i niewygodna. Nie ma się kontaktu z lokalnymi mieszkańcami, a teatr jest związany z miejscem, gdzie powstaje. Najbardziej cenię w teatrze właśnie jego związki z miejscową społecznością, posługującą się określonym językiem. Praca z obcym zespołem jest niezwykle trudna. Przygotowałem trzy przedstawienia w Thalia Theater i mam tam swoją publiczność. Mam też nadzieję, że miłośnicy "Nietoperza" przyjdą zobaczyć "Cząstki kobiety".
PAP: Słyszałam, że rozpocznie pan pracę w Hollywood. W filmie główną rolę zagra Bradley Cooper.
K.M.: To prawda, ale dopóki nie rozpocznę pracy, nie mogę nic więcej na ten temat powiedzieć.
PAP: Czy to oznacza, że film jest bliżej pana zainteresowań?
K.M.: Czuję się przede wszystkim reżyserem filmowym. Cenię teatr, bo jest to dla mnie w wielu aspektach bardzo uczciwa dziedzina sztuki. Teatr jest bardzo efektywny. W teatrze wszystko dzieje się na naszych oczach. Żywi aktorzy występują przed widownią. Film jest zamkniętą całością. Po nakręceniu nie może być już niczym więcej. Teatr jest bardziej swawolny, filuterny, a film sztywny. Teatr nie daje jednak takiej przestrzeni, którą szczególnie lubię w kinie.
PAP: Film traktuje pan jako narzędzie do przełamywania konwencji?
K.M.: Zależy mi, żeby odkrywać nowe terytoria. Uwielbiam zaskoczenie płynące z obcowania z nieznanym.
PAP: W filmach penetruje pan ciemne strony ludzkiej osobowości.
K.M.: Sam określiłbym moje filmy jako tragiczne. Trochę jak w greckim dramacie. Wierzę w katharsis. Nie przywiązuje się do bolesnej tematyki, ale mam poczucie, że po dotkliwym doświadczeniu następuje oczyszczenie. Może tragedia jest mi bliższa niż komedia, choć niezwykle lubię także lżejsze gatunki: operetki i musicale.
Kornél Mundruczó jest węgierskim reżyserem filmowym i teatralnym, twórcą takich filmów, jak m.in. "Księżyc Jowisza", "Biały Bóg" oraz "Delta". Premiera jego najnowszego spektaklu „Cząstki kobiety” odbędzie się 13 grudnia w TR Warszawa. (PAP)
Rozmawiała Monika Kolet