6 listopada 1918 r. Mniej więcej od tego dnia w Europie zaczyna się częściej mówić i pisać o konieczności powstrzymania bolszewizmu. Również w Polsce, choć u nas uliczne plotki i dziennikarskie doniesienia krążą wokół przewrotu politycznego, bandytyzmu i wciąż niepewnej sytuacji Lwowa. Ludzie mieli prawo być zmęczeni nieustannymi zmianami. Tym bardziej że na polityczny chaos i nieznośną drożyznę nakładały się sprawy pozornie prozaiczne.

Chaos końca wojny pogłębiał się. Kto tego dnia sięgnął rano po „Kurier Warszawski”, dowiedział się np. że „wygłodniałe wojska niemieckie wracające z frontu wysiadły w Żywcu i w pogoni za jedzeniem plądrują miasto. Zawezwano pomocy z Białej, skąd też wysłano oddział straży obywatelskiej”. Albo: „W okolicy Spytkowa zaczęła grasować banda uzbrojonych dezerterów, która onegdaj napadła na Zator i obrabowała doszczętnie sklepy i mieszkania żydowskie. Oddział wojska złożony z czterdziestu ludzi, wysłany przez zatorską komendę powiatową, ujął część bandy. Reszta bandytów przeniosła się ku Wadowicom i tam rozpoczęła grabieże”.

Najgorzej było chyba jednak na wschodzie, w Rawie Ruskiej. „Kurier” informował: „Do Rawy Ruskiej przyjechał pociąg z Jarosławia, przepełniony powracającymi do domów żołnierzami austriackimi, przeważnie narodowości Ruskiej. Zaraz na stacji żołnierze zaczęli rozbijać wagony, rabować towary, potem poszli do miasta, rabując kramy i sklepy. Po południu drugi pociąg przywiózł znowu gromadę żołnierzy i rabunki przybrały już większe rozmiary. W miasteczku powstał popłoch. Utworzyła się pospiesznie komisja złożona z Polaka inż. Jarockiego, Rusina prof. Czajkowskiego i Żyda, dr. Segala, która zorganizowała milicję samoobrony. Do milicji tej zgłosiło się czterdzieści osób, każdy milicjant otrzymał karabin. Starostwo oddało władzę w ręce tej komisji. Wieczorem żołnierze zaczęli rozchodzić się do okolicznych wsi, skąd pochodzą, i w mieście nieco się uspokoiło”.

I tak zasadniczo wyglądało życie prowincji w większej części Europy, kiedy zawieszono bezpośrednie działania wojenne. Akurat w Galicji było jeszcze gorzej z uwagi na jej wielonarodowość i trwającą wówczas dziwną wojnę między Ukraińcami a Polakami. Z jednej strony od 1 listopada trwały walki o Lwów, Stryj i Przemyśl były przez Ukraińców zajęte, z drugiej zaś tego właśnie dnia gazety doniosły, iż: „Poseł kijowskiego rządu ukraińskiego w Wiedniu, p. Lipiński złożył wczoraj w poselstwie polskim oświadczenie, że kijowski rząd nie ma nic wspólnego z zajściami w Galicji Wschodniej i że pragnie zachować pomiędzy Polską a Ukrainą kijowską najprzyjaźniejsze stosunki”.

Tak się jednak złożyło, że poprzedniego dnia dotarł do Krakowa – pragnący zachować anonimowość – niejaki pan R. Jak podają dziennikarze „Czasu”, wyszedł ze Lwowa dosłownie – pieszo, i dopiero w Gródku udało mu się złapać pociąg do Krakowa. Jak opowiadał pan R.: „Między wojskiem Ruskim a tą drobną siłą polską toczy się jakby ciągła bitwa na przedmieściu gródeckim. Jest to walka partyzancka. Przednie straże polskie docierają niekiedy aż do ul. Sykstuskiej, raz dotarły nawet do pl. Akademickiego, lecz wobec ogromnie przeważającej siły znowu wycofać się muszą na wzgórze gródeckie. W sobotę rano siły polskie odebrały nawet Rusinom dworzec kolejowy, z którego jednak później odstąpić musiały. Mimo że Rusini rozporządzają karabinami maszynowymi, straty polskie w zabitych nie są zbyt duże. Co najwyżej można mówić o kilkudziesięciu ofiarach. Prócz zabitych i rannych w walkach jest jeszcze dużo ofiar w ludności cywilnej. Zaraz w pierwszym dniu padło od kul zabłąkanych osiem osób, a wiele było poranionych. Ruskie patrole zaś ciągle strzelają na ulicach i każdego dnia są ofiary. Że ofiar jest dużo, przyczynia się do tego i to, że polska ludność, czy to pędzona ciekawością, czy z powodu zdenerwowania, nie może usiedzieć w domach, tłumnie snuje się po ulicach, nie zważając na niebezpieczeństwo. Ludności Lwowa grozi jeszcze jedno niebezpieczeństwo: głód. Z powodu zupełnego zamknięcia ruchu kolejowego dowóz żywności z kraju ustał, okoliczni zaś włościanie przestali przynosić do miasta produkty rolne i nabiał, ponieważ zaraz pierwszego dnia śpieszącym na targ włościanom żołnierze ruscy wszystko odebrali”.

Również niemieccy oficerowie, którzy wrócili z Galicji, raportowali w Berlinie, że: „Ukraińcy najostrzejszymi środkami zdecydowani są stawić opór dążeniom Polaków do opanowanych terenów ukraińskich. Polacy i Ukraińcy w Galicji Wschodniej znajdują się w stanie otwartej wojny. Niemcy zamieszkujący Galicję oraz wojskowi niemiecko-austriaccy zachowują neutralność. Obie partie usiłują przeciągnąć Niemców na swoją stronę. Ukraińcy mają do rozporządzenia dwie dywizje wojska kolejowego i sporo artylerii. Polacy na razie ustępują pod względem liczebnym Ukraińcom, gdyż legioniści polscy są w większej części rozproszeni. Polski komendant Przemyśla, jenerał Puchalski, próbował skłonić stojącą tam załogą część 59 salzburskiego pułku piechoty do wystąpienia przeciw 9 ruskiemu pułkowi piechoty, maszerującemu na Przemyśl, ale oddziały austriackie pragną powrotu do swojej ojczyzny, gdzie chcą oddać się do dyspozycji rządu austriacko-niemieckiego. Transportowanie wojska przez Galicję i obszary czesko-słowackie połączone jest z wielkimi trudnościami”.

Oprócz walk z Polakami Ukraińcy postanowili jednak podjąć walkę z bolszewikami. Nie oni jedni. Gdyby wierzyć tego dnia doniesieniom prasowym, można by odnieść wrażenie, że nad zrewoltowaną Rosją teraz właśnie zaczęły się zbierać czarne chmury, a zaprzestanie działań wojennych na zachodzie spowoduje otwarte uderzenie na bolszewików. Jak pisał „Kurier”: „Według wiadomości uzyskanych z Waszyngtonu, rozpoczęły wojska angielskie, operujące w Środkowej Azji, marsz przez Turkiestan ku Krasnozawodzku nad Morzem Kaspijskim. Przewidziany jest transport wojsk tych do Astrachania i Baku, skąd ma rozpocząć się dalszy marsz na Rosję od Woroneża i innych miast południowych, ataman kozacki Krasnow i generał Denikin czynią przygotowania dla ułatwienia Anglikom pochodu”.

Ich właśnie wsparciem miałaby być armia ukraińska: „Z Kijowa donoszą, że organizująca się na Ukrainie armia ochotnicza nawiązała stosunki z Anglikami i komunikuje się z nimi przez Pietrowsk (północny Kaukaz) i przez Morze Kaspijskie. Cała flotylla kaspijska, w tym okręty „Kars”, „Ardahan” i inne, znajduje się w posiadaniu Anglików”.

Anglicy mieliby więc uderzyć na bolszewików z południa, ze wschodu zaś – z niezależnej w tym momencie Syberii – miałoby przyjść dla nich wsparcie białogwardyjsko-japońskie. Dziennik informował dalej: „Dowódca wojsk japońskich na Syberii, jenerał Muto, przybył do Irkucka. Minister wojny rządu syberyjskiego w Omsku, jenerał Iwanow, i premier tego rządu, Wołogodski, powracając z Władywostoku, odbyli z jenerałem Muto długą naradę”. Wobec ogłoszonych w poprzednich dniach deklaracji nowego japońskiego premiera o gotowości podjęcia działań zbrojnych w Rosji sprawa wyglądała więc bardzo poważnie. W rzeczywistości zarówno państwa alianckie, jak i Japonia uczestniczyły w rosyjskiej wojnie domowej po stronie Białych, Japonia nawet z dużym, 200-tysięcznym kontyngentem, ale nie odegrały one roli nawet w przybliżeniu tak dużej, jak słynny Legion Czechosłowacki, który w pewnym momencie był jednym z głównych w niej rozgrywających.

Niemniej przeciętny czytelnik prasy w środę 6 listopada mógł odnieść wrażenie, że nastają dla bolszewików ciężkie dni. Zwłaszcza że Rosjanie przez własną nieostrożność tracili właśnie swojego największego sojusznika – Niemcy. Jak informował „Kurier Codzienny”:

„Przybył wieczorem z Moskwy na dworzec na Friedrichstrasse kurier tutejszego dyplomatycznego przedstawicielstwa rządu sowietów. Przy znoszeniu bagażu jedną ze skrzyń uszkodzono, wskutek czego wysypały się znajdujące w niej papiery. Jak się okazało, były to odezwy drukowane w języku niemieckim, wzywające niemieckich robotników i żołnierzy do krwawego przewrotu. Jedna z odezw, podpisana przez grupę Internationale (grupa Spartakusa), zawiera wezwanie do walki rewolucyjnej, inna zaś odezwa wskazuje środki tej walki, wzywając do zabójstw skrytobójczych i terroru. Wskutek zarządzenia władz kolejowych cały bagaż kuriera zamknięto do dobrze strzeżonego budynku, a urząd spraw zagranicznych powiadomiono o tym celem umożliwienia przeprowadzenia śledztwa i dalszego postępowania w tej sprawie”.

Wiadomość o wpadce bolszewickiego dyplomaty błyskawicznie obiegła świat, a niemiecki rząd zawiesił stosunki dyplomatyczne z sowiecką Rosją. Z całą pewnością inne kraje utrzymujące z nią stosunki zwiększyły nadzór tajnych służb nad bolszewickimi placówkami, co czasem doprowadzało do kolejnych incydentów. Jak choćby ten ukraiński:

„Z Kijowa donoszą, że do konsulatu bolszewickiego w Kijowie wtargnął w nocy oddział uzbrojonych w rewolwery i karabiny żołnierzy ukraińskich i okazawszy rozkaz namiestnika miasta, dokonał tam szczegółowej rewizji. Rosyjskiego konsula poddano rewizji osobistej” – informował dalej „Kurier Codzienny”, dodając, że dopiero nadejście patrolu austriackiego zakończyło sprawę.

Nie wiadomo, co przenosił w swoich skrzyniach Julian Marchlewski, mianowany poprzedniego dnia ambasadorem sowieckiej Rosji w Warszawie – tego dnia do stolicy jeszcze nie dotarł. Dotarła za to do jej mieszkańców zaskakująca wieść o powstaniu w Krakowie „Dyrektoriatu”, który miałby przejąć w Polsce władze. Nikt nic pewnego nie wiedział, a dziennikarskie śledztwa mające ustalić konkrety spełzały na niczym. „Kurier Warszawski” donosił:

„Według sprawdzonych u źródła informacji, p. Hipolit Śliwiński [w rzeczywistości Antoni – przyp. red.], poseł lwowski, zawiadomił wczoraj Radę Regencyjną o utworzeniu Dyrektoriatu z przedstawicieli stronnictw socjalistycznych i ludowych Królestwa Polskiego i Galicji. Zażądał on od Rady Regencyjnej oddania władzy w ręce Dyrektoriatu, zaznaczając przy okazji, że powinien niezwłocznie powstać rząd koalicyjny z przewagą lewicy demokratycznej. Gdyby taki rząd nie doszedł do skutku, lewica stworzy gabinet własny. Skład Dyrektoriatu dotychczas nie jest ujawniony. Jako pewne przyjąć można trzy nazwiska: Rydz-Śmigły, Daszyński, Witos. Nadto wymienia się jako wątpliwe: Śliwiński, Arciszewski, Thugut. Dziś rano zapytywano Kraków telefonicznie o dyrektorów. Otrzymano odpowiedź przeczącą, co do powstania takiego ciała w Krakowie. Według innych informacji, Dyrektoriat rozwija swoją działalność w Warszawie i Lublinie”.

Oficjalnie 6 listopada nie istniał jeszcze żaden Dyrektoriat, choć w doniesieniach dziennikarzy nie było zmyśleń, lecz błędy. Dopiero 7 listopada formalnie ogłosił swoje istnienie Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, choć nie w Krakowie, lecz Lublinie. Co do jego składu nie mylono się zupełnie. Oprócz wyżej wymienionych znaleźli się w nim Wacław Sieroszewski, Marian Malinowski, Juliusz Poniatowski, Medard Downarowicz, Tomasz Nocznicki, Bronisław Ziemęcki oraz Jędrzej Moraczewski. Był to rząd całkowicie zorientowany na Piłsudskiego i istotnie zaledwie cztery dni później złoży urzędowanie na jego ręce. Nie zmienia to faktu, że każdy z jego członków będzie potem prominentnym politykiem w II Rzeczypospolitej, a sam rząd Piłsudski będzie uznawał za pierwszą, legalną i niezależną władzę w niepodległej Polsce. Tymczasem jednak przeciętni obywatele mieli poczucie zupełnego politycznego chaosu – teraz jeszcze się pogłębiającego.

Dał temu wyraz publicysta „Kuriera Warszawskiego” podpisujący się jako „i”: „W tym obłąkanym zamęcie, który nas zewsząd otacza, w całej tej dzikiej muzyce życia polskiego, w głosach triumfu, strachu, wątpienia, gniewu lub protestu, słychać ustawicznie słowa: +opinia kraju+, +opinia narodu+. Gdzie jest barometr tej opinii? Kto ma prawo w jej imieniu przemawiać? Nie mamy dotychczas jednego organu, który bodaj w przybliżeniu byłby wyrazem i probierzem opinii, nie mamy sejmu. Mamy tylko pisma, wiece i uchwały stronnictw – a zatem jakiś ersatz woli narodowej, jakieś sejmikowanie zamiast sejmu, jakieś lustra wklęsłe lub wypukłe, istny raj dla demagogii wszelakiej, najniebezpieczniejsze laboratorium symulacji, podrabiań i wolt politycznych – w najlepszym razie mamy wolę Warszawy, zamiast woli kraju”.

Ludzie mieli prawo być zmęczeni nieustannymi zmianami. Tym bardziej że na polityczny chaos, nieznośną drożyznę i bandytyzm nakładały się sprawy pozornie prozaiczne. Dla przykładu, tego dnia Rada ds. Higieny i Inspekcji Mieszkań opublikowała wyniki swoich ostatnich badań: „Mieszkania wolne są tylko w 18 miastach na 78 ankietowanych, w pozostałych brak zupełnie mieszkań wolnych, w 19 panuje nawet dotkliwy głód mieszkaniowy, bądź z powodu zniszczenia miast przez działania wojenne, bądź w skutek zajęcia wielu budowli przez władze okupacyjne, bądź wreszcie napływ uchodźców lub ludności z miast przemysłowych. W Jędrzejowie 600 osób pozostaje bez dachu. Miasto Sochaczew kupiło dom dla ludności ubogiej”.

Autorzy raportu dodawali, że w przeciętnym polskim mieszkaniu żyje ok. sześciu osób, a to nie są już warunki higieniczne. Szczególnie że okres I wojny światowej to także czas epidemii. Ludwik Hirszfeld – polski lekarz, który oznaczył grupy krwi i ustalił czynnik Rh – w 1916 r. walczył z epidemią malarii na Bałkanach. Jak wspominał: „W końcu zaś lata i jesienią 1916 r. wybuchła zimnica z niebywałą siłą i tylko dlatego nie złamała frontu bałkańskiego, że po jego drugiej stronie wojska austriackie nie mniej od niej wycierpiały”.

Tymczasem w Europie szalała hiszpanka, która w 1918 r. dotarła także do Polski. Miejski Urząd Zdrowia w Krakowie zakomunikował: „W ubiegłym tygodniu, tj. od 27 października do 2 b.m. zmarło na influenzę w Krakowie 32 osoby, na zapalenie płuc 17, razem 49 osób. W poprzednim tygodniu zmarło na influenzę 47 osób, na zapalenie płuc 19, razem 66 osób”.

W środę 6 listopada 1918 r. przeciętny Polak nie miał zbyt wielu powodów do radości. Tego dnia pojawiły się właściwie tylko dwie dobre wieści. Pierwszą był zapowiadany na 10 listopada krakowski koncert wybitnej śpiewaczki Ady Sari. Drugą zaś informacja, że „Stany Zjednoczone uznały armię polską jako samodzielną stronę wojującą”.

Być może wiązało się to z przyjazdem do Europy Edwarda M. House’a – doradcy prezydenta Wilsona, w zasadzie współtwórcy jego „14 punktów”, a przy okazji wielkiego przyjaciela Polaków. Wizyta tego człowieka mogła zwiastować rzeczywisty koniec wojny, choć gdy dziennikarze zapytali go, na jak długo przyjechał, odparł: „Może na dwa tygodnie, a może na dwa lata”.