Do tej pory nagrody Akademii były otwarte na wszystkie gatunki filmowe. Zapowiedziane na przyszły rok zmiany w zasadach przyznawania mogą okazać się ciosem w tę różnorodność.
Ma być szybciej, sprawniej, bardziej nowocześnie. 8 sierpnia Rada Gubernatorów, czyli kierownictwo Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej (AMPAS) przyznającej Oscary, przesłała do prawie siedmiu tysięcy swoich członków list, w którym powiadomiła, że w oscarowym konkursie dojdzie do trzech istotnych zmian. Pierwsza z nich nie budzi kontrowersji: ceremonia wręczenia nagród odbędzie się w przyszłym roku wcześniej niż zwykle, czyli 9 lutego (początkowo planowano ją na 24 lutego). To nie pierwsza taka zmiana: przez wiele lat gala odbywała się pod koniec marca (a nawet w połowie kwietnia), dopiero 15 lat temu przesunięto ją na ostatnie dni lutego. Kolejne przyspieszenie wynika zaś z namnożenia alternatywnych nagród filmowych: w okolicach Oscarów, tradycyjnie kończących ów maraton, zarówno Hollywood, jak i kinomani są już nimi mocno zmęczeni. Kampania promocyjna – w zasadzie niewiele różniąca się od wyborczej – zaczyna się na początku września, kiedy na festiwalach w Toronto, Telluride i Wenecji odbywają się premiery faworytów do statuetek. Potem przez równe pół roku reżyserzy, scenarzyści, operatorzy, a przede wszystkim aktorzy biegają po kolejnych programach telewizyjnych i udzielają setek wywiadów, żeby dostrzegli ich członkowie Akademii. Zaś od stycznia niemal co weekend muszą się pojawiać na uroczystościach wręczenia a to przyznawanych przez Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej Złotych Globów, a to nagród krytyków, wreszcie wyróżnień wszystkich stowarzyszeń branżowych w świecie filmu. Zebrani na galach dziennikarze oraz widzowie oczekują coraz bardziej oryginalnych przemówień dziękczynnych tych samych zwycięzców, a świat mody i związane z nim media – coraz ciekawszych sukienek. Wyznaczenie terminu Oscarów 2019 na początek lutego skraca ten karnawał próżności i oszczędza kandydatów, a przede wszystkim będące pod największą presją aktorki.

Komu potrzebne są zmiany

Druga zmiana jest już nieco bardziej dyskusyjna. Chodzi o to, że przyszłoroczna ceremonia będzie bardziej kompaktowa, a transmisja nie przekroczy trzech godzin. Pierwsze wręczenie złotych posążków na bankiecie w Hollywood Roosevelt Hotel w 1929 r. trwało co prawda kwadrans, ale współczesne celebry dochodzą do czterech godzin. I zdaje się, że presję na Akademię wywiera należąca do koncernu Disneya stacja ABC, która na transmisji zarabia, a w ostatnich sezonach wpływy z reklam znacznie spadły. Tegoroczną ceremonię oglądało w Ameryce ledwie 26 mln widzów, najmniej odkąd telewizja pokazuje Oscary. Jeszcze pięć lat temu, kiedy wygrywał Ben Affleck i jego „Operacja Argo”, odbiorniki włączyło 40 mln osób, a 20 lat temu, gdy uroczystość zdominował James Cameron z „Titanikiem” – 57 mln.
Przyszłoroczna transmisja ma być bardziej dynamiczna. I stanie się to kosztem pomniejszych kategorii, takich jak charakteryzacja, dźwięk czy laury dla filmów krótkometrażowych. Zostaną one wręczone przed główną galą. Bardzo szkoda, bo Academy Awards of Merit – jak się oficjalnie nazywają Oscary – czyli Nagrody Akademii za Zasługi jeszcze bardziej niż dotychczas stają się komercyjną rozrywką. Truizmem będzie biadolenie, że widzów bardziej interesują wyróżnienia dla gwiazd niż dla dokumentalistów, ale tym razem sama AMPAS sankcjonuje, że aktorzy są ważniejsi od tych drugich.
Jednak najbardziej zaskakującą i dość powszechnie krytykowaną decyzją Rady Gubernatorów jest wprowadzenie nowej kategorii nagrody: najlepszy film popularny (oustanding achievement in popular film). I zdaje się, że jej jedynym celem jest przyciągnięcie widzów do telewizorów. Media społecznościowe zalały szydercze komentarze. Reżyser Adam McKay (wyróżniony Oscarem za scenariusz „Big Short”) napisał na Twitterze, że on wobec tego proponuje statuetkę za „najseksowniejszą kobietę kosmitkę” albo za „najlepszy rzut nożem” oraz do pary za „najlepszy unik przed rzuconym nożem”. Felietonistka i krytyczka popularnego serwisu internetowego IndieWire Anne Thompson uznała, że paradoksalnie uderzy to w „Czarną Panterę” Ryana Cooglera, adaptację komiksu Marvela i hit pierwszej połowy sezonu. „Zredukuje to ten wybitny obraz do nieczytelnej kategorii przeznaczonej chyba dla zwycięzców pojedynku na zyski z biletów, zamiast dać mu szansę po prostu na rywalizację o najlepszy film” – napisała w komentarzu. A wedle blogerów typujących Oscary ta superbohaterska produkcja ma szanse na nominacje nie tylko w technicznych kategoriach, ale i za tytułową rolę Chadwicka Bosemana, drugoplanową Lupity Nyong’o, reżyserię i scenariusz, który Coogler napisał wspólnie z Joem Robertem Cole’em.
Zresztą gdyby wspomnianym aktorom udało się zdobyć nominacje, nie byłby to wcale pierwszy przypadek, gdy gwiazdy kina stricte komercyjnego zostały docenione przez Akademię. Alec Guinness dostał nominację za rolę w „Gwiezdnych wojnach”, Al Pacino za „Dicka Tracy’ego”, pośmiertnego Oscara za występ w „Mrocznym rycerzu” zdobył Heath Ledger. Skądinąd wprowadzenie kategorii „najlepszy film popularny” może być pokłosiem trwającej od dziesięciu lat dyskusji o tym, że Christopherowi Nolanowi Akademia wyrządziła potworną krzywdę, pomijając „Mrocznego rycerza” w najważniejszej kategorii. Ale to był wypadek przy pracy, zazwyczaj wybitne osiągnięcia w dziedzinie kina gatunkowego są przez Akademików doceniane. W przeszłości o miano najlepszego filmu roku walczyły m.in. „Gwiezdne wojny”, „Mad Max: Na drodze gniewu”, horror „Uciekaj”. Najważniejszą statuetkę zdobywały zaś m.in. thriller „Milczenie owiec” oraz widowisko fantasy „Władca Pierścieni: Powrót króla”. Dlatego nie do końca wiadomo, o co chodzi z „najlepszym filmem popularnym”. Jeśli by naprawdę nagradzać za wyniki kasowe, to wystarczy na koniec roku wziąć kalkulator i nie trzeba zawracać głowy członkom AMPAS.
To, co się udało osiągnąć Akademii przez 90 lat, to właśnie pełna otwartość wobec gatunków. Laureat głównej nagrody nigdy nie usatysfakcjonuje wszystkich. Bo zwycięża zwykle nie tylko ulubieniec krytyków czy widzów, ale obraz najmniej polaryzujący i niekontrowersyjny. Spór o to, czy zasłużenie, trwa nieraz wiele lat po konkursie. Najlepszym przykładem są Oscary za rok 1982. W wyścigu liczyły się trzy skrajnie różne filmy i w zasadzie wypełniające potrzebę różnorodności: komedia „Tootsie”, fantastyczny „E.T.” oraz „Gandhi”, epicka hagiografia twórcy indyjskiej państwowości. Wygrał ten ostatni, na co krytyk „The Wall Street Journal” Joe Morgenstern zareagował komentarzem: „Gandhi zwyciężył, bo był takim, jakim chcieliby być wszyscy członkowie Akademii: moralizatorki, chudy i opalony”.

Nagroda dla Golluma?

Tymczasem co roku ujawnia się pokusa inflacji oscarowego systemu. Kolejne frakcje lobbują w Radzie Gubernatorów za nagradzaniem zwiastunów filmowych, ról dubbingowych, tzw. motion-capture performance, czyli ról aktorskich skrytych pod komputerową animacją (jak Andy Serkis jako Gollum we „Władcy Pierścieni”) oraz koordynacji pracy kaskaderów. Eksperymenty ze wzbogacaniem palety kategorii mają przy tym tradycję starą jak sama Akademia. Z oczywistych powodów wycofano nagrody za napisy w filmie niemym, za „efekty inżynieryjne”, które z czasem zmieniły się w laury za efekty wizualne i efekty dźwiękowe. Jeszcze w latach 30. zrezygnowano z „reżyserii tańca”, bo musicale pozostały jednak gatunkiem marginalnym. W 1943 r. zaczęto nagradzać dokumentalistów, i to z powodów patriotycznych. Powstawało wówczas wiele filmów o wysiłku wojennym. Od 2001 r. Akademia zaczęła nagradzać „najlepszą pełnometrażową animację”.
ikona lupy />
magazyn dgp 17.08.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Nagrody za role drugoplanowe zaczęto przyznawać dopiero po dziewięciu latach, a impulsem było to, że w 1933 r. do Oscara dla najlepszej aktorki kandydowała May Robson za „Arystokrację podziemi” Franka Capry. Była to kreacja wyraźnie drugiego planu. AMPAS chciała odtąd odróżnić role główne od tych epizodycznych, choć nie wprowadziła żadnych reguł definiujących obie kategorie i do dziś się zdarza, że dochodzi tu do zamieszania. Najbardziej osobliwym przykładem pomylenia kategorii w ostatnich latach było zwycięstwo Nicole Kidman („Godziny”, 2002, 28 minut czasu ekranowego) podczas gdy partnerująca jej Julianne Moore (33 minuty) została nominowana za najlepszą rolę drugoplanową. Wszystko zależy bowiem od widzimisię głosujących, a także od architektów kampanii promocyjnych filmów, którzy sami wpychają aktorów w niepasujące do ich ról kategorie. I tak samo najpewniej będzie z definiowaniem tego, czy ten lub inny obraz nadają się do wyścigu o „najlepszy film popularny”.
Rację ma wspomniana krytyczka Anne Thompson. Kategoria „najlepszy film popularny” zredukuje filmy gatunkowe do drugiej ligi. To policzek dla kina. Warto przy okazji wypomnieć Akademii krótką pamięć. W czasie pierwszej oscarowej ceremonii w 1929 r. wręczono osobną nagrodę za najlepszy film (outstanding picture) oraz za najbardziej wyjątkowy i artystyczny film (unique and artistic picture). Pomysł rozdzielenia laurów był tak chybiony, że porzucono go rok później.