Polska Agencja Prasowa: Janusz Głowacki odszedł w sierpniu ubiegłego roku. Jak dziś wygląda świat bez Głowy?
Janusz Zaorski: Czuję pustkę. Mówię o kilku płaszczyznach – pierwsza to ta przyjacielska, bardzo bliska. Straciłem kogoś ważnego, z kim mogłem się po prostu spotkać, porozmawiać, pożartować. Straciłem jakiś drogowskaz. Ale jest jeszcze płaszczyzna artystyczna – właśnie dociera do mnie, że pozostały już tylko wznowienia jego felietonów, dramatów, że nie powstanie już nic nowego. To mnie frustruje, bo uważam, że był pisarzem osobnym i naprawdę trudno mi dziś znaleźć kogoś, na kogo twórczość rzuciłbym się bez zawahania i odnalazłbym w niej chociaż namiastkę Głowackiego. Janusz był człowiekiem szalenie dowcipnym, świetnym obserwatorem i kronikarzem rzeczywistości, patrzył szerzej niż inni. Oczywiście, kpił, kpił i jeszcze raz kpił. Ale robił to z taką gracją, dystansem i błyskiem w oku, że nikt nie miał mu tego za złe. Ba, za to go kochaliśmy. Zresztą wszystko, co pisał, było tragikomedią. Chociażby scenariusz do "Rejsu", gdzie paradoks gonił paradoks. Świat znał go głównie jako dramatopisarza, znakomitego zresztą.
PAP: "Antygona w Nowym Jorku", "Czwarta siostra" wciąż są wciąż grane na całym świecie…
J.Z.: Owszem. Zresztą proszę pamiętać, że Janusz bardzo dokładnie przygotował się do tego zawodu – skończył polonistykę, dużo czytał, miał przestudiowanych najważniejszych filozofów i pisarzy świata. W jego tekstach słychać echa Sofoklesa, Szekspira, Czechowa. Niestety, w Polsce traktowaliśmy go jako człowieka żartu, zbyt często zapominając, że żart był jego narzędziem, by komentować rzeczywistość i jej absurdy, by radzić sobie z panującą beznadzieją i smutkiem. Dziś jego utwory czytamy jakby powstały wczoraj.
PAP: Ma pan jakiś ulubiony?
J.Z.: Siedzi mi w głowie kilka tytułów. Jestem wielkim fanem ”Rejsu”, ale chyba najbardziej lubiłem przewrotność felietonów Głowackiego. Moja młodość także przypadła na czasy PRL-u, widziałem dookoła to zło i opresję. Wielokrotnie myślałam, jak z nimi walczyć, nie dać się złamać. A Janusz wymyślił fantastyczną, bo przekorną metodę – chwalić największych grafomanów i kretynów pióra czy kamery. Śmiałem się w głos, czytając o książce "Głupia sprawa" Dobrowolskiego, czy o filmach Jerzego Passendorfera i Bohdana Poręby, które wychwalał pod niebiosa, a jednocześnie dla inteligentnego człowieka było jasne, że krytykuje je straszliwie. Dzięki niemu łatwiej było mi przechodzić przez tamtą podłą rzeczywistość.
PAP: A nie wspomni pan o "Meczu"?
J.Z.: Właśnie do niego zmierzam. To mój ukochany utwór, nad którym zresztą wspólnie pracowaliśmy – na podstawie tej komedii Janusz Kondratiuk wystawił spektakl w Teatrze Powszechnym w Łodzi w 1977 roku, ja zaś zrealizowałem słuchowisko radiowe, do którego ten tekst nadawał się idealnie. Dlaczego? Głowacki wyśmiewał przekupstwa, mataczenia i zło tkwiące w futbolu nie tylko polskim, ale i światowym. Oczywiście zawsze znajdą się ludzie, którzy będą chcieli pod stołem załatwić wyniki meczów. Ale tylko w radiu można było opowiedzieć o dwóch niekończących się meczach jednocześnie - tym na boisku i tym w małej salce na szczycie. W tle zmieniały się tylko piosenki, zmieniał się rodzaj dopingu, a chore mechanizmy panowały bez większych modyfikacji. Nasz mecz zaczyna się przecież w latach 70., a kończy się współcześnie.
PAP: Skoro mówimy o sporcie, graliście wspólnie w tenisa?
J.Z.: Oczywiście (śmiech).
PAP: Jakim przeciwnikiem był Janusz Głowacki?
J.Z.: Bardzo często wczesnym rankiem, żeby dobrze wejść w dzień po wysiłku fizycznym, przyjeżdżałem po Janusza i jechaliśmy na nasz ulubiony kort na Sadybie w Warszawie. Po meczu jedliśmy u mnie w domu śniadanie – to był nasz rytuał. Czasem graliśmy też na wyjazdach, np. w Sopocie. Na początku tego wieku organizowano tam jednocześnie turniej kobiecy i męski. Rano graliśmy wtedy w tenisa, potem chodziliśmy oglądać największych mistrzów rakiety, potem lunch, plaża, a w wieczorem znów ruszaliśmy na nocne rozgrywki. Miałem wrażenie, że Janusz był w tym Sopocie naprawdę szczęśliwy. U boku miał kobietę swojego życia, Olenę Leonenko, i paru przyjaciół, do których ja - nieskromnie powiem - się zaliczałem. I ukochany sport. Te 10 dni nad morzem było dla nas swoistą nagrodą za trud codzienności. Janusz przecież ciągle pisał, ale nieustannie targały nim wątpliwości, ciągle się z czymś zmagał, zastanawiał. Bywaliśmy także na festiwalach filmowych, obserwowaliśmy to środowisko, które przyznaje sobie nagrody bez jasno ustalonych kryteriów oceny. Tymczasem w tenisie zawsze wygrywa najlepszy, są jasne reguły. Taki wyjazd do Sopotu, całe dnie na kortach, zdrowa rywalizacja – to budowało nam kręgosłup i dawało dystans.
PAP: A jak zaczęła się wasza przyjaźń? Na korcie właśnie?
J.Z.: Nie, tenis przyszedł później. Wszystko zaczęło się od Krzysztofa Mętraka, który był zarówno moim jak i Janusza przyjacielem. Poznaliśmy się na festiwalu "Młodzi i film" w Koszalinie w 1972 roku. Janusz przyjechał tam z filmem "Trzeba zabić tę miłość" Janusza Morgensterna, ja prezentowałem debiutancki obraz "Uciec jak najbliżej”, a Mętrak był w jury. To wtedy po raz pierwszy poczuliśmy się zgraną paczką z tą samą grupą krwi. Wszyscy chcieliśmy walczyć z władzą, a ta chcąc nas zniewolić już na śniadanie serwowała wódkę (śmiech). Później widywaliśmy się na tzw. szlaku czyli albo w Czytelniku na obiedzie, na kolacji w Spatifie czy na wódce w Ścieku na Trębackiej. Często nawet się nie umawialiśmy, tylko lgnęliśmy jakoś tak intuicyjnie do siebie.
PAP: Rozmawialiście o…
J.Z.: …absolutnie wszystkim, co nas wtedy trafiło. Raz pamiętam spędziliśmy wspólnie sylwestra i pół nocy przegadaliśmy o książce ”My sweet Roskolnikow”, nad którą Janusz pracował. Bardzo przeżyłem to, że wyjechał najpierw do Londynu, potem do Stanów. Długo nie mogłem zdobyć paszportu, by go odwiedzić. Kiedy w końcu mi się udało wyjechać na festiwal, to pierwsze, co zrobiłem w Stanach, to spotkałem się z Januszem. Pamiętam, że na spotkanie przyszedł z reżyserem Paulem Mazurskym. Długo rozmawialiśmy, nadrabiając stracony czas. Już wtedy czułem chyba lekką gorycz, że scenariuszowo Janusz nie umie się przebić w Stanach. Dziś dochodzę do wniosku, że był za mądry na tamten rynek. Być może znalazł się w Ameryce za późno. Gdyby załapał się na falę Formana i innych reżyserów z Europy Wschodniej, którzy w latach 70. realizowali za Oceanem swoje filmy, byłoby inaczej. Janusz był zawsze inteligentem i inteligent był jego głównym bohaterem. Mam wrażenie, że producenci obawiali się, że nikt nie pójdzie na tego typu ambitne filmy. Ponadto Głowacki był Europejczykiem i starał się przemycić coś nowego, świeżego, nieznanego. Tymczasem, kiedy jakiś tytuł odniósł sukces, to wyciskano go w Stanach jak gąbkę i robiono drugą, potem trzecią wersję tego samego. Bo dobrze się sprzedało.
PAP: Głowacki wrócił do Polski po 20 latach. Wasza przyjaźń przetrwała w takim samym stanie?
J.Z.: Właściwie w nienaruszonym. Pamiętam moment, kiedy przyjechał do Warszawy – ja jestem prezesem telewizji, jego kolega Janek Englert jest dyrektorem Teatru Narodowego. Był bardzo szczęśliwy, że jego kumple zaczęli robić kariery, że świat zaczął wreszcie iść nie po partyjnej linii.
PAP: Zastanawiam się, dlaczego wasze drogi zawodowe nigdy się nie zetknęły, poza "Meczem"?
J.Z.: Chyba przez tę wielką przerwę – Janusz wrócił na przełomie wieków, kiedy panowała tu już nieco inna rzeczywistość. Poza tym wobec przyjaciół stawia się nieco inne, wyższe wymagania, być może jakoś intuicyjnie się przez to omijaliśmy, tym bardziej że rzadko pracuję w teatrze, wolę film i radio. Ale też nie bez znaczenia był prozaiczny powód – Janusz był nie do udźwignięcia finansowo. A poza wszystkim Głowacki czekał na finał kilku projektów, które zaczął w Stanach i część jego scenariuszy była zamrożona.
PAP: Zapytałam o to, bo w waszej twórczości znajduję wspólny mianownik – temat emigracji.
J.Z.: Tak, ten temat trawi mnie od zawsze. Po pierwsze w wyniku II wojny światowej moja rodziną została porozrzucana po niemal całym świecie, potem podczas międzynarodowych festiwali spotykałem się z Polonią, która lgnęła do mnie, by cokolwiek usłyszeć o swoim kraju. Bardzo często byłem zapraszany do domów, na kolacje, podczas których słyszałem dziesiątki opowieści o powodach emigracji tych ludzi. To były fantastyczne materiały na filmy, tyle że niecenzuralne. Zrobiłem "Jezioro Bodeńskie", niedawno mogłem zrealizować "Syberiadę polską", bo dopóki istniał Związek Radziecki nie można było słowem pisnąć o tym, że Radzianie zesłali na Sybir milion Polaków. Także w niemal całej twórczości Głowackiego przewija się tęsknota za krajem, melancholia emigranta. Kiedy pojechałem do Stanów na miesiąc, by przygotować dokumentację do filmu "Szczęśliwego Nowego Jorku", Janusz pokazał mi, jak wygląda to miasto z punktu widzenia kogoś nowego, obcego. Jak stawia się tu pierwsze kroki, co się je, co się ogląda. Nie dał się wtrącić na Greenpoint, chłonął Nowy Jork na własnych zasadach. Przechadzamy się któregoś dnia po Manhattanie, Janusz pokazuje mi najróżniejsze kąty i zakamarki, wreszcie pytam: "Janusz, czy ty masz samochód?" A on mi na to: "Mam, ale nie jeżdżę, bo stracę miejsce do parkowania". (śmiech) W tym lapidarnym dowcipie mieści się cały Głowacki.
PAP: "Wirówka nonsensu", "Polowanie na muchy", "Moc truchleje", "Choinka strachu". Co Głowacki powiedział o Polsce swoimi utworami?
J.Z.: Ciągle mu zarzucano, że powinien napisać grubą powieść. Tak jakby liczyła się tylko ilość. Tymczasem Janusz chciał uchwycić teraźniejszość, naszą inność. Po latach to cenna kronika życia tzw. bananowej młodzieży, czy wypalonych już młodych-starych. Prześwietlał swoje pokolenie, które urodziło się przed wojną, i któremu przyszło się męczyć w tych dziwacznych czasach przełomu. "Choinka strachu" jest bardzo ważnym zapisem myślenia całej generacji na początku lat 80. Krzysztof Mętrak mawiał, że Głowa umiał zakręcić zdaniem. Proszę pamiętać, że kiedy Janusz pisał, wszystko było objęte cenzurą. Gdyby coś wyartykułował wprost, nigdy nie ujrzałoby to światła dziennego. Dlatego toczył bardzo sprytną grę z rzeczywistością. Wiedział, że polskość nie może oznaczać potulności, prowincjonalności. Dlatego dziś z pełną świadomością mogę powiedzieć, że Janusz Głowacki był następcą Sławomira Mrożka, Stanisława Dygata, Witolda Gombrowicza, czyli tych, którzy boleśnie odczuwali rzeczywistość i starali się uświadomić innym, że nie wolno operować tylko dogmatami.
PAP: …i był jednym z ostatnich przedstawicieli polskiej inteligencji.
J.Z.: Bez wątpienia. A ponieważ jego matka była nauczycielką, a ojciec pisarzem z domu wyniósł szacunek do słowa, literatury i tradycji. Ale tradycja to nieustanne zmaganie się z nią, unikanie skansenu. Dużo nad sobą pracował, mimo że miał opinię bananowego młodzieńca, bywalca prywatek. Zanim wyjechał, nigdy nie pił alkoholu, dopiero w Stanach w jego dłoni pojawiła się szklaneczka whisky. Po powrocie też to kultywował, ale z umiarem. W Spatifie podglądał obyczajowość, patrzył na typy ludzkie, słuchał języka, traktował to jako rodzaj poligonu literackiego. Potem szukaliśmy tych spostrzeżeń w jego tekstach.
PAP: Mam wrażenie, że film Pawła Pawlikowskiego "Zimna wojna" (Głowacki jest współautorem jego scenariusza - PAP) to swoisty testament Głowackiego. Przewrotny, melancholijny, piękny.
J.Z.: Ma pani rację, bardzo osobiście odebrałem ten film, tym bardziej że powraca w nim temat emigracji. W każdej minucie czuję tam obecność Janusza. To piękne ostatnie zdanie, które po nim zostanie.
Janusz Zaorski (rocznik 1947) – scenarzysta, reżyser i i producent filmowy. W 2011 odznaczony Złotym Medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis". Zrealizował m.in. "Pokój z widokiem na morze", "Dziecinne pytania", "Matkę Królów", "Jezioro Bodeńskie" i "Piłkarski poker".
Rozmawiała Agnieszka Michalak (PAP)