Powracające tęsknoty za naturalną urodą nie mają szans w zderzeniu z kilkoma tysiącami lat rozwoju technologii upiększania
Śledząc plotkarskie portale, brukowce czy programy o życiu celebrytów, można uwierzyć, iż niczego nie łakniemy bardziej niż autentycznego wyglądu kobiet. Po dekadach królowania silikonowych wkładek, botoksu czy kwasu hialuronowego największe emocje wzbudza w publice chwila, kiedy jakaś ekranowa piękność pozwala sobie publicznie zmyć makijaż. A gdy leciwa gwiazda zaprezentuje z bliska, np. na okładce kolorowego magazynu, zmarszczki, okrzykom zachwytu nie ma końca.
Promowanie naturalnej urody to miła moda. Jednak jest ona zapewne krótkim przystankiem w odwiecznych poszukiwaniach sposobów na udoskonalenie wyglądu tak, by idealnie przystawał do epoki. Kanon kobiecego piękna cały czas się zmienia, a nadążanie za nim wymaga poświęcenia. O kosztach nie wspominając.
Wyglądać i pachnieć
Zobaczyć oraz powąchać to dwa uzupełniające się sposoby oceny kobiecej atrakcyjności – przynajmniej w opinii antropologów. Pierwotne plemiona, gdy nauczyły się rozpalać ogień, zauważyły, że dym może zmieniać ludzki zapach. Zwłaszcza gdy do ogniska wrzuci się konar nasączony żywicą. Co ciekawsze, nowa woń czyniła kobiety atrakcyjniejszymi dla mężczyzn. Pamięć o tym trwała przez stulecia, skoro używana do dziś nazwa perfumy wywodzi się od łacińskich słów per fumum, czyli przez dym. Jeśli chodzi o wygląd, to wzrok mężczyzn najmocniej przyciągała jaśniejsza karnacja skóry. Wedle badaczy starożytnych kultur bielsza cera świadczyła o zamożności. Tam, gdzie narodziły się pierwsze cywilizacje – nad Morzem Śródziemnym, na Bliskim Wschodzie czy w Indiach – słońce zawsze mocno praży. Kobiety zmuszone w dzień pracować, co dotyczyło przede wszystkim niewolnic i chłopek, nie mogły uniknąć opalenizny. Na bladą cerę stać było jedynie te z bogatych rodów. Na szczęście w sukurs paniom przyszły religie.
Najstarsze znane kultury łączyły kwestię życia wiecznego z zachowaniem zwłok w dobrym stanie, co zmuszało kapłanów do doskonalenia sztuki balsamowania i mumifikowania ciał zmarłych. Odkrycia dokonywane podczas eksperymentów na martwych przydawały się żywym. Zauważono, że maści zawierające związki ołowiu powstrzymują procesy gnilne, podobnie jak żywica krzewu mirry, zwanego balsamowcem. Roślina ta też bardzo ładnie pachnie. Pierwsze pachnidła dla pań zaczęto więc wyrabiać z mirry, natomiast maści i tusze na rozjaśnienie cery zostały oparte na związkach ołowiu. Łatwo odgadnąć, iż konserwacją zwłok oraz wyrobem kosmetyków dla zamożniejszych pań zajmowali się ci sami specjaliści. Przy czym ich klientkom wychodziło to na zdrowie.
W starożytnym Egipcie ludzie stale stykali się z palącym słońcem i pustynnym kurzem niszczącymi skórę oraz powodującymi choroby oczu. Laboratorium Badawcze Muzeów Francji (Laboratoire de Recherche des Musees de France) podaje, że staroegipskie maści ze związkami ołowiu chroniły skórę przed promieniami słonecznymi i miały właściwości bakteriobójcze. To pozwalało m.in. likwidować niebezpieczne bakterie gnieżdżące się w wilgotnych kącikach oczu. Nad Nilem odkryto też, iż sproszkowany alabaster znakomicie nadaje się do ścierania naskórka i wygładzania cery. Wiedzę tę przejęli Grecy i bardzo w niej zagustowali. W końcu słowo kosmeo, od którego wywodzi się nazwa kosmetyki, oznacza po grecku upiększanie.
Pożytek z makijażu
Życie towarzyskie i polityczne w antycznej Grecji toczyło się w rytmie biesiad zwanych sympozjonami. Ich uczestnikami mogli być jedynie mężczyźni, choć dozwolone było towarzystwo pań do wynajęcia. „Hetery mamy dla przyjemności, konkubiny dla codziennych potrzeb ciała, żony – aby mieć legalne potomstwo i zaufane strażniczki domu” – mawiał ateński polityk Demostenes. W takich realiach wygląd miał dla kobiet ogromne znaczenie. Co dostrzegł Arystoteles, pisząc, iż „uroda to rekomendacja lepsza niż jakikolwiek list polecający”.
Największe kariery wśród Hellenów robiły nie stateczne panie domu, lecz te hetery, które potrafiły maksymalnie wykorzystywać swoje atuty intelektualne w połączeniu z urodą. Największą sławę spośród nich zdobyła Aspazja. Emigrantka z Miletu karierę zaczynała w Atenach jako dama do towarzystwa, ale to dla niej Perykles porzucił żonę. Najpotężniejszemu z ateńskich polityków zaimponowała intelektem oraz urodą. W owym czasie Greczynki dysponowały całą gamą wspomagaczy wyglądu. Gładką cerę na twarzy pomagały im utrzymać maseczki sporządzone z miąższu chleba wymieszanego z mlekiem, a po jej zdjęciu rozjaśniały skórę sproszkowanym ołowiem. Bladość lic dodatkowo podkreślał makijaż. Czerwień ust stawała się intensywna dzięki pomadce z purpury, a rzęsy i brwi kruczoczarne za sprawą zwykłego węgla. Nie wszyscy mężczyźni byli zwolennikami tak ostrego makijażu. „Wystarczy spojrzeć na kobietę, wstając rankiem z łoża po nocnym śnie. Każdy przyzna, że są wtedy wstrętniejsze od zwierząt, których wymienianie o wczesnej porze dnia wróży nieszczęście” – zauważał Platon na kartach „Uczty”.
Co jakiś czas ogarniała jednak Greków tęsknota za naturalną urodą kobiet – oszałamiającą karierę dzięki niej zrobiła w Atenach Fryne. Wedle opinii jej współczesnych żadna kobieta w polis nie mogła się z nią równać urodą. Sama Fryne nie używała makijażu, co okazywało się jej wielkim atutem. Podczas jednego z sympozjonów zaproponowała, aby wszystkie hetery umyły twarze wodą, po czym mężczyźni ocenią, która jest najpiękniejsza – koleżanki podjęły wyzwanie i przegrały z kretesem. Nic dziwnego, że Fryne pożądali najbardziej wpływowi politycy i artyści, a ona dzięki temu pomnażała fortunę i wpływy. Co przysparzało jej także wrogów. W końcu stanęła przed ateńskim sądem, oskarżona, podobnie jak niegdyś Sokrates, o bezbożność. Jej obrońca Hyperejdes, gdy spostrzegł, jak małe są szanse na wyrok uniewinniający, po wygłoszeniu znakomitej mowy, nagłym ruchem zerwał górną część szaty hetery, odsłaniając jej piersi. Ponoć ich doskonały kształt wprawił w taki zachwyt tłum, iż sędziowie nie mieli odwagi wydać wyroku skazującego.
Moc włosów
Moda na naturalność przeminęła, a Greczynki narzuciły Europie kanony udoskonalania kobiecego wyglądu na następne tysiąclecia. Duża w tym zasługa Kleopatry VII. Przodkowie królowej swój ród wywodzili z Macedonii, ale władając państwem piramid, umiejętnie łączyli ze sobą elementy kultur egipskiej oraz greckiej. W przypadku ostatniej władczyni z rodu Ptolemeuszy ta prawidłowość dotyczyła szczególnie kwestii upiększania ciała.
Jako że dla Egipcjan długie, gęste włosy stanowiły symbol władzy, Kleopatra miała kolekcję peruk zakładanych na publiczne okazje. Równie starannie dbała o swój zapach. Notabene to w Egipcie nauczono się wytwarzać szkło oraz zauważono, że umieszczone w szklanym pojemniku perfumy nie tracą nic ze swojej świeżości. Władczyni była posiadaczką całej kolekcji flakoników z pachnidłami, których zaczęły pożądać Rzymianki, gdy tylko królowa pojawiła się w Wiecznym Mieście. To, iż uwiodła Juliusza Cezara, działało jak najlepsza kampania reklamowa. Mieszkanki Rzymu plotkowały o jej wyglądzie, a także starały się dociec tajemnic magnetycznego wpływu na mężczyzn. Bo ponoć nie chodziło o urodę. „Po ojcu Kleopatra odziedziczyła potężny, haczykowaty nos widoczny na portretach umieszczanych na monetach” – opisuje Pat Southern w książce „Kleopatra”, dodając, iż „starożytni autorzy podają, że nie była piękna, ale czarujący styl bycia i umiejętności prowadzenia żywej rozmowy, w połączeniu z inteligencją i wykształceniem, podnosiły jej atrakcyjność, usuwając na drugi plan niedoskonałości urody”.
Jednak Rzymianki sądziły, że za tajemnicą powodzenia królowej kryją się kąpiele w oślim mleku, doskonały makijaż oraz egzotyczne perfumy. Nic dziwnego, iż Kleopatrę naśladowano jeszcze na długo po tym, jak Cezar został zamordowany, a ona musiała uciekać do Egiptu. Na próżno ówcześni konserwatyści odwoływali się do słów Marka Tulliusza Cycerona, że „ładnie pachnie ta kobieta, która nie pachnie wcale”.
Branża kobiecego piękna w pierwszym wieku cesarstwa rzymskiego rozwijała się znakomicie za sprawą uzdolnionych żon cezarów. Sławę, nie mniejszą od Kleopatry, zdobyła np. Poppea Sabina. Żona Nerona zasłynęła z wynalezienia maseczki na twarz sporządzanej na bazie kazeiny (głównego składnika mleka) z dodatkiem mączki pszennej, miodu i różnych ziół. Rozpropagowała też pomysł okładów na piersi, które sporządzała z mającej właściwości bakteriobójcze glinki zmieszanej z cytryną i octem. Po takich zabiegach Poppea zalecała oczyszczającą kąpiel w oślim mleku.
Jednak jej największym osiągnięciem stało się opracowanie sposobu na rozjaśnianie włosów. Do zrobienia się na tlenioną blondynkę używała substancji wyrabianej w Moguncji z koziego łoju zmieszanego z popiołem z drewna bukowego. Jaśniejsze włosy w połączeniu z upudrowaną twarzą i ostrym makijażem powodowały, że tak upiększona wydawała się mieć wyjątkowo bladą skórę. Co niezmiennie pozostawało jednym z głównych kryteriów atrakcyjności.
Niewola w stroju
Jak znaczącą świat starożytny pozostawił po sobie spuściznę, można ocenić po metalowej skrzyneczce wystawianej w British Museum. Jej anonimowa właścicielka posiadała zestaw pojemniczków na kremy i maści, do tego szminki, grzebyk z kości słoniowej oraz kawałki pumeksu do ścierania złuszczonego naskórka. Różnice między kosmetyczką sprzed 3,5 tys. lat a współczesną nie są wielkie, choć w Europie zmieniało się niemal wszystko.
Wraz z upadkiem świata antycznego chrześcijanie coraz nieufnej podchodzili do upiększania wyglądu. W końcu uroda wiązała się z pokusami, a te z grzechem i groźbą utraty zbawienia. „Uroda cielesna nie wychodzi poza skórę. Gdyby mężczyźni wiedzieli, co jest pod skórą, widok kobiety wywołałby u nich mdłości. Skoro nie chcemy dotknąć końcem palca plwocin lub łajna, jakże możemy pragnąć całować wór nawozu” – pisał w X w. Odo, opat klasztoru w Cluny. Kobiece ciało musiało więc być zakryte szatą, co jednak nie powstrzymało pań od eksponowania walorów swojej urody. Czyniono to za pomocą kroju sukni, aby uwydatniać biust oraz biodra. Ale grube suknie miały zwłaszcza w lecie tę wadę, że ich użytkowniczki szybko zaczynało nieprzyjemnie pachnieć. Ten fakt przyniósł prawdziwy renesans mody na pachnidła. Henri de Mondeville, nadworny lekarz króla Francji Filipa IV Pięknego, zalecał dworskim damom wcieranie w skórę piżma i gałki muszkatołowej, a we włosy kardamonu. Na jakość zapachu wpływała też dieta. De Mondeville zalecał na śniadanie porcję anyżu i kopru. Dzięki czemu damy mogły produkować znośną dla królewskiego nosa woń.
W tak ciężkich czasach dla podążających za modą kobiet wybawieniem okazał się wynalazek Elżbiety Łokietkówny. Córka Władysława Łokietka pokazała w 1370 r. królowi Francji Karolowi V Mądremu ciecz o pięknym zapachu. Wkrótce mieszanka rozmarynu i tymianku zalewana wydestylowanym spirytusem podbiła Europę pod nazwą „Wody Królowej Węgier” (Elżbieta była żoną króla Węgier Karola Roberta), stając się najpopularniejszym pachnidłem na następne 500 lat, choć dla niepoznaki oficjalnie uznawano ją za lekarstwo na wszelkie dolegliwości. Jej konsumpcja dawała dworskim damom sporo radości, a przy okazji znieczulała.
Gdy suknie zakrywały niemal wszystko, a włosy znalazły się pod czepkami, jeszcze większego znaczenia nabrała twarz. Modne damy musiały zadbać, żeby nie został na niej choć jeden włosek, to dotyczyło nawet brwi. Usuwano je za pomocą szczypiec zanurzanych w smole. Z czasem panie odkryły skuteczniejszą metodę depilacji – balwierz rozgrzewał igłę nad płomieniem świecy, a następnie wbijał ją w kolejne cebulki włosowe.
Dopiero z początkiem XVI w. nastąpiło odrodzenie się sztuki makijażu. Co natychmiast dostrzegli panowie, choć nie wszyscy z entuzjazmem. Lekarz papieża Juliusza III – Andreas de Laguna – skarżył się, że nawet w Państwie Kościelnym niewiasty pokrywają oblicza warstwami maści i proszków tak grubymi, iż można by odkroić „kawał sernika z każdego z ich policzków”. Do łask wróciło też odsłanianie dekoltów. Co automatycznie przyniosło nowe pomysły pielęgnowania piersi, jakich nie powstydziłaby się Poppea Sabina. Panie, aby dekolty urzekały swą gładkością, używały specjalnego mydła. Wytapiano je z łoju i sadła, dodając jeszcze ług sodowy oraz masło. Z czasem mydło nabrało powabnego zapachu, za sprawą uzupełnienia jego składu o olejki migdałowe lub różane.
Nowy rozkwit sztuki wspomagania kobiecej atrakcyjności przyniósł nawrót tęsknoty za naturalnością. Poeta Ludovico Ariosto, przebywający na dworze kardynała Ippolito d’Este, bardzo źle znosił poranne toalety dam. „Potrzeba im godziny, aby umyć ręce, a druga godzina upływa, zanim je namaszczą, natrą i wreszcie doprowadzą do doskonałości. A jakaż to praca umyć zęby tymi różnymi proszkami! Ileż pudełek, ampułek, flakoników i innych flaszek używają – tego nikt nie zliczy” – sarkał.
Z modą ręka w rękę
Geniusz barokowego malarstwa Antoon van Dyck uważał, że najpiękniejszą częścią kobiecego ciała jest dłoń. W połowie XVII w. sztuka ich pielęgnowania zbliżała się do perfekcji. Dekolty już się znudziły, a w sferze poprawy wyglądu twarzy nie potrafiono wymyślić nic nowego. Natomiast ręce dawały ogromne pole do popisu. Wedle zaleceń ówczesnych poradników dama powinna wziąć jabłko, a następnie utrzeć razem z gorczycą i migdałami. Uzyskany tak krem nałożyć przed snem na dłonie, po czym założyć obcisłe rękawiczki. Z rana należało lekko spiłować paznokcie, ale ich nie skracać. Im były dłuższe, tym dawały widoczniejsze świadectwo, że ich posiadaczka nie musi pracować fizycznie. Arystokratki sięgały następnie po niebieski tusz, żeby delikatnie podkreślić linię żyłek. Tak eksponując, iż płynie w nich błękitna krew osób szlachetnie urodzonych. Do łask, po grubo ponad tysiącu lat, wróciły peruki, co latem skazywało kobiety (oraz modnych mężczyzn) na prawdziwą katorgę. Bo oprócz potu peruki okazywały się znakomitym siedliskiem dla wszy.
okładka magazyn 4.05 / Dziennik Gazeta Prawna
Uciążliwa moda dała kolejny impuls do udoskonalania pachnideł. Dbali o to monarchowie i przedstawiciele najbogatszych rodów narażeni na codzienne kontakty ze swoimi dworem. Aż w końcu musiały nadejść czasy przyjazne dla higieny osobistej. Jej przestrzeganie okazywało się bardzo korzystnie wpływać na urodę pań, a przy okazji przyniosło wiele nowatorskich pomysłów, jak spowalniać proces starzenia. Piękna skandalistka Theresa Tallien, która karierę zaczynała na dworze króla Ludwika XVI, zasłynęła kąpielami w soku wyciskanym z truskawek. Za rządów cesarza Napoleona szokowała nowatorskimi strojami i wymyślną biżuterią. Gdy przybyła do Opery Paryskiej ubrana w białą jedwabną suknię bez rękawów i nic ponad to, minister spraw zagranicznych Charles-Maurice de Talleyrand z zachwytem oznajmił: „Nie można być bardziej luksusowo rozebranym!”.
Podobnie swą sławę zdobyła Aleksandra Zajączkowa z domu de Pernet. Żona namiestnika Królestwa Polskiego gen. Józefa Zajączka wprawiała w konfuzję warszawian za życia męża, a także wtedy, gdy w 1826 r. odszedł w zaświaty. Mając wówczas już 72 lata odbiła o wiele młodszej konkurentce hrabiego Wojciecha Grzymałę, który został jej długoletnim kochankiem. Generałową nazywano „lodową damą” z powodu tego, jak dbała o zachowanie wyglądu. Sama przyznawała, iż nie jada gorących potraw, a jedynie jarzyny, owoce i mleko – zawsze na zimno. Sypiała w nieogrzewanych pomieszczeniach, unikając nawet zapalania świecy, z bryłą lodu pod łóżkiem. Co rano brała kąpiel w wannie pełnej zimnej wody, a następnie szła na długi spacer. Wedle zapisków osób, które ją poznały, w wieku 65 lat nadal wyglądała na dwadzieścia kilka. Nic dziwnego, że po salonach krążyła plotka, iż Zajączkowa sprzedała duszę diabłu. Równocześnie z podziwem podkreślano naturalność jej urody, dającej ogromną przewagę nad resztą dam.
Tak potwierdzała się prawidłowość, że jeśli w jakiejś epoce nadużywa się kosmetyków, w końcu zaczyna to wzbudzać rosnący sprzeciw. Czasami przybierał on nawet formę prawną. Brytyjski parlament w 1738 r. przyjął ustawę uznającą zbytnio upiększające się damy za oszustki matrymonialne. „Każda kobieta, która począwszy od tego dnia przymusi, zwabi lub podstępem skłoni do małżeństwa któregokolwiek z poddanych Jego Królewskiej Mości, używając pachnideł, farb, kosmetyków, barwników, sztucznych zębów, sztucznych włosów, hiszpańskiej wełny, żelaznych rusztowań i obręczy, butów na wysokich obcasach lub też tiurniur [dodatek do sukni uwypuklający biodra], ściągnie na siebie karę z tytułu oskarżenia o czary” – groził prawodawca.
Jednocześnie takie małżeństwo zostawało automatycznie unieważnione.
W chirurgii nadzieja
Powrót sukien szczelnie okrywających kobiece ciało, za to uwypuklających wąską talię oraz eksponujących biust i biodra, nastąpił wraz z zaostrzeniem się norm obyczajowych w XIX w. Skoro o atrakcyjności nie mogła świadczyć odsłonięta skóra, zastępowała ją sylwetka. Dlatego panie zaczęły wbijać się w gorsety, które krępowały ruchy i nie pozwalały swobodnie oddychać. Damy mdlały więc na potęgę, co tylko podnosiło ich atrakcyjność.
Czasy długich sukien generowały też większe zapotrzebowanie na pachnidła, a za sprawą rozwoju chemii błyskawicznie rosła ich różnorodność. Absolwent medycyny oraz chemii Pierre-Francois Pascal Guerlain od 1828 r. podbijał Paryż, a potem Europę wodami toaletowymi. W jego ślady poszło całe pokolenie francuskich chemików, którzy nie wahali się używać do produkcji perfum także składników syntetycznych, czym dawali modnym damom mnóstwo radości. Te zaś, poza gorsetami, musiały znosić także przygotowywanie fryzur. Włosy kręcono rozgrzanymi szczypcami lub lokówkami, a wymagało to nawet spędzenia 12 godzin w fotelu fryzjerskim.
Wśród kolejnych nowości dających możność poprawy urody coraz większe zainteresowanie budziła chirurgia plastyczna. Pod koniec XIX w. nastąpił wysyp ogłoszeń prasowych, w których chirurdzy zapewniali, że potrafią naprawić „kościste szyje, brzydkie nosy i wargi, niezdrową cerę, obwisłe policzki, a nawet dość enigmatyczne gniewne spojrzenie” – opisują w książce „Historia kosmetyki w zarysie” Jolanta Szczygieł-Rogowska i Joanna Tomalska. Doświadczenie zdobywane na bogatych damach bardzo się przydało chirurgom podczas I wojny światowej. Z kolei pomoc niesiona jej okaleczonym ofiarom przyspieszyła rozwój medycyny estetycznej. Tak karierę zaczynała Suzanne Noël, która swoje pierwsze operacje przeprowadziła w 1912 r. Podczas wojny francuska lekarka naprawiała twarze oszpeconym żołnierzom, by po powrocie do cywilnego życia zająć się znów swoją pasją, czyli poprawianiem kobiecej urody. W tej dziedzinie okazała się wyjątkowo utalentowana, opracowując nowatorskie metody ulepszania przy użyciu skalpela nosów, podbródków i piersi. Choć na szczęście pojawiły się także kosmetyki, takie jak krem przeciw zmarszczkom opracowany przez Harriet Hubbard Ayer, umożliwiający paniom unikanie skalpela.
Generalnie XX w. obfitował w wynalazki czyniące życie kobiet dużo łatwiejszym. W 1923 r. Amerykanin James Bruce Mason Jr. opatentował szminkę w obrotowej tubce. Majątku wartego 100 mln ówczesnych dolarów dorobiła się w USA Helena Rubinstein za sprawą maści i kremów chroniących skórę przed słońcem, a także usuwających piegi. Choć największą sławę żydowskiej emigrantce z ziem polskich przyniosły wodoodporne tusze do rzęs.
Również obfitość nowych rodzajów perfum mogła oszałamiać. „Kobieta, która się nie perfumuje, nie ma przyszłości”- stwierdziła Coco Chanel i miała rację, skoro niemal wszystkie panie zaczęły używać pachnideł, w czym bardzo pomógł radykalny spadek ich cen. Burzliwemu rozwojowi branży upiększania towarzyszyło sukcesywne rozluźnianie norm obyczajowych. Co z kolei pozwalało publicznie odsłaniać kolejne elementy kobiecego ciała, przynosząc przymus dbania o jego jak najdoskonalszy wygląd. Ciało musiało być opalone (bladość przestała kojarzyć się z bogactwem, a zaczęła z chorowitością), jędrne i szczupłe. Na dokładkę starannie wydepilowane.
Złudzenie wolności
W kalendarzu 25 maja powinien zostać oznaczony jako międzynarodowy dzień żałoby dla chirurgów plastycznych. W 2001 r. tegoż dnia wyemitowany został ostatni odcinek serialu „Słoneczny patrol”. „To była najbardziej skuteczna forma reklamy naszej pracy" – powiedział wówczas telewizji ABC News dr Leonard Grossman. „Chirurdzy plastyczni wznieśli dziś w górę swe lancety, aby oddać hołd bohaterkom serialu” – dodał telewizyjny komentator, co natychmiast podchwyciły rozliczne portale internetowe.
Przez 11 lat emisji serialu liczba wszczepianych rocznie silikonowych implantów piersi wzrosła w USA o ponad 500 proc. Amerykańskie Towarzystwa Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcji podaje, że pod koniec XX w. rocznie powiększało piersi 120 tys. kobiet, a w 2009 r. już 365 tys., po czym w kolejnych latach ich liczba zbliżyła się do pół miliona. Dopiero doniesienia mediów o możliwych powikłaniach sprawiły, iż w 2016 r. liczba takich zabiegów spadła w Stanach Zjednoczonych do 290 tys. W tym czasie na całym świecie operacji powiększenia biustu poddawało się każdego roku ok. 3 mln kobiet.
Jednocześnie przez pierwszą dekadę XXI stulecia panowało przekonanie, iż nowoczesne podejście do kanonów piękna zapewnia paniom powszechną wolność i wygodę. Choć zmuszano je do przybrania formy gładkiej, chudej lalki z wielkimi piersiami i wypolerowaną na błysk skórą. Dopiero epidemie bulimii i anoreksji uruchomiły pierwsze dzwonki alarmowe. Również zaczęto dostrzegać wady innego krzyku mody – botoksu. Wstrzyknięty w okolicach czoła jad kiełbasiany likwiduje zmarszczki poprzez paraliż mięśni odpowiadających za marszczenie brwi. Ale przy zbyt dużej dawce osiągany jest tzw. efekt maski i potraktowana botoksem kobieta traci zdolność wyraźniejszej mimiki, może też mieć kłopoty z jedzeniem i mówieniem.
Choć przy odrobinie szczęścia, gdy jej mięśnie twarzy zastygną w odpowiednim położeniu, może sprawiać wrażenie osoby wiecznie pogodnej i uśmiechniętej. Nawet wówczas, gdy najnowsze trendy mody żądają od niej znów świeżości i naturalności. Wówczas pozostaje mieć nadzieję, iż wkrótce przeminą.