PAP: Na początku lat 80. wyjechał pan do Nowego Jorku. Czy to była konieczność dla artysty, który chciał osiągnąć sukces w swoim zawodzie?
Rafał Olbiński: Nowy Jork zdecydowanie był w latach 80. centrum kultury. A dla człowieka w moim zawodzie - miejscem, w którym trzeba było być, żeby powalczyć z najlepszymi. Znalazłem się tam przypadkiem, a ponieważ nie chciałem malować mieszkań, to musiałem walczyć w tej dziedzinie, w której walczyłem w Polsce z równie dobrymi konkurentami. Specjalnej różnicy nie odczuwałem, bo polscy graficy i ilustratorzy byli bardzo dobrzy, a moi koledzy z kraju na początku w Stanach również radzili sobie dobrze; Andrzej Dudziński, Jan Sawka czy jeszcze kilku innych mogło naprawdę spokojnie konkurować z najlepszymi z całego świata.
PAP: Jaki był status artysty z Polski w amerykańskiej bohemie?
Rafał Olbiński: Nikt nie kojarzy sztuki z naszym krajem, zresztą tu nigdy nie powstawały nowe trendy czy kierunki. Polska zawsze była lustrem, w którym odbijało się wszystko to, co działo się w krajach pod tym względem wiodących - we Włoszech, Francji, krajach anglosaskich. To tam powstawała sztuka, w Polsce wszystko było wtórne, więc nie mamy takiej tradycji. Nasz kraj kojarzy się na świecie jedynie z muzyką klasyczną, ale też tylko wąskiej, wysublimowanej grupie odbiorców. I to niekoniecznie z Chopinem - mówię tutaj o współczesnej muzyce, bo śpiewacy operowi świetnie sobie radzą na światowych scenach. Może dlatego, że w muzyce słowo nie tak istotne jak na przykład w literaturze.
PAP: W jaki sposób rozpoczął pan pracę w Stanach?
Rafał Olbiński: Ponieważ nie znałem żadnych innych wydawnictw poza najważniejszymi, takimi jak "Time Magazine" czy "New York Times", czy najlepszymi wydawnictwami książkowymi, to właśnie tam od razu udałem się - jako reprezentant trzeciej klasy Polskiej Szkoły Plakatu - ze swoim skromnym portfolio, czyli zwiniętymi pod pachą plakatami. Patrząc na to z perspektywy czasu, te początki były dosyć łatwe, bo po pół roku już miałem agentkę, która mnie reprezentowała. Zacząłem nieźle zarabiać, choć nigdy nie myślałem, że tak szybko mi się to uda. A jeżeli ktoś ma już na koncie rysunek w "Time Magazine" czy "New York Times", to jest widoczny na tzw. rynku graficznym, co otwiera inne drzwi. Ja w ciągu roku czy dwóch już wiedziałem, że nie będę malować ścian.
PAP: Przez wiele lat był pan wykładowcą akademickim. Jak wyglądała praca z młodymi za granicą?
Rafał Olbiński: W Polsce nie mógłbym wykładać na takiej uczelni, bo nie przyjęliby mnie z powodu braku wykształcenia artystycznego. W systemie amerykańskim liczy się meritum i to mi się podoba. Najpierw uczyłem w Temple Univeresity - w tym samym czasie, kiedy Kapuściński wykładał tam dziennikarstwo. Byłem profesorem od grafiki, typografii, plakatu oraz ilustracji, czyli dziedzin, o których zupełnie nie miałem pojęcia, bo sam studiowałem architekturę. To dla mnie też była świetna szkoła - ucząc kogoś, uczymy się sami.
Potem trafiłem School of Visual Arts w Nowym Jorku, jednej z najlepszych szkół artystycznych na świecie. Zatrudniano tam najlepszych profesjonalistów, więc dla mnie to była przyjemność, nobilitacja i wyróżnienie, że zostałem zaproszony do prowadzenia klas tak samo jak na przykład Milton Glaser, czy jakieś inne legendy grafiki użytkowej. Jak się potem dowiedziałem, sam stałem się tam jakąś legendą, bo mój album "Pasja plakatu", który ukazał się dwa lata temu, uczelnia zakupiła w wersji angielskiej w 500 egzemplarzach, żeby rozdawać studentom. To było niesamowicie fajnym komplementem, że po 15 latach pracy zostawiłem tam jakiś ślad.
PAP: Czy odczuwał pan różnice między młodymi artystami z Polski i ze Stanów?
Rafał Olbiński: Miałem tam też studentów z Polski, kilka osób, które świetnie sobie radziły. Ale oczywiście, że widzi się różnice, choć w każdej szkole artystycznej odsetek tych genialnych jest niewielki, znaczna większość jest przeciętna. I przypuszczam, że te proporcje wszędzie na świecie są takie same. Nie znałem systemu edukacji w Polsce, w związku z czym trudno by mi było to porównywać, ale to były bardzo indywidualne klasy, do których studenci zapisywali się przez wzgląd na profesorów. Po latach fajnie wspominam moich uczniów, od których usłyszałem kilka komplementów, które bardzo cenię; mówili, że chcieli być tacy jak ja. Wydaje mi się, że ta wiedza, którą się przekazuje jest mniej istotna niż osobowość uczącego; wiem to z własnego doświadczenia ze studiów. I to osobowości profesorów są inspiracją dla młodych.
PAP: Był pan jednym z reprezentantów Polskiej Szkoły Plakatu, której założenia wychodziły poza charakter informacyjny plakatu. Czy jej tradycja jest wciąż obecna w Polsce?
Rafał Olbiński: To był historyczny przypadek. Narodziła się z tego jakaś niesamowicie ważna tradycja, która w naszym kraju wciąż jest żywa; przypuszczam, że młodzi wciąż chcą być jak Tomaszewski czy Starowieyski. I to jest fantastyczne.
PAP: W jaki sposób zainteresował się pan malarstwem?
Rafał Olbiński: Nie miałem ambicji, żeby być malarzem. Pewien właściciel galerii na Broadway'u zaproponował mi stworzenie ilustracji do jego poezji, a ponieważ ostatecznie się nie ukazała, poczuł się zobowiązany i - pół żartem, pół serio - zaproponował mi wystawę. To był rok 1990, a może jeszcze wcześniej. Przemalowałem wtedy większość swoich komercyjnych ilustracji, nadając im bardziej ambiwalentny i mniej konkretny wyraz. Stworzyłem też kilka obrazów, które - jak mi się wydawało - powinienem był namalować, gdybym był malarzem. I dla mnie i dla wszystkich innych to był szok, kiedy wszystkie prace się sprzedały. I nagle, z dnia na dzień, stałem się artystą "prawdziwym", twórcą sztuki pięknej. Potem coraz częściej zajmowałem się malarstwem, robiłem coraz mniej ilustracji. Nowy rozdział coraz bardziej mnie pochłaniał i teraz 90 proc. mojej twórczości stanowi malarstwo.
PAP: Czy jest coś, co łączy plakat mający charakter głównie informacyjny z pana symbolicznymi obrazami?
Rafał Olbiński: Zabawne, że wcale nie różnią się od siebie. Nie jestem sensu stricto plakacistą, przy czym maluję też metaforyczne obrazy, które po dodaniu tekstów mogą służyć jako plakaty. Wydaje mi się, że dobry obraz i plakat mają ze sobą wiele wspólnego, mają tzw. siłę ściany ("wall power"), czyli po prostu się je zauważa. Miałem szczęście, że udało mi się przenieść to, czego nauczyłem się tworząc plakaty do malarstwa; te dwie dziedziny się dopełniły.
PAP: Wydaje się, że na pana obrazach najważniejszych jest jednak człowiek.
Rafał Olbiński: Myślę, że z jednej strony jest to spowodowane tą tradycją ilustracji i plakatu polskiego. Oczywiście, tworzono też plakaty abstrakcyjne, ale zwykle dominujący był na nich człowiek, tak samo jak w ilustracji. Z drugiej strony, jako architekt nie mam szacunku dla sztuki abstrakcyjnej - patrzę na te wielkie nazwiska, nawet te, które stał się legendą - i przypominam sobie ćwiczenia na studiach z kompozycji, kiedy na pierwszym czy drugim roku architektury układaliśmy sobie kwadraciki i trójkąciki. Nikt z tego wielkiej sztuki nie robił, to były ćwiczenia z formy, barw, i cały czas w ten sposób to traktuję. Nie mam do tego szacunku, bo w abstrakcyjnej sztuce jest niesamowicie dużo przypadkowości. Boimy się to powiedzieć, bo jesteśmy terroryzowani przez ludzi, którzy "znają" się na sztuce, czyli krytyków i kuratorów, żyjących z manipulacji społeczeństwa.
PAP: Czy pana zdaniem - w tym kontekście - współczesna sztuka powinna być użyteczna?
Rafał Olbiński: Powinna być użyteczna zawsze, bo od zawsze do czegoś służyła. Medyceusz zamawiał sztukę, żeby sobie dekorować pałac, a papież do kaplicy. Dopiero w XIX w. artyści zaczęli malować na ulicy i "opychać" swoje prace przypadkowym klientom, a przedtem istniały pracownie malarskie, które otrzymywały konkretne zamówienia, tak jak teraz agencje reklamowe - ktoś zamawiał portret, ktoś ołtarz, ktoś dekoracje na salony.
PAP: Zatem sztuka współczesna zmierza do całkowitej komercjalizacji?
Rafał Olbiński: Większość ludzi, kupujących obecnie działa sztuki, traktują je na zasadzie inwestycji. Handel sztuką ma charakter biznesowy, a ponieważ rozmontowano wszystkie kryteria tego, co jest dobre, a co niedobre, to bardzo łatwo jest tym rynkiem manipulować. Na świecie jest za dużo pieniędzy, w związku z czym potrzebne stały się ich zamienniki, a sztuka jest jedną z najłatwiejszych płaszczyzn do tego, żeby grać na niej jak na giełdzie - grać obrazami, artystami. Sztuka niestety stała się towarem rynkowym, bardzo spekulacyjnym, który nie ma nic wspólnego z estetyką. Oczywiście, jest margines ludzi, którzy kupują i otaczają się pięknymi przedmiotami z potrzeby doświadczania piękna, ale w dochodowej sztuce istnieje wielka komercja.
PAP: Która jest także bardzo inspirująca dla popkultury.
Rafał Olbiński: To jest bezpieczny obszar, gdzie tworzy się pewne ikony, które stają się "samograjem", a najlepszym tego przykładem jest twarz Mony Lisy. Zupełny przypadek zadecydował, że stała się ona najbardziej rozpoznawalnym i najbardziej znanym obrazem Leonarda da Vinci, tylko dlatego, że narosła wokół niego legenda.
PAP: Czy po 40 latach czuje się pan bardziej Polakiem czy Amerykaninem?
Rafał Olbiński: Muszą odpowiedzieć jak Sokrates: "Jestem obywatelem świata, a moją religią jest czynienie dobra". Jestem Polakiem, bo wyrosłem z polskiej tradycji, więc jest ona mi na dobre i na złe przypisana. Czy jestem Amerykaninem? To też jest płynne pojęcie. Jeżeli mówimy filozoficznie, to każdy z nas ma grono przyjaciół - wśród moich jest jeden Niemiec, paru Amerykanów, Czech; czy w tym kontekście jestem Polakiem?
Polska to jest moja ojczyzna. Ale w kontekście takich abstrakcyjnych pojęć jak "patriotyzm" i sposobu mówienia o nim, przypomina mi się, co powiedziała Gloria Vanderbilt, dama amerykańskiej popkultury, z którą kiedyś się zaprzyjaźniłem: "Jeśli kobieta mówi o sobie, że jest damą, to na pewną tą damą nie jest". Patriotą też się jest, kiedy się o tym nie mówi.
Rafał Olbiński urodził się 21 lutego 1943 r. w Kielcach. Jest absolwentem Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. W 1981 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i wkrótce stał się uznanym malarzem, ilustratorem i projektantem. Obrazy Olbińskiego znajdują się w największych kolekcjach sztuki współczesnej (Biblioteka Kongresu USA, Carnegie Foundation, Republic New York Corporation), a także w wielu prywatnych zbiorach w USA, Japonii, Niemczech, Szwajcarii, Australii. Jest autorem ponad 100 plakatów dla oper i teatrów w USA (New York City Opera, Utah Opera, Pacific Opera San Francisco, Philadelphia Opera) i w Polsce (Teatr Wielki - Opera Narodowa w Warszawie, Opera Nova w Bydgoszczy, Opera i Filharmonia Podlaska, Teatr Polski i Teatr Współczesny w Szczecinie).
Olbiński współpracuje ze znanymi czasopismami, takimi jak "The New York Times", "Newsweek", "Business Week" i "Der Spiegel". Za swoje prace otrzymał ponad 150 nagród, w tym złote i srebrne medale przyznawane przez Klub Dyrektorów Artystycznych w Nowym Jorku oraz złote i srebrne medale od Towarzystwa Ilustratorów w Nowym Jorku i Los Angelesa, a także tzw. Międzynarodowego Oskara za najbardziej niezapomniany plakat na świecie w konkursie Prix Savignia(Paryż, 1994). W 2006 r. został odznaczony złotym medalem Gloria Artis. Od 1987 roku do 2001 roku wykładał w nowojorskiej School of Visual Arts.
Rozmawiała: Nadia Senkowska