Na improwizację można sobie pozwolić, kiedy jest się perfekcyjnie przygotowanym – mówi reżyser Piotr Domalewski, debiutant, którego film „Cicha noc” zdobył najważniejszą nagrodę w polskim kinie - Złote Lwy na 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. „Cicha noc” w kinach od 24 listopada.

Głównym bohaterem filmu „Cicha noc” jest Adam (Dawid Ogrodnik), na co dzień pracujący za granicą. W wigilię Bożego Narodzenia Adam odwiedza rodzinny dom na wsi. Początkowo ukrywa prawdziwy powód nieoczekiwanej wizyty, ale wkrótce zaczyna wprowadzać krewnych w swoje plany. Szczególną rolę mają w nich do odegrania: ojciec (Arkadiusz Jakubik), brat (Tomasz Ziętek), z którym Adam jest skonfliktowany oraz siostra (Maria Dębska) z mężem (Tomasz Schuchardt). Sytuacja komplikuje się, gdy świąteczny gość oznajmia, że zostanie ojcem. Wtedy na stole pojawia się alkohol. Nikt z rodziny nie spodziewa się, jak wielki wpływ na życie wszystkich będą miały dalsze wydarzenia tej wigilijnej nocy.

Co sprawiło, że zająłeś się filmem? Jak długa droga wiodła z Twojej rodzinnej miejscowości we wschodniej Polsce na filmowy szczyt?

Wywodzę się z północno-wschodniej Polski; z regionu znajdującego się pomiędzy Kurpiami, Mazurami, Mazowszem a Podlasiem. Odkąd sięgam pamięcią, my zawsze byliśmy „pomiędzy”… W rodzinie nie było tradycji filmowych; moi rodzice są nauczycielami, początkowo na wsi. Trudno więc jednoznacznie stwierdzić, dlaczego zainteresowałem się filmem. Być może dlatego, że domu zawsze znajdowało się dużo książek, a my uwielbialiśmy czytać… Fascynowały nas literatura i sztuka, ale zupełnie nierealnym wydawało się uczynić z naszych pasji zawód. No bo jak wejść do tego artystycznego świata, jak się tam dostać? Czy chłopak z małej miejscowości, który postanowi zostać reżyserem może w naturalny sposób zrealizować swoje plany? To wydawało się kompletnie nierealne. Po drodze można się przecież bardzo rozczarować. No więc może lepiej w ogóle nie próbować. Pomyślałem, że mniejszym ryzykiem będą lalki w Białymstoku [Wydział Sztuki Lalkarskiej na Akademii Teatralnej – przyp. J.T.]. Zdawałem więc na te lalki oraz, asekuracyjnie, na stosunki międzynarodowe do Warszawy. Ten drugi kierunek wydawał się raczej drogą do dobrego, ustabilizowanego, a może i dostatniego życia, a nie pierwszy. Z tamtego czasu pamiętam też, jak kiedyś z dziadkiem poszedłem do sklepu. Dziadek kupił piwo i zaczął rozmowę z sąsiadem. „Mój wnuk będzie studiował ekonomię i bankowość” – mówi sąsiad. A dziadek o mało nie zachłysnął się piwem i westchnął tylko: „A mój to będzie lalkami robił”... Skurczyłem się w sobie, ale pojechałem do Białegostoku. Najpierw więc były te lalki, które bardzo mnie ukształtowały. Wtedy już pisałem różne teksty, dla siebie, do szuflady. Pisanie zawsze mnie interesowało, choć nie było ono w żaden sposób ukierunkowane. Nie kończyłem przecież kursów scenopisarskich ani reżyserskich… Czułem jednak, że praca ze słowem pisanym to umiejętność, którą powinienem rozwijać.

Miałeś świadomość, że jeśli jej się nie rozwija, to ta umiejętność zamiera?

Trudno powiedzieć. Znam ludzi, którzy są pięknymi artystami, ale nie uprawiają sztuki zawodowo, nie muszą tego robić. Mogą zajmować się nią hobbystycznie, dla przyjemności. Ja jednak rozwijałem swoje umiejętności. Poczynając od trzeciego roku studiów w Białymstoku wszystkie realizowane tam projekty przygotowywaliśmy samodzielnie. Sami wybieraliśmy tekst, który chcieliśmy wystawić, odpowiadaliśmy za inscenizację. Wtedy wraz z przyjaciółmi napisałem sztukę teatralną, a ze spektaklem zostaliśmy zaproszeni na siedem festiwali. Te lalki ukształtowały mnie przede wszystkim jako reżysera. Oczywiście na studiach ważny był warsztat aktorski, ale głównie liczyły się umiejętności reżyserskie. Wcześniejsze doświadczenia na tyle mnie zahartowały, że ośmieliłem się zdawać na Wydział Aktorski do Krakowa. Szczęśliwie dostałem się na studia w tamtejszej PWST, a po ich ukończeniu podjąłem pracę w teatrze. Mimo że ani studia, ani praca nie szły mi źle, nie czułem się jeszcze na tyle dojrzały, aby zacząć „dorosłe” życie. Pomyślałem wtedy, że jest to ostatni moment, aby coś jeszcze w tym życiu zmienić. Złożyłem papiery na reżyserię do Katowic, no i dostałem się.

Wrażliwość twórcza to jednak stąpanie po cienkiej linie. Co, poza szkołami, kształtowało Cię jako człowieka i jako artystę?

Przede wszystkim książki i filmy. W liceum były to oczywiście lektury. „Pan Wołodyjowski” wciągnął mnie do tego stopnia, że przeczytałem 240 stron w jeden dzień. Wcześniej nie rozumiałem, czym jest styl literacki. Wydawało mi się, że powieść powinna przede wszystkim opowiadać fabułę. Kiedy jednak przeczytałem „Dżumę” Camusa, zrozumiałem, że wartość literatury nie sprowadza się wyłącznie do wartkiej akcji. Zrozumiałem, że książki są wartością samą w sobie. Nigdy jednak nie lubiłem zbyt długich opisów.

„Nad Niemnem” pewnie Cię nie zachwyciło?

Przeczytałem dziesięć stron, ale później, niestety. Przyznaję, okłamałem moją kochaną polonistkę, nie byłem w stanie przejść przez długie opisy przyrody, mimo że polubiłem rodzinę Korczyńskich i Orzelskich, bohaterów powieści Orzeszkowej [autorka „Nad Niemnem” – przyp. J.T.]. Poprzez identyfikację ze wsią dobrze rozumiałem sytuację tych ludzi i nie dziwiło mnie, że młody, energiczny mężczyzna z upływem lat stał się ciężki jak wół pociągowy – jak pisze o nim autorka. Później zaczęły się inne poszukiwania literackie: poezja Charles’a Bukowskiego, utwory Kurta Vonneguta (zafascynowała mnie zwłaszcza wymyślona przez niego formuła powieści jako fikcyjnej autobiografii), Dostojewski. Wiele ciekawych książek podsuwał mi brat, który jest prawdziwym znawcą literatury. Później zainteresowałem się filmem. Do dziś wśród najważniejszych filmowych inspiracji pozostają: trylogia „Pusher” w reż. Nicolasa Windinga Refna, „Bullhead” Michaëla Roskama i „Biutiful” w reżyserii hiszpańskiego twórcy Alejandro González Iñárritu. Ale bezapelacyjnie moim ulubionym filmem są „Debiutanci” Mike’a Mills’a. We wszystkich tych filmach ludzie przeżywają coś ważnego, ale nie mają w sobie na tyle siły, aby spokojnie o tym porozmawiać. Jeśli bohater ma problem, na ogół milczy, albo mówi, że jest inaczej, albo mówi, że jest dobrze. Zachowują się podobnie jak postaci z filmu „Cicha noc”. Z polskich produkcji największy ślad w moim życiu twórczym zostawił „Dług” Krzysztofa Krauzego. W przeddzień rozpoczęcia zdjęć do „Cichej nocy” oglądałem natomiast „Chrzest” Marcina Wrony. Zwróciłem uwagę na to, z jaką pieczołowitością reżyser prowadził aktorów, jak bardzo byli oni dla niego ważni.

Zwracasz na to uwagę, bo przecież sam jesteś aktorem. Czy z tego powodu było Ci łatwiej pracować na planie z kolegami po fachu, czy może trudniej, bo byli dla Ciebie bardziej przewidywalni. Wiedziałeś, na co ich stać i czym mogą, bądź nie mogą Cię zaskoczyć?

W pewnym kontekście było to ułatwieniem, bo kiedy zna się ten język komunikacji, wiadomo, o co poprosić, aby uzyskać oczekiwany efekt. Czasami dotyczyło to nawet stricte technicznych aspektów naszej pracy. Kiedy jednak już weszliśmy w filmową historię, nie patrzyłem na swoich kolegów jak na aktorów, ale jak na bohaterów mojego filmu. Zastanawialiśmy się raczej jak ci bohaterowie powinni zareagować. Bardzo głęboko weszliśmy w te postacie i nagle okazało się, że odtwórcy wiedzą o nich więcej ode mnie. Zaczęli odnajdywać się jako goście przy wigilijnym stole i to jest niewątpliwie sukcesem filmu.

Udało Ci się zgromadzić plejadę najlepszych aktorów, co dla reżysera, zwłaszcza debiutanta, jest niełatwe. Później trzeba jeszcze umieć porozumiewać się na planie z twórcami o różnych osobowościach i umiejętnie prowadzić ich przed kamerą.

To zawsze jest trudne, ale w takim kontekście, że każdy aktor jest indywidualną jednostką, jest osobowością. Każdy. Nie można do tych osobowości podchodzić jak do zbiorowości, ale trzeba zrozumieć, że ci ludzie operują na silnych emocjach, i trzeba umieć je rozpoznać, zdekodować, a później na nich pracować. Oczywiście jest to trudne, ale konieczne. Należy zrozumieć, że wrażliwość jednego aktora uruchamia coś innego niż drugiego.

Jakich kluczy używałeś więc, aby wydobyć z aktorów umiejętności, na których Ci zależało.

Wszystko zależało od człowieka. Ktoś potrzebował przed sceną kompletnego skupienia, koncentracji. Ktoś inny czegoś zupełnie odwrotnego – skoro za chwilę miał grać silne emocje, wcześniej wolał rozluźnić się, pożartować. Jednemu wystarczy, jeśli powiemy zaledwie kilka zdań o postaci, a inny oczekuje, żeby zbudować mu cały świat bohatera, pokazać wszystkie wątki, zależności, konsekwencje tego, co dzieje się w danej scenie, co nastąpi za chwilę, co miało miejsce wcześniej, a co będzie później. Często kręcimy przecież niechronologicznie, a sceny są zazwyczaj wyrwane z kontekstu.

Jakie jest Twoje odniesienie do motywu promocyjnego filmu – „Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach”?

No tak, najlepiej (śmiech). Fotografia jest narzędziem, które ma za zadanie przywoływać wspomnienia, a na zdjęciach raczej uwiecznia się te dobre, a nie złe chwile. Później, kiedy odwołujemy się do starych fotografii, jako pewnego katalizatora wspomnień, okazuje się, że wszystko było tam doskonałe. Nie ma na tych zdjęciach złych rzeczy. Kiedy nasza młoda bohaterka odtwarza nagranie z rodzinnego celebrowania wigilii, widzimy, że był to bardzo szczęśliwy czas. Przecież brat mówi jej – „Masz i nagraj coś fajnego”. A dziewczynka odpowiada „Zrobiłam tak jak chciałeś”.

No cóż, może podchodzę do tego bardziej sceptycznie, ale odebrałam hasło przewodnie raczej pejoratywnie – na zdjęciu jest ok, ale w życiu już niekoniecznie.

Ale może ta wigilia taka właśnie była, radosna, szczęśliwa, tylko nasz bohater nie pozwolił sobie na to, aby w niej uczestniczyć tak, jak ta mała dziewczynka? Wszystko co pokazałem w filmie wynikało z moich doświadczeń albo wieloletnich obserwacji. Na przykład autobus, którym bohater wraca do Polski w pierwszej scenie filmu nie został wymyślony – wiem jak wygląda, ponieważ sam kilka razy podobnym podróżowałem. Taka podróż, zwłaszcza przy moim wzroście, to prawdziwie chińska tortura (śmiech). Podobnie filmowa wigilia – jest pewnym zbiorem pamięci moich wigilii oraz wigilii ludzi z moich stron. Scena pożaru również. Kiedyś widziałem, jak palił się dom, a ludzie w pośpiechu ratowali dobytek. Zapamiętałem unoszące się wysoko kłęby dymu, które były nawet bardziej widoczne niż sam ogień. Taki pożar chciałem odtworzyć w filmie i mam nadzieję, że dzięki własnym obserwacjom udało mi się wykreować wiarygodny świat.

Czasami mówi się, że podstawą improwizacji jest dobre przygotowanie. Jakie masz zdanie na ten temat?

Jestem pragmatykiem. Jeśli jestem źle przygotowany,odczuwam strach. Kiedy zaś jestem dobrze przygotowany, wiem z czego mogę się później rozliczyć. Na planie zdjęciowym improwizowaliśmy tylko wtedy, kiedy wiedzieliśmy, że mamy już nakręcony dobry materiał i możemy zaryzykować inne ustawienia kamery albo inny sposób gry aktorskiej. Na improwizację można sobie pozwolić nie na początku drogi twórczej, ale kiedy jest się perfekcyjnie przygotowanym. Wiedzieliśmy z operatorem, że musimy budować bardzo delikatny obraz. Mieliśmy też świadomość, że jeśli interakcja między bohaterami nie wydarzy się w długim ujęciu, później trudno będzie wzbudzić w aktorach takie emocje, na jakich nam zależy. Przyjęliśmy więc podstawowe założenie – że ważny jest przede wszystkim aktor, a zwłaszcza jego oczy. Jeśli coś nie wydarzy się w oczach, to może w ogóle się nie wydarzyć. Chcieliśmy opowiadać prostymi środkami, nie chowając się za wyszukane kadry czy skomplikowany montaż.

Być może dlatego obraz ma sznyt minionych wigilii, sprzed lat.

Wiele osób mówi mi podobnie; że pokazałem wieś sprzed lat. Tymczasem w moich rodzinnych stronach często tak właśnie to jeszcze teraz wygląda (śmiech). Ludzie tak cały czas mieszkają. Dom, który wynajęliśmy do filmu początkowo był prawie pusty, a później został urządzony przez scenografa. Wystrój wnętrza nie był jednak przypadkowy. Scenograf Radek Zielonka przed rozpoczęciem zdjęć odwiedził wiele domów na wsiach na Mazurach i obserwował, jak ludzie tam żyją. Później odtworzył to życie, wyciągając oczywiście pewną średnią ze swoich obserwacji. Zanim przyjechaliśmy tam z ekipą, w naszym filmowym domu nie było nawet elektryczności, ponieważ została odcięta za długi. Mężczyzna, który tam mieszkał palił w piecu i słuchał radia na baterie. Kiedy odnowiliśmy jego mieszkanie dla potrzeb filmu nie mógł uwierzyć, że tak wspaniale można mieszkać. Po skończonych zdjęciach mówił, że ma wrażenie, jakby przeprowadził się do luksusowego hotelu. Ja również odwiedziłem kilkadziesiąt lokacji i w porównaniu z niektórymi mieszkaniami, jakie widzieliśmy wiem, że filmowy dom prezentuje się zupełnie nieźle. Przypomina mi się album Natalii Fiedorczuk, zatytułowany „Wynajęcie”. Autorka pokazała, w jak trudnych warunkach ludzie mieszkają w wynajmowanych lokalach i jak te mieszkania mogą się zmienić, jeśli poświęci im się trochę czasu i pieniędzy. Podobnie było z naszą mazurską lokacją, ale cieszę się, że wszystkie zdjęcia nakręciliśmy właśnie tam.

Do filmu zaangażowano też zwierzęta, zwłaszcza psy. Mimo że pojawiają się w epizodach, mają ważne role do odegrania.

Psy zostały specjalnie przygotowane i przeszkolone. Aktor, Dawid Ogrodnik miał z nimi bardzo dobry kontakt i pozwolił sobie nawet na więcej niż zakładał scenariusz. Z przerażeniem obserwowałem, jak pies ciągnie go za nogawkę i bałem się, aby sprawy nie zaszły za daleko. Na szczęście udało się i ani człowiek, ani żadne zwierzę nie ucierpiało w czasie naszych zdjęć.

Jak ważne jest dla Ciebie to, żeby film pokazywany był w legalnych źródłach? Żeby nie był ściągany nielegalnie?

Nie wiem jak to ująć, żebym został dobrze zrozumiany, ale zachowuję pewną ambiwalencję w tym temacie. Oczywiście obawialiśmy się, aby film „nie wyciekł” do sieci przed premierą i bardzo bolało nas, kiedy posyłaliśmy link w różne miejsca i później okazywało się, że widział go ktoś, komu linka nie udostępnialiśmy. Z moich obserwacji wynika jednak, że polskie filmy są bardzo dobrze chronione. Obejrzeć nowy polski film nielegalnie w sieci jest niemal niemożliwe. Powstały już wyspecjalizowane organizacje, które dbają o to, aby obraz nie trafiał tam nielegalnie. Z drugiej strony zastanawia mnie jednak, dlaczego twórcy serialu „Gra o tron” nie mają z tym problemu? Być może swój profit finansowy osiągnęli wraz z emisją serialu w telewizji? Wydaje mi się, że obecnie, zwłaszcza wobec popularności sieci Netflix, polski widz jest w stanie zapłacić za oglądane treści. Tylko pojawia się pytanie, gdzie może je znaleźć? Pamiętam, że kilka lat temu na jednym z portali ktoś oferował kanał, na którym można było zobaczyć niemal wszystkie filmy dokumentalne pokazywane na festiwalach dokumentów, np. na Planete Doc Review. Nie pomyślałem wtedy o tym, żeby te filmy ściągnąć, bo skoro były w sieci, wydawało mi się, że będą tam „na zawsze”. A tymczasem zniknęły i nie można już ich zobaczyć nigdzie. A chętnie bym za taką możliwość zapłacił.

Serwis został zablokowany, ponieważ był portalem pirackim.

To prawda. Ale najgorsze było to, że serwis pobierał opłatę, a my nie wiedzieliśmy o tym, będąc przekonanymi, że jeśli zapłaciliśmy, to oglądamy legalnie. Ale prawdą jest też, że żal mi tych filmów, których nie zobaczę pewnie już nigdy.To trochę tak, jakby napisać książkę, której później nie można wypożyczać w bibliotece. Albo po wyczerpaniu nakładu, np. 20 tys. egzemplarzy nie można już nigdzie jej kupić. To trochę niewyobrażalne.

W kontekście naszej rozmowy przypominam sobie jedno ze spotkań na łódzkim festiwalu, kiedy dystrybutorka amerykańska opowiadała o równoległej emisji filmów w kinach i w sieci. U nas wciąż wydaje się to nie do pomyślenia. Pozostaje wspinać się po szczeblach drabiny dystrybucyjnej: najpierw festiwale, później kina, następnie telewizje, DVD i VOD itp.

Podam przykład z własnego podwórka. Przygotowując się do realizacji potrzebowałem, jako referencji wizualnej, pewnego filmu. Chciałem pokazać go współtwórcom, podyskutować czy w takim klimacie mogłaby być utrzymana nasza produkcja. Zapłaciłem 9,90 zł i obejrzałem film na komputerze. Następnego dnia chciałem pokazać go operatorowi, ale okazało się, że link już wygasł. Powtórzyłem procedurę płacąc kolejny raz i jeszcze jeden, płacąc w sumie 30 zł za film, do którego miałem dostęp tylko przez krótki czas. Może warto byłoby się zastanowić czy nie można jakoś rozwiązać tego problemu? Za 30 zł można przecież legalnie kupić film w Empiku, oczywiście, jeśli będzie w ofercie. Ale wtedy akurat go nie było. Poza tym jak już jest do kupienia to na DVD, a to jest moim zdaniem jednak nośnik przestarzały technologicznie. Z drugiej strony kupując bilet do kina, przed seansem jesteśmy faszerowani 25-minutowym blokiem reklamowym. Czy to jest w porządku? Przecież zapłaciliśmy za obejrzenie filmu, nie reklam… Kiedyś uwielbiałem przychodzić do kina na trailery, bo bardzo je lubię… Teraz między trailery wplatane są już reklamy banków i proszków na biegunkę, więc jak większość widzów przychodzę dwadzieścia minut po planowej godzinie rozpoczęcia projekcji. A z trzeciej strony dobrym rozwiązaniem wydaje mi się abonament do wybranej sieci kin, które działają zwłaszcza w dużych miastach. Wtedy przez miesiąc mogę za niewygórowaną cenę oglądać wszystkie filmy, jakie tylko będę chciał. Być może to właśnie są kroki, które sprawiają, że ludzie chcą oglądać treści z legalnych źródeł.

Rozmawiała: Jolanta Tokarczyk

Artykuł powstał we współpracy z Fundacją Legalna Kultura, która prowadzi bazę legalnych źródeł dającą dostęp do zasobów kultury zgodnie z prawem i wolą twórców. Baza Legalnych Źródeł znajduje się na www.legalnakultura.pl