Skoro wiemy już wszystko i widzieliśmy już każdy skrawek Ziemi, to gdzie ulokować nasze eskapistyczne marzenia?
Edward Brooke-Hitching, „Atlas lądów niebyłych. Największe mity, zmyślenia i pomyłki kartografów”, przeł. Janusz Szczepański, Rebis 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
Czy na Ziemi można się jeszcze zgubić? Oczywiście, że można. Nie trzeba w tym celu wyjeżdżać na Antarktydę albo do Amazonii, zgubić się można także w Puszczy Kampinoskiej. Od biedy nawet na warszawskim Ursynowie. Ale trzeba się postarać – w epoce GPS oraz geolokalizacji i nawigacji w każdym smartfonie gubią się najczęściej ci, którzy chcą się zgubić. Nasz świat, precyzyjnie obmierzony i przeniesiony na mapę, kryje niewiele tajemnic.
Co ma z tym wspólnego pewien człowiek z aparatem fotograficznym, unoszący się przed ponad 150 laty w balonie nad Paryżem? „Łączymy ze sobą dwa elementy, które nigdy dotąd nie były połączone. I świat ulega zmianie. Ludzie mogą tego od razu nie zauważyć, ale to bez znaczenia. Tak czy owak, świat uległ zmianie” – pisze Julian Barnes w eseju „Wymiary życia”. I dodaje, opowiadając o geniuszu XIX-wiecznej fotografii Gaspardzie-Félixie Tournachonie, czyli Nadarze (1820–1910): „Elementy, które Nadar połączył, a które nigdy dotąd nie były połączone (...): fotografia i aeronautyka. (...) W 1858 roku w niezbyt wietrzny dzień nieopodal Petit-Bicetre w północnym Paryżu ci dwaj mężczyźni [Nadar i jego asystent] wznieśli się balonem na uwięzi i zrobili pierwsze na świecie zdjęcie z nieba. (...) Dwudziestego trzeciego października 1858 roku Nadar oficjalnie uzyskał patent nr 38509 na »nowy system fotografii aerostatycznej«. Ale proces ten okazał się technicznie trudny i nieopłacalny. Zniechęcająco działał również brak reakcji społeczeństwa”.
A jednak był to skok na poletko uprawiane dotąd wyłącznie przez Pana Boga.
Kalifornia była wyspą
Zanim Nadar dołożył do fotografii wymiar wertykalny, rozpoczynając erę nowoczesnej kartografii, trzeba było polegać na lunetach, wzgórzach, wieżach kościelnych, teodolitach, busolach, intuicji i doświadczeniu. A także na dokonaniach poprzedników – zważywszy na to, że człowiek jest mały, a Ziemia wielka, kreślenie map jak rzadko które rzemiosło bazowało na zbiorowym, kumulatywnym doświadczeniu, zbliżając się niejednokrotnie w swoich rutynach do czegoś na kształt sztuki sakralnej. Istniały (i w sumie istnieją nadal) przepisy określające sposoby malowania ikon. Istniały też – przekazywane od mistrza do mistrza, od pracowni do pracowni, z miasta do miasta – sposoby zapełniania białych plam na mapach. Dzięki temu Kalifornia przez jakieś 200 lat była wyspą, a Terra Australis, gigantyczny kontynent zajmujący dolne partie południowej półkuli, trzymała się mocno praktycznie przez dwa tysiąclecia (w każdym razie od czasu, gdy Arystoteles uznał, że lądy Północy potrzebują jakiejś sensownej przeciwwagi), podobnie zresztą jak Góry Księżycowe, w których miało się znajdować źródło Nilu (pierwsze wzmianki znajdziemy u Herodota w V w. p.n.e., ostatnie – u brytyjskich podróżników jeszcze w pierwszej połowie XIX w.).
Edward Brooke-Hitching, brytyjski reżyser i pisarz („syn antykwariusza, (...) nieuleczalny mapofil, (...) mieszka w Londynie wśród stert zakurzonych starych map i książek”), autor niewydanej po polsku książki o intrygującym tytule „Fox Tossing, Octopus Wrestling and Other Forgotten Sports” (czyli „Rzut lisem, zapasy z ośmiornicą i inne zapomniane dyscypliny sportowe”), wpadł na błyskotliwy pomysł, by opowiedzieć historię dawnej kartografii i odkryć geograficznych nie za pomocą regularnego wykładu, lecz posiłkując się zbiorem rozmaitych kuriozów, fantazji, widm i blag, jakie przez stulecia umieszczano na mapach. Jego „Atlas lądów niebyłych”, opatrzony podtytułem „Największe mity, zmyślenia i pomyłki kartografów”, zarazem stanowi wspaniałą rupieciarnię i układa się w meandrującą narrację o tym, jak to, co nieznane, było powoli (i trudem) wypierane przez to, co znane.
Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby – jak na przepięknej „Carta marina” Olausa Magnusa z 1539 r. – w morzach i oceanach zamieszkiwały bestie w rodzaju osiemnastometrowych robaków, zyfii (gigantycznych ryb z sowią fizjonomią i potężnym mieczem bądź klinem na grzbiecie), wielorybów wyspowych czy morskich świń oraz nosorożców (wyglądających zasadniczo jak... świnie i nosorożce). Olaus Magnus (1490–1557), szwedzki duchowny katolicki, pracował nad swoją mapą w Gdańsku, gdzie przebywał na politycznym wygnaniu (były to, warto pamiętać, czasy wojen religijnych), a „Carta marina”, obejmująca swoim zasięgiem Morze Bałtyckie, Północne oraz fragment północnego Atlantyku, miała całkiem serio charakter pionierski: przedstawiała wiarygodnie kształty Półwyspu Skandynawskiego, Zatoki Botnickiej i naszego, południowego brzegu Bałtyku. Fantastyczne stwory Olausa też nie wzięły się znikąd. „Aby stworzyć to akwarium monstrów, Magnus czerpał wiedzę z relacji żeglarzy, średniowiecznych bestiariuszy i skandynawskiego folkloru. (...) Pomimo dziwaczności niektórych obrazów Olaus miał intencje naukowe – chciał przedstawić rzetelną galerię morskiej fauny. Część z tych stworzeń to zniekształcone, lecz rozpoznawalne prawdziwe zwierzęta, inne są mityczne; wszystkie jednak dają wgląd w wierzenia i strachy bytujące w wyobraźni szesnastowiecznego żeglarza”.
Marzenia naniesione na mapę
Nieprzypadkowo przywołałem powyższy przykład – twórcy map bardzo rzadko bowiem działali ze złymi intencjami, z pragnieniem wpuszczenia w maliny przyszłych użytkowników. Jeśli popełniali błędy, to nie dlatego również, że zaniedbali warsztat, lecz dlatego, że ich wiedza była osobliwie niepełna i często praktycznie nieodróżnialna od fantasmagorii. A jednak używano tych map. I wracano do domu. A jeśli ktoś spotkał po drodze wyspowego wieloryba (co się przydarzyło choćby św. Brendanowi, i to po wielokroć; św. Brendan nawet obozował na wielorybie ze swoją delegacją irlandzkich braciszków), to tym lepiej.
W dziejach kartografii przeglądają się obsesyjne marzenia ówczesnych Europejczyków, przeważnie o bogactwie i zbawieniu, czyli całkiem zacne fantazje.
Marzenie o odnalezieniu Raju – ogrody Edenu umieszczano najchętniej gdzieś w Mezopotamii między Tygrysem a Eufratem, choć od XVI w. stawało się z wolna jasne, że „tęsknota za miejscem, w którym się nigdy nie było” pozostanie niezaspokojona. Odpryskiem tej idei jest postać Księdza Jana – władcy potężnego chrześcijańskiego królestwa położonego „gdzieś na Wschodzie”. W 1144 r. w Europie pojawiła się kopia tajemniczego listu do cesarza bizantyjskiego Manuela I Komnena. W liście tym Ksiądz Jan pisze do cesarza z właściwą sobie skromnością: „Jeśli zaiste wiedzieć pragniecie, skąd się bierze nasza wielka potęga, wierzcie bez wątpienia, że ja, Ksiądz Jan, władca najwyższy, przerastam bogactwem, cnotami i mocą wszelkie istoty pod niebem żyjące. (...) Wspaniałość nasza panuje nad Trzema Indiami i rozciąga się aż do Indii Dalszej (...)”. Europa właśnie przegrywała krucjaty. Jan miał przyjść z pomocą. Nie przyszedł. Ale sama jego daleka obecność była budująca.
Marzenie o górze złota – zasadniczo wiązane z mitem El Dorado. Z początku było to wielkie rozczarowanie odkrywców Ameryki, co nawet zabawne, jeśli zważyć, ile cennych kruszców w późniejszych wiekach wywieziono stamtąd do Europy. Tak czy owak, El Dorado wędrowało po mapie Ameryki, by w schyłkowej fazie, na początku XVII w., wylądować w dorzeczu Orinoko (wraz z plemieniem bezgłowców o twarzach umieszczonych na torsie).
Marzenie o Przejściu Północno-Zachodnim – o opłynięciu Ameryki od północy, co miałoby umożliwić wielkie zyski dzięki rezygnacji z niebezpiecznej, dalekiej trasy wokół przylądka Horn, śniono już w XVI stuleciu. Przedsięwzięcie to w pełni udało się dopiero na początku XX w. Przez stulecia desperackie poszukiwania pochłonęły setki ofiar (ostatecznie na Oceanie Arktycznym bywa dość zimno) i wytworzyły wielką liczbę kartograficznych iluzji: Cieśninę Anian, Ziemię Bradleya, Wyspę Buss, Ziemię Crockera czy Morze Zachodnie. Niektóre z tych iluzji ich odkrywcy i testerzy przypłacili życiem.
Marzenie o Atlantydzie – w najróżniejszych wersjach. Trudno tu nawet z braku miejsca wymieniać okolice, w których lądowała Atlantyda (oraz inne kontynenty, które nagle dokonały pełnego zanurzenia i znikły, w rodzaju Lemurii albo Mu). Przy czym – i to różni przypadek Atlantydy od zwykłych fikcji kartograficznych – umieszczano ją na mapach ze świadomością, że jej nie ma. Atlantyda to przykład idealny wyspiarskiej utopii.
Brooke-Hitching kolekcjonuje zresztą rozmaite wyspy i wysepki, które finalnie okazywały się głębią bez właściwości pośrodku oceanu – ostatnią z nich, leżącą rzekomo w pobliżu Nowej Kaledonii wyspę Sandy (albo Île de Sable), naniesioną na mapy przez Jamesa Cooka w latach 70. XVIII w., zdemaskowano dopiero w 2003 r. Z Google Maps zniknęła na początku obecnej dekady. Szkoda.
20 kilometrów kwadratowych pustki
Bo skoro wiemy już wszystko i widzieliśmy już każdy skrawek Ziemi, to gdzie ulokować swoje eskapistyczne marzenia? Jakąś odpowiedzią na ten niezaspokojony głód przygody okazała się literatura fantastyczna (a za nią także film), tak w wersji SF, jak w wariancie fantasy. Czy jednak ucieczka w fikcyjne światy jest jedynym remedium? Niekoniecznie.
Krajobraz pewności, jaki niesie ze sobą współczesność, można zakwestionować. O ile dawni kartografowie i podróżnicy zastępowali nieznane znanym (a to, co wciąż pozostawało nieznane, interpretowali w znanych sobie kategoriach), o tyle my – jeśli zechcemy – jesteśmy w stanie podążyć w odwrotnym kierunku: poszukać nieznanego w znanym. Wystarczy nawet wycieczka po rodzinnym mieście, ale do miejsc, które nie przyciągają uwagi, a nawet w pewnym sensie nie istnieją jako miejsca: do nie-miejsc, nienazwanych, niedodefiniowanych, wypartych. Weźmy taką wysepkę zieleni u zbiegu tras szybkiego ruchu – J.G. Ballard poświęcił jej całą powieść („Wyspa”/„Concrete Island”, 1974 r.), będącą dziką, anarchistyczno-satyryczną parodią „Robinsona Cruzoe”. Albo przejdźmy się szlakiem bocznic kolejowych: między torami a miejską zabudową rozpościera się dziwna przestrzeń, kraina dziurawych żwirówek, składowisk wszelkiego śmiecia, baraczków, krzywych płotów, rachitycznej, acz żywiołowej roślinności – to nasze Góry Księżycowe.
Możemy w ogóle nie ruszać się z domu, wystarczy oglądanie map: w moim atlasie samochodowym Hiszpanii i Portugalii Michelina (edycja 2008, skala 1:400 000) na arkuszu nr 58 w górnym prawym rogu – na północ od osady Herreruela – przedstawiono rzekę, drogę i 20 km kw. niezadrukowanej pustki. No i co tam, do cholery, jest?
Czasami nawet klasyczna mapa nie jest konieczna, by zasiać w człowieku niepewność. Kupiona parę lat temu nad morzem dmuchana piłka-globus prezentowała chiński punkt widzenia na geografię polityczną – przez grzeczność (towar na eksport) ziemie, o które Chiny spierają się z sąsiadami, zaznaczono w postaci białych plam. Było ich sporo, zwłaszcza na granicy z Indiami. Piłka-globus nie uznawała także podziału Czechosłowacji (ale Jugosławii już owszem) i Korei, przyznawała ponadto znaczny bonus terytorialny Angoli.
A jak się mają sprawy z Krymem? W polskiej wersji Google Maps Krym jest od Ukrainy oddzielony linią przerywaną, w wersji rosyjskiej linia jest już ciągła.
Przypominam sobie wyposażenie kartograficzne, z jakim przed 20 laty jechałem po raz pierwszy w rumuńskie góry. Nie sposób było dostać jakiekolwiek sensowne mapy, internet dopiero raczkował, zdecydowaliśmy się więc z kolegami na jedyny rozsądny krok: skserowaliśmy austro-węgierskie mapy sztabowe z końca XIX w. Okazały się bardzo przydatne – w każdym razie udało nam się przejść z grubsza tę trasę, którą planowaliśmy przejść. Najbardziej ekscytujące w tej podróży było jednak poczucie pewnej nieprzystawalności mapy do terytorium, szczególnego wyobcowania, które rzadko staje się udziałem dwudziestoparolatków włóczących się po Mitteleuropie, tak zwyczajnej i ogólnie przetartej od używania. Podobnie szokujące – choć z nieco innych powodów – mogłoby być spacerowanie po Beskidzie Niskim i Bieszczadach z mapami z przedwojnia; ziemie te, zanim w wyniku akcji „Wisła” Polacy dokonali tam czystki etnicznej na Łemkach i Bojkach, przewodniki turystyczne uważały za nieatrakcyjne ze względu na gęste zaludnienie.
Paradoksy psychogeografii
Idee nie-miejsc rozwija brytyjski socjolog i geograf Alastair Bonnett z uniwersytetu w Newcastle w rewelacyjnym eseju „Poza mapą”. Podczas gdy Brooke-Hitching kataloguje kartograficzne kurioza, Bonnett zbiera te lokalizacje, które umykają jednoznacznym definicjom, pomiarom, klasyfikacjom – czasami dlatego, że ich istnienie jest po prostu swego rodzaju niechcianym skutkiem ubocznym (by przywołać Wielką Pacyficzną Plamę Śmieci, czyli unoszące się na oceanie skupisko plastikowych odpadów wielkości co najmniej Francji, wyludnione miasto Prypeć leżące w strefie promieniowania po katastrofie atomowej w Czarnobylu albo wyschnięte na wiór Jezioro Aralskie). Innym razem z tego powodu, że leżą na obszarach, do których nikt się nie przyznaje (Bir Tawil, fragment pustyni na granicy Sudanu i Egiptu; „Trudno uwierzyć, iż może istnieć miejsce mające tak kiepską opinię, że nikt go nie chce” – pisze Bonnett). Na opuszczonej platformie przeciwlotniczej na Morzu Północnym (samozwańcze państewko Sealand). Na parkingu przy lotnisku (miejsce zamieszkania części personelu Los Angeles Airport – LAX). Miejsca w kolekcji Bonnetta na-wpół-istnieją, bo chcą (jak zamknięte sowieckie miasta czasów zimnej wojny, które postanowiły nadal pozostać zamknięte, albo nielegalne beduińskie wioski na izraelskiej pustyni Negew, odbudowywane przez mieszkańców z blachy i dykty po każdej wizycie buldożerów). Czasami sprawa jest naprawdę skomplikowana, jak w wypadku miast Baarle-Hertog (Belgia) i Baarle-Nassau (Holandia), które tkwią wrośnięte jedno w drugie – Baarle-Hertog obejmuje 22 eksklawy na terytorium Holandii (oraz cztery fragmenty w zasadniczym terytorium Belgii), Baarle-Nassau zaś siedem eksklaw w eksklawach belgijskich oraz jedną eksklawę we właściwym terytorium Belgii. Granica w Baarle potrafi przechodzić przez środek salonu. „W myśl obowiązujących w miasteczku lokalnych przepisów właściciel budynku płaci podatki w kraju, w którym znajdują się drzwi wejściowe do jego domu, co spowodowało – jak nietrudno się domyślić – że wielu mających budynki na granicy mieszkańców Baarle po prostu przesunęło otwór drzwiowy na terytorium mniej zachłannego państwa”.
Bonnett zauważa, że kwestie związane z miejscem są kluczowe dla ludzkiego poczucia tożsamości – a ta psychogeograficzna relacja ma często paradoksalny charakter. „Te zwyczajne [miejsca] są zarazem nadzwyczajne; to, co wydaje się egzotyczne, znajdziemy tuż za rogiem albo wręcz pod stopami”. A w innym miejscu dodaje: „W świecie opisanym i zmierzonym wszerz i wzdłuż, pozbawionym ambiwalencji i niejasności, przejrzystym tak, że jesteśmy w stanie precyzyjnie i obiektywnie stwierdzić, gdzie co się znajduje i jak się nazywa, pojawia się narastające poczucie straty”. I może dlatego książki w rodzaju „Atlasu lądów niebyłych” Brooke’a-Hitchinga zdają się nam tak fascynujące i nostalgiczne zarazem.
Alastair Bonnett, „Poza mapą”, przeł. Jacek Żuławnik, PWN 2015 / Dziennik Gazeta Prawna