Ale jest cała masa animacji, o których zdążyliśmy zapomnieć. Które dawno, dawno temu pojawiały się dograne na kasetach VHS po jakimś sensacyjnym filmie, a później bywały – choć na pewno nie wszystkie – wyświetlane na antenach stacji telewizyjnych w stylu RTL 7. Wybraliśmy takie, które fajnie byłoby znów obejrzeć – choćby po to, by przekonać się, jak dziwaczne to bywały produkcje. I specjalnie wybraliśmy te, które powstały na podstawie wielkich przebojów kinowych. Bo dziś aż trudno uwierzyć, jakie filmy trzydzieści lat temu przerabiano na seriale animowane.
Rambo: The Force of Freedom (1986)
Nie, to nie pomyłka. John Rambo, weteran z Wietnamu, cierpiący na zespół stresu pourazowego, kładący pokotem zastępy wrogów, był bohaterem serialu dla młodych widzów. Może nie tych najmłodszych, ale jeszcze nie nastolatków. Na wszelki wypadek w serialu nie pojawiają się odwołania do filmów fabularnych, a akcja, choć gna do przodu, pozbawiona jest realistycznej przemocy. Także głos Rambo nie należał do Sylvestra Stallone'a, tylko do weterana amerykańskiego dubbingu Neila Rossa. A fabuła właściwie przypomina trochę serial o He-Manie: Rambo jest tu zbawcą niewinnych, w każdym odcinku wykonuje inne zadanie (niektóre – choć rozgrywają się w fikcyjnych krajach – czasem są echem autentycznych wydarzeń), no i rzecz jasna ma zarówno wiernych pomocników (pułkownik Trautman) i zagorzałych wrogów (terrorystyczna organizacja S.A.V.A.G.E.).
Serial „Rambo: The Force of Freedom” przetrwał tylko jeden sezon, który liczy 65 odcinków. I tu mała ciekawostka – w tamtym okresie wiele seriali animowanych miało w sezonie właśnie 65 epizodów. Dlaczego? Otóż wystarczało to na cały kwartał wyświetlania: 13 tygodni, emisje w każdy dzień powszedni.
RoboCop: The Animated Series (1988)
No cóż, kolejny tytuł, który trudno sobie wyobrazić w wersji młodzieżowej. Film Paula Verhoevena był brutalną i bardzo gorzką wizją przyszłości. Tymczasem animacja, no cóż, musiała trzymać się swoich telewizyjnych ograniczeń. Stąd złagodzona przemoc, laserowe pistolety i inne bajery, które do wizji Verhoevena mają się nijak. „RoboCop” doczekał się potem wielu wcieleń: dwóch sequeli, remake'u, licznych komiksów i gier video, a nawet serialu telewizyjnego z lat 90., który – co można uznać za spore osiągnięcie – był chyba jeszcze gorszy niż serial animowany.
Akademia policyjna (1988-1989)
Trudno filmy o niezbyt rozgarniętych policjantach uznać za szczyt wyrafinowanego poczucia humoru. Ale z pewnością nadawały się do animowanej przeróbki lepiej niż Rambo i RoboCop. Oczywiście pod warunkiem, że przymkniemy oko na niskich lotów dowcipy – sporą część z nich dziś uznalibyśmy za seksistowskie i/lub rasistowskie – oraz wiele aluzji do, powiedzmy, stref erogennych. W animowanym serialu oczywiście ten humor został złagodzony, pojawia się więcej slapstickowych żartów, a nawet specjalny oddział psich kadetów. Właściwie biorąc to wszystko pod uwagę, aż chce się wrócić do oryginalnych filmów. Przynajmniej w siódmej części grał Christopher Lee.
The Real Ghostbusters (1986-1992)
No, to w sumie był spory hit. Po sukcesie pierwszego filmu o pogromcach duchów, serial animowany trafił do produkcji i przetrwał aż siedem sezonów – a od czwartego był uzupełniany o krótsze filmy, których bohaterem był Slimer (to ten zielony, wredny upiorek przypominający zębatego gluta). I trzeba uczciwie przyznać, że duchołapy w serialu animowanym prezentują się nieźle. Pierwsze sezony dostarczały niezłych emocji, scenarzyści bawili się w nawiązania do klasyki grozy, humor był całkiem niezły. W późniejszych sezonach twórcy postanowili nieco bardziej sprofilować serial pod młodszych widzów (stąd fabularny awans Slimera), ale i tak „The Real Ghostbusters” to rzecz godna odświeżenia. A skąd przymiotnik „Real” w tytule? Otóż w latach 80. powstała również seria animowana „Ghostbusters” (produkowana przez Filmnation, czyli wytwórnię odpowiedzialną za „He-Mana”) – jej pierwowzorem nie był jednak film z Billem Murrayem, ale tandetny serial telewizyjny z lat 70.
Godzilla (1978-1979)
Stworzony dzięki promieniowaniu radioaktywnemu potwór zrobił gigantyczną karierę. Oryginalny film Ishiro Hondy z 1954 roku to dziś klasyk kina katastroficznego, ale dla Godzilli był tylko wrotami do kariery, Monstrum właściwie nigdy nie zniknęło z ekranów kin, dało początek trwającej do dziś popularności kaiju (czyli filmów o wielkich potworach) i pojawiało się w niezliczonych komiksach i grach. A także w serialu animowanym, jak przystało na rozmiar bohatera, produkowanego przez gigantów. „Godzilla” była wspólnym przedsięwzięciem Hannah-Barbera oraz japońskiej wytwórni Toho. I nie ma już żadnych wątpliwości, że Godzilla jest w nim sprzymierzeńcem ludzkości, broniącym świata nie tylko przed licznymi mitologicznymi potwornościami, lecz także przed tak oryginalnym zagrożeniem, jak gigantyczna mucha labo meduza. No cóż, na tym też polegał urok tego serialu, który w Stanach Zjednoczonych był pokazywany m.in. w zestawach z „Jonnym Questem” i „Janą z dżungli”.
Mr. T (1983-1986)
Na finał serial, który nie był adaptacją filmu, ale nie mogliśmy go pominąć. W końcu Mr. T – który oczywiście podkłada głos swojej animowanej wersji – po karierze sportowej zaczął karierę w kinie i telewizji. I miał już za sobą występ w trzeciej części „Rocky'ego”, a jego popularność rosła z każdym kolejnym odcinkiem „Drużyny A”. W serialu animowanym Mr. T jest trenerem drużyny gimnastycznej, która podróżuje po świecie rozwiązując rozmaite zagadki. Czy odpowiedzieli na pytanie, dlaczego towarzyszący im pies ma irokeza (takiego jak Mr. T), niestety nie wiemy. Serial przetrwał trzy sezony, a po latach amerykański Cartoon Network powtarzał go w wieczornym paśmie Adult Swim przeznaczonym dla dorosłych. A to dobrze świadczy o tym, kto tak naprawdę dziś ogląda podobne seriale: oczywiście trzydziesto- i czterdziestolatkowie szukający utraconych wspomnień z dzieciństwa.