Komedia wszech czasów już nie wygląda tak, jak kiedyś. Kolor zamiast czerni i bieli się nie sprawdza. Czy można odzyskać „Samych swoich” w oryginalnej wersji?
Pierwsza scena filmu: rodzina Pawlaków stoi pochylona nad otwartą maską samochodu, który nie chce ruszyć. Pawełek, młodszy syn Pawlaka, sugeruje, że to gaźnik, Witia, starszy syn, proponuje, żeby wóz popchać, a „Warszawiak”, kierowca, twierdzi, że samochód sam pojedzie, bo od tego ma motor. Po chwili wszyscy pakują się do środka i przez półtorej minuty oglądamy scenę, podczas której „Warszawiak” próbuje uruchomić samochód, a Pawlak daje krótki popis pantomimy.
Znamy tę scenę dobrze, oglądaliśmy ją wiele razy. Niby wszystko w niej porządku, a jednak coś tu nie gra. Co?
Kolor.
Pawlak ma niebieski krawat. Jego żona Mania bordową sukienkę w delikatne białe wzorki, a na głowie brązową chustkę. Pawełkowi spod garnituru widać niebieską koszulę, a „Warszawiak” ma koszulę w czerwoną kratkę. Do tego różowa kokarda we włosach córki Pawełka. Może to jeszcze nie feeria barw, ale przecież ten prawdziwy, oryginalny film nakręcony został na taśmie czarno-białej. Młodsi widzowie mogą tego nie wiedzieć, bo chociaż to jeden z najczęściej oglądanych filmów w telewizji, dziś – pół wieku od premiery „Samych swoich” – trudno trafić na wersję oryginalną. Od kiedy w 2000 r. reżyser Sylwester Chęciński zgodził się, by film pokoloryzować, czarno-białe kopie poszły w odstawkę. Leżą gdzieś na półkach, zapomniane i zakurzone. Takie prawo telewizji. Kolorowej telewizji. Ale, jak zwykł mawiać Pawlak, szkoda.
Grafika, nie obraz
Chęciński przyznaje, że od początku marzył, by film zrobić na taśmie kolorowej. W roku 1966, kiedy przystępował do kręcenia pierwszych scen, kino zdążyło już dobrze poznać zalety kolorowej taśmy. Otwierała nowe możliwości, była nobilitująca. Nic więc dziwnego, że wszyscy chcieli robić właśnie takie filmy.
Problem w tym, że kolor kosztował. Plotka głosi, że urzędnicy decydujący o budżecie „Samych swoich” nie wierzyli w jego powodzenie i od początku nie brali pod uwagę innej wersji niż czarno-biała. Uznali, że na kolorową taśmę szkoda pieniędzy, że wiejska komedia na nią nie zasługuje. Dali więc tyle, ile dali. Wystarczyło na film czarno-biały.
Kiedy więc na przełomie wieków telewizja Polsat wpadła na pomysł pokolorowania „Samych swoich”, Chęciński przyklasnął pomysłowi. Uznał go za śmiały eksperyment artystyczny, aktywnie włączył się w proces koloryzacji i 1 kwietnia 2002 r. mogliśmy po raz pierwszy obejrzeć „Samych swoich” w wersji kolorowej. Nie wszystkim się spodobała.
– Myśmy ten film robili w wersji czarno-białej i wszystko, co wymyślaliśmy, wymyślaliśmy pod czarno-biały obrazek – mówi Andrzej Ramlau, który na planie „Samych swoi” był szwenkierem, czyli operatorem kamery. – Inaczej się komponuje na czerń i biel, inaczej na kolor. Albo uprawiamy malarstwo, albo grafikę. Jedno z pierwszych ujęć – lokomotywa, która wyłania się z wykopu, i czarny dym z jej komina – to klasyczna opowieść czarno-biała. Myślę, że autorowi zdjęć Stefanowi Matyjaszkiewiczowi byłoby przykro, gdyby wiedział, że teraz można oglądać wyłącznie film kolorowy.
Ramlau rozumie, że czasy się zmieniły. Kiedy Jerzy Stuhr robił z Pawłem Edelmanem „Duże zwierzę”, też zdecydowali się na biel i czerń. Nie z oszczędności. Edelman bardzo precyzyjnie starał się, żeby ta czarno-białość miała głębszy sens. Po projekcji na festiwalu zgłosili się dystrybutorzy i powiedzieli, że fajnie, że chętnie film wezmą, ale pod warunkiem że zostanie pokoloryzowany. – Czyli cały pomysł, żeby zrobić dobry czarno-biały film, całe starania na nic, bo dystrybutorzy takiego filmu nie chcą. A jak Edelman zapytał, dlaczego, skoro czarno-biały jest fajny, to mu powiedzieli, że wszystkie telewizje świata bronią się przed filmem czarno-białym, bo jak coś takiego puszczą, to w serwisach urywają się telefony, że coś się stało, że jakaś awaria, bo nie ma kolorów. Dla świętego spokoju trzeba byłoby co jakiś czas dawać komunikaty, żeby nie regulować odbiorników, bo to jest film czarno-biały – mówi Ramlau.
Takie czasy, nic się na to nie poradzi.
Digitalizacja
Kiedy Sylwester Chęciński oglądał ostatnio wersję czarno-białą, nie dotrwał do końca filmu. Nie dlatego, że ma już go dość. Dlatego, że nie dało się go oglądać. – Kopie, które wykorzystują telewizje, są w okropnym stanie: wszystko trzeszczy, głos rozjeżdża się z obrazem, lepiej w ogóle tego nie emitować, bo taki film tylko denerwuje.
Dobrej kopii nie ma, przez te wszystkie lata zdarły się, wyeksploatowały. Ale dobre rozwiązanie jest. Digitalizacja, czyli, jak chce definicja, przekształcenie obiektu analogowego w cyfrowy.
Nie jest to proces technicznie trudny, ani zbyt skomplikowany, raczej żmudny. Mówiąc w dużym uproszczeniu, przypomina obróbkę zdjęć w Photoshopie. Film klatka po klatce jest obrabiany, czyszczony, ubytki uzupełniane. Obróbce cyfrowej poddano już wiele filmów. W samym tylko Państwowym Instytucie Sztuki Filmowej od 2009 r. zrekonstruowano ponad 80. Zajmują się tym również Filmoteka Narodowa i Narodowy Instytut Audiowizualny. W sumie zdigitalizowano już około 300 produkcji.
Każdego roku trwa nabór kolejnych tytułów do cyfrowej obróbki. Filmy do rekonstrukcji zgłaszają wytwórnie i studia filmowe. Renata Pawłowska z PISF tłumaczy, że przy weryfikacji bierze się pod uwagę nazwisko twórcy i stan techniczny filmu. Im bardziej znany twórca i gorszy stan filmu, tym większa szansa na rekonstrukcję. – Głównym celem digitalizacji jest zabezpieczenie dzieła, a potem jego upowszechnienie – mówi Renata Pawłowska.
Szanse rekonstrukcji zwiększają się, jeśli studio czy wytwórnia mogą dołożyć się do niej finansowo. Bo twórca twórcą, stan techniczny stanem technicznym, ale decydującą rolę odgrywają pieniądze.
Koszt digitalizacji zależy od długości filmu i jakości oryginału. Sekunda filmu to 24 klatki. Rekonstrukcja minuty, czyli 1440 klatek, kosztuje od 2 do 3 tys. zł, w zależności od stanu technicznego negatywu. Digitalizacja trwającego 78 minut filmu (tyle trwają „Sami swoi”) kosztowałaby więc od 156 do 234 tys. zł.
Pieniądze na rekonstrukcje pochodzą z różnych źródeł, m.in. ze środków unijnych. Ważną rolę odgrywa Ministerstwo Cyfryzacji, które w ramach programu Polska Cyfrowa finansuje wybrane przez siebie projekty. – Rok temu złożyliśmy wniosek o sfinansowanie trzyletniego projektu, który zakładał rekonstrukcję około 300 filmów fabularnych i kilku tysięcy dokumentów – mówi Renata Pawłowska. – Na liście filmów fabularnych byli „Sami swoi”. Niestety, kilka tygodni temu dostaliśmy negatywną odpowiedź.
Szkoda.
Brutusy
Po latach Chęciński sam przed sobą musiał przyznać, że w przypadku „Samych swoich” kolorowa wersja nie dorasta oryginałowi do pięt. Co wcale nie znaczy, że żałuje decyzji o koloryzacji. Nie, nie żałuje, ale musi przyznać, że czerń i biel dodaje mu autentyczności, sprawia, że chociaż to film fabularny, widzimy w nim dodatkowy walor – walor dokumentu. Przy takiej tematyce to niezwykle ważne.
Ramlaua kolor wręcz rozprasza. Nie pasuje do tematu przesiedleń. Sterylność czerni i bieli podkreśla treść, sprzyja temu, że więcej uwagi poświęca się tekstowi. Ale też wpływa na jakość. – Dobre w tym wszystkim jest to, że Chęciński robił koloryzację z Jerzym Stawickim, świetnym operatorem, z którym pracował m.in. przy „Rozmowach kontrolowanych”. Obaj poświęcili mnóstwo czasu na dokumentację, starali się wiernie odtworzyć kolory dekoracji i kostiumów. I to im się udało, ale są sceny, które na koloryzowaniu wyraźnie straciły – przekonuje Ramlau.
Na przykład wszystkie sceny nocne. Z technicznego punktu widzenia, z punktu widzenia szwenkiera były to jedne z trudniejszych scen. Kręcone w dzień z tak zwanym efektem nocnym, który uzyskiwało się dzięki zastosowaniu olbrzymich lamp łukowych. Zgodnie ze sztuką operatorską , żeby z pochmurnego dnia zrobić noc, trzeba się sztucznym światłem, które udaje poświatę księżycową, przebić przez światło dzienne. A żeby się to udało, trzeba go bardzo dużo. Wtedy, ponad 50 lat temu, takie światło dawały Brutusy, potężne lampy, które były tak duże i ciężkie, że każdą obsługiwało czterech ludzi. – W wersji oryginalnej sceny wyszły bardzo dobrze, ale w kolorowej wszystko to wygląda inaczej, gorzej. Noc nie jest już tak przekonująca, różnica jest widoczna – przekonuje Ramlau, który nigdy nie zaakceptował kolorowych „Samych swoich”.
Tym bardziej że minęły już czasy zachłyśnięcia się kolorem. Coraz częściej wraca się do projektów czarno-białych, chociaż wciąż nie brakuje działań odwrotnych. – Niedawno pokolorowano zdjęcia z powstania warszawskiego – mówi Ramlau. – Może to i fajny projekt, ale nie dla mnie. Nie wszystko trzeba kolorować, niektóre rzeczy nie tylko nic na tym nie zyskują, ale tracą. Obawiam się, że za kilkanaście, może kilkadziesiąt lat mało kto będzie pamiętał o oryginałach, bo w świadomości utrwali się barwna, „radosna” wersja czarno-białego przekazu. Tak samo może być w przypadku „Samych swoich”, co – w moim odczuciu – byłoby niepowetowaną stratą.
Problem w tym, że nawet jeśli „Sami swoi” doczekają się w końcu decyzji o digitalizacji, nie wiadomo, czy będzie co digitalizować.
Dupnegatywy
Oczywiście oryginalna taśma-matka jest tylko jedna. Z niej, jeszcze przed premierą filmu, robi się duplikat, tak zwany dupnegatyw. Oryginalny negatyw trafia do archiwum Filmoteki Narodowej, a z dupnegatywu robi się dowolną ilość kopii kinowych. – Żeby jakość zdigitalizowanego filmu była jak najlepsza, obróbce cyfrowej powinno poddać się taśmę-matkę – tłumaczy Ramlau. – Inaczej może nic z tego nie wyjść. Jak w przypadku filmu Janusza Majewskiego „Sublokator” (1966), który został zdigitalizowany z dupnegatywu i efekt jest żałosny.
Zdarza się, że oryginalny negatyw ginie i nie ma innego wyjścia. Negatyw „Samych swoich” na szczęście nie zginął. Jest w łódzkim oddziale archiwum Filmoteki Narodowej. Niestety, nie wiadomo, w jakim stanie. Materiał nie był nigdy wypożyczany, więc nie ma raportu o tym, jak wpłynęło na niego pół wieku na archiwalnych półkach. A to kwestia kluczowa.
Ramlau twierdzi, że film padł ofiarą swojej popularności. Gdyby „Samych swoich” nikt nie chciał oglądać, nikt nie wpadłby też na pomysł, by go poddać koloryzacji. Ale choć czas płynie, filmu nie dotyka. „Sami swoi” niezmiennie biją rekordy oglądalności – w 2014 r. obejrzało go 3,725 mln widzów. Jednej tylko stacji telewizyjnej.
W kolorze widzieliśmy go już tyle razy, że zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić. Powoli zapominamy o oryginale. – Właśnie dlatego najwyższy czas o niego zadbać, bo za chwilę może się okazać, że jest już na to za późno – mówi Ramlau.
To najważniejszy powód. Ale są inne. Choćby ten, że na początku marca ogłoszono nazwisko pierwszego laureata tegorocznych Orłów. Członkowie Polskiej Akademii Filmowej zdecydowali, że za osiągnięcia życia nagroda ta przypadnie Sylwestrowi Chęcińskiemu. A Dariusz Jabłoński, prezydent Polskiej Akademii Filmowej, podczas ogłaszania werdyktu powiedział, że Sylwester Chęciński to autor filmów, które wszyscy znamy, na których wszyscy się wychowaliśmy, w tym trylogii: „Samych swoich”, „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć”.
Albo ten, że za kilka miesięcy, dokładnie 15 września, minie 50 lat od premiery filmu. Miała miejsce w warszawskim kinie Moskwa. Chęciński wspomina, że na widowni pojawili się oficjele, jakiś marszałek, premier, wicepremier. Takie czasy. On sam był potwornie zestresowany, niepewny, jak film zostanie przyjęty. Komedia była uważana za gatunek pośledni, tym bardziej komedia wiejska, więc mało kto wierzył w jej sukces. Ale nikt (nawet jej twórcy) nie przewidział, że film porwie kolejne pokolenia, że cytaty z filmu wejdą do języka potocznego, że w 2007 r. za kwestię: „Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” magazyn „Film” przyzna „Samym swoim” Złotą Kaczkę, a rok później kolejną Złotą Kaczkę, tym razem w kategorii polska komedia stulecia.
Szkoda byłoby ją stracić.