WYWIAD | Pierwszego dnia Off Festivalu zagra zespół Minor Victories złożony z muzyków Editors, Mogwai i Slowdive. Jego założyciel, Justin Lockey, zdradził nam kulisy powstania oraz dlaczego nie przepada za filmikami z kotami
Supergrupy powstające z połączenia członków innych kapel są często pewnego rodzaju kaprysem, pobocznym projektem, który daje oddech od właściwego zespołu. W przypadku Minor Victories wszyscy podkreślacie, że to normalny regularny band.
Dla nas to faktycznie nie jest żaden side-project, oddajemy się mu w pełni, traktując jak normalny zespół. Jego powstanie nie było jednak od początku oczywiste. Najpierw muzykowałem tylko z Rachel Goswell. Poznaliśmy się, kiedy nasze kapele, Editors i Slowdive, grały wspólne koncerty. Przesyłaliśmy sobie jakieś muzyczne pomysły, ale do powstania grupy była jeszcze daleka droga. Potem zaprosiliśmy Rachel do zaśpiewania na nowej płycie Editors „In Dream” i wreszcie doszło do rozmowy, w której padł pomysł na dodatkowych członków zespołu. Rachel poznała wcześniej gitarzystę Stuarta Braithwaite’a z Mogwai i wraz z moim bratem Jamesem uzupełnili skład kapeli. Efekt tej współpracy zaskoczył nas wszystkich. Jak usłyszysz na płycie fragmenty, które mogą się kojarzyć z twórczością Slowdive, to okaże się, że wcale nie napisała ich Rachel, tak jak motywy z Mogwai wcale nie pochodzą od Stuarta. Nasze fascynacje się przenikały. W studio nasze role wyglądały trochę inaczej od tych w macierzystych kapelach. Ja na przykład mniej gram na gitarze, zajmowałem się za to chociażby aranżacją bębnów.
To prawda, że po raz pierwszy cała czwórka członków Minor Victories spotkała się dopiero w studio? To dość nietypowa sytuacja.
Tak, to był rewers zwykłego procesu. W normalnej kapeli najpierw spotykasz się na przyjacielskiej, pozamuzycznej stopie, poznajesz, a później wchodzisz do studia. Tu było inaczej, bo najpierw pograliśmy ze sobą i dopiero podczas muzykowania się poznawaliśmy. Jak się szybko okazało, wyszło to nam na dobre. Na pewno pomogło nam to, że nie byliśmy spięci z powodu żadnych zobowiązań. Nikt nie wiedział o naszym wspólnym graniu, nie czuliśmy więc żadnej presji wytwórni czy osób postronnych. To ułatwiło nam pójście na żywioł, nic nas nie ograniczało, nie musieliśmy nagrywać w żadnym określonym z zewnątrz stylu. Pewnie dlatego tak trudno nazwać to, co zarejestrowaliśmy.
Na pewno nie można nazwać tego wesołym muzykowaniem do tańca.
Muzyka, którą gramy w naszych zespołach na co dzień, też nie jest jakoś specjalnie rozrywkowa czy optymistyczna, raczej nazwałbym ją melancholijno-dramatyczną. A jak połączysz członków trzech dość depresyjnych zespołów, to wyjdzie ci jej potrójna dawka (śmiech). Wyszła po prostu muzyka zgodna z naszą naturą, jeśli mogę ją tak nazwać, bardziej intelektualna niż pasująca do imprezy disco.
Mało wesołe są również wasze klipy, utrzymane w klimacie retro, do tego przepełnione gadżetami sprzed lat, w stylu analogowych nośników muzycznych.
To od początku był bardzo filmowy projekt, ale trudno było działać inaczej, skoro połowa składu zespołu to filmowcy. Od lat z bratem Jamesem kręcimy filmy jako Hand Held Cine Club i w przypadku Minor Victories obraz był dla nas naturalnym dopełnieniem muzyki. Nie chcieliśmy, jak zwykle bywa przy okazji teledysków, opowiadać tego, co słychać w piosence, tylko je dopełnić, rozszerzyć. Nieczęsto się zdarza, żeby reżyser idealnie wyczuł intencje muzyków. Czasami oczywiście to działa, tak jak w przypadku klipów Beastie Boys, ale często klipy są oderwane od płyty albo tylko ją bezdusznie przekazują. My chcieliśmy działać inaczej, tym bardziej że nasza muzyka jest bardzo filmowa, ilustracyjna. A że jesteśmy fanami czarno-białego, mrocznego klimatu, to takie nakręciliśmy klipy. To, że wykorzystujemy w nich kasety magnetofonowe, wideo, magnetofon szpulowy, walkmana, wynika z tego, że wszyscy się na nich wychowaliśmy i są naturalną otoczką dla naszych opowieści. Z bratem szaleliśmy na deskorolkach, a w wolnym czasie wyszukiwaliśmy kasety magnetofonowe naszych ulubionych artystów. Wtedy było to trochę bardziej skomplikowane niż teraz. Musiałeś się napracować, wykonać fizyczną pracę, by zdobyć płytę. Pojechać do sklepu, przywieźć, odpalić magnetofon. Teraz wystarczy nacisnąć klawisz na klawiaturze. Nie chciałbym jednak wyjść na jakąś zrzędę, po prostu jest inaczej.
Może zabrzmi to mało poważnie, ale szał na filmy, memy, zdjęcia z kotkami też różni czasy współczesne od tych, w których dorastałeś. Opowiadacie o tym w klipie do numeru „Scattered Ashes”, w którym koty są przedstawione jako atakujące nas monstra.
Traktujemy to trochę z przymrużeniem oka, ale jak się głębiej zastanowić, to faktycznie jest to nie do końca zabawne. Oglądanie miłych kotków w internecie wydaje się urocze, ale jak robisz to przez cały dzień, to staje się trochę przerażające (śmiech). To miał być trochę taki nasz komentarz do braku oryginalności, do tego, jak nieprawdopodobną ilość czasu potrafimy stracić na oglądanie kuriozalnych rzeczy, i to w większości takich, które kopiują filmiki znane i widziane już miliony razy. Niesamowite, ile można nagrać wersji filmików ze śmiesznymi kotkami i ludzie będą to oglądać. Podobna zasada działa zresztą w kinie i muzyce, większość produktów opiera się na repetycjach historii. W Minor Victories chcieliśmy tego uniknąć.
Mówiłeś o filmowej części tego projektu. Pod waszym klipem do „A Hundred Ropes” ktoś napisał, że muzyka dobrze pasowałaby do realizowanej w Polsce przez twórców słynnego „Wiedźmina” gry „Cyberpunk 2077”.
Myślę, że muzyka Minor Victories na pewno bardziej pasowałaby do mrocznej wizji przyszłości niż na przykład do filmów Woody’ego Allena (śmiech).
Zatem podczas waszego koncertu na Off Festivalu raczej nie będzie zbyt wesoło?
Będziemy chcieli zabrzmieć bardziej surowo niż na płycie. Materiał grany na żywo jest bardziej rozbudowany, mniej dopieszczony. Postaramy się, by zatrzęsła się ziemia.