Komiksy można czytać na wiele różnych sposobów. Jeśli zajrzymy głębiej, zobaczymy o wiele więcej niż ekscytującą historię, dostrzeżemy sztukę czytania, która odbywa się na paru różnych poziomach – mówi Scott McCloud, wybitny rysownik i scenarzysta komiksowy, autor albumu „Stwórca”
Scott McCloud / Dziennik Gazeta Prawna
Plansza z albumu Scotta McClouda „Stwórca” / Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Nudzi już pana pytanie, czy komiks może być sztuką?
Samo pytanie nigdy się nie znudzi, ale najbardziej interesujące jest to, co się pod nim kryje. Bardzo często pytający źle rozumie pojęcie, którego używa. Sztuka nie powstaje dlatego, że człowiek zdecyduje się na takie, a nie inne medium. Sztuka nie jest świadomym wyborem. Nie stajesz się artystą tylko wtedy, gdy sięgasz po pędzel, zamiast kręcić reklamę telewizyjną. Nie istnieje prosta granica pozwalająca autorytarnie określić, co jest sztuką, a co nią nie jest. Sam uważam, że cząstka artystycznego myślenia zawiera się praktycznie we wszystkim, co robimy, do czego się zabieramy. Dlatego nigdy nie uważałem, że muszę uzmysławiać ludziom, że komiks to sztuka. Zależało mi raczej na tym, aby podkreślić, że ma on takie same szanse zawierać coś, co nazywamy „sztuką”, jak każde inne medium. I myślę, że nawet chodząc, rozmawiając, naprawiając rowery czy piekąc ciasto, możemy uprawiać sztukę. Podobnie nie zawsze namalowanie obrazu czy wyrzeźbienie posągu jest sztuką, może okazać się czymś zupełnie innym. Nigdy nie chodziło mi o to, aby przekonać kogoś, żeby wziął nowy numer „Spider-Mana” czy „Supermana”, otworzył na dowolnej stronie i zachwycił się, jaka to sztuka. Zawsze zachęcałem do przyjrzenia się komiksowi i przekonania się, że również na tym polu artystycznego wyrazu jest wystarczająco miejsca dla prawdziwej, cudownej sztuki. Tak jak w każdej dziedzinie – w filmie, w literaturze. Żadna z tych form nie jest zamknięta na sztukę, ale też nie determinuje, że każde dzieło powstające w jej obrębie można za nią uznać. Komiks nie jest ani wyjątkiem, ani dziwolągiem.
Czemu więc niektórym tak trudno zaakceptować komiks jako formę sztuki?
Bo wydaje się, że połączenie słów i obrazów nie przynależy do żadnego świata. Komiks polega na odczytywaniu sekwencji, ułożenie kolejnych kadrów jest niezwykle istotne i na tym opiera się jego wyjątkowość. Nie chodzi o mariaż dwóch środków wyrazu, lecz odpowiednie ich ustawienie. Kiedy „Maus” dostał Pulitzera, sam Elie Wiesel zaczął swoją recenzję w „New York Timesie” stwierdzeniem, że to nie komiks. I chciał w ten sposób wyrazić swój szacunek, podziw, że dzieło jest lepsze niż medium. My, artyści, chcemy głosić, że medium jest wielkie i powstają w jego ramach dzieła sztuki, lecz bywa, że sami twórcy cieszą się z podobnych ocen, bo nie chcą, aby ich dzieła mylono z „Supermanem”. Art Spiegelman komiks traktuje jako coś nieodpowiedniego, bo wtedy może trzymać się nieco z boku, uważa go za niegrzecznego chłopca, który potrafi wykrzyczeć coś, czego inne formy sztuki się obawiają. „Maus”, „Persepolis” czy „Fun Home” utorowały drogę innym komiksom, pokazały, jaka siła drzemie w podobnej formie opowiadania, w pamiętnikach, bo tym te tytuły są w istocie. Na polu fikcji, poza paroma wyjątkami, jak chociażby twórczość Craiga Thompsona, nie mieliśmy podobnych sukcesów. Ale pamiętniki nadal pozostają chyba najbardziej widocznym przejawem komiksu niezależnego, który odniósł sukces komercyjny.
Na komiks często patrzy się dzisiaj przez pryzmat wysokobudżetowych, hollywoodzkich ekranizacji mainstreamowych amerykańskich serii o superbohaterach, które pojawiają się jak grzyby po deszczu.
Myślę, że pod wieloma względami duże amerykańskie komiksowe blockbustery są lepsze niż mainstreamowe komiksy, na podstawie których powstały. Nareszcie udało się bowiem stworzyć formułę, dzięki której opowieści o superbohaterach znacznie się rozwinęły. Myślę, że dzisiaj filmowcy rozumieją lepiej od wielu scenarzystów komiksowych, czym powinny się rządzić dobra fabuła i sposób prowadzenia narracji. Poza tym są szalenie odprężające, z żoną nie omijamy żadnego, od „Iron Mana” do ostatnich „Avengers”. Za to amerykański komiks staje przed poważnym problemem. Płaci się sporo, a stron jest niewiele i przez ograniczenie objętości historie często wydają się nienaturalnie zbite. Czytasz kilka minut i koniec, a wydałeś niemało. Jeśli zastanowimy się nad stosunkiem ceny do czasu czytania, wypadnie on niekorzystnie. Innymi słowy: komiksy są za drogie, ale nawet nie o to chodzi. Rzadko kiedy oferują po prostu dobrze opowiedzianą historię. Siła dzisiejszego komiksu drzemie w tych tytułach, które próbują wywrócić mainstream do góry nogami, które – jak na przykład „Saga” – proponują bardziej satysfakcjonujące doświadczenie czytelnicze. Świetna jest też seria Briana O’Malleya o Scotcie Pilgrimie, gdzie mamy do czynienia z gęstą, znakomicie napisaną, wielotomową historią, która nieustannie zaskakuje, zmienia rytm, miesza różne konwencje gatunkowe.
Duże wydawnictwa regularnie publikują przecinające się fabularnie serie i żeby poznać całą historię od podszewki, trzeba kupić nie jeden, a trzy komiksy. Co pan o tym myśli?
To typowa strategia marketingowa, nic innego. Ale muszę przyznać, że sam pomysł na powiązanie ze sobą całej siatki opowieści, co Marvel i DC robią od lat, ta istna metanarracja, współistnienie wielu fabuł w ogromnym uniwersum, daje niesamowite możliwości. Wydaje mi się jednak, że nigdy ich nie do końca wykorzystano. Gdy dzieje się to naturalnie, organicznie, a autorzy współpracują ze sobą, robi się faktycznie interesująco, ale to się tak nie odbywa. Podobne historie nie rodzą się z potrzeby scenarzysty, decyzje zapadają w pokojach konferencyjnych, pomiędzy redaktorami. Nie wydaje mi się, żeby podobny sposób decydowania o rozwoju danej opowieści miał pozytywny wpływ na jej kreatywną stronę.
Czyli komiks produkowany fabrycznie. A pan ile pisał „Stwórcę”?
Komiks ten chodził mi po głowie od bardzo dawna, ale sam proces rysowania trwał pięć lat.
Podobno zawarł pan tam wątki autobiograficzne.
Pod wieloma względami Meg przypomina moją żonę, a mój bohater ma coś ze mnie, ale o wiele, wiele mniej niż Meg z mojej żony. Przemyciłem, choć nieświadomie, kilka innych zdarzeń z mojego życia, ale zorientowałem się o tym dopiero później, już kiedy skończyłem pisać.
Pamięta pan, kiedy przyszedł do pana pomysł na ten komiks?
Pomysł na fabułę przyszedł mi do głowy, kiedy miałem dwadzieścia parę lat, i chyba zresztą ten komiks wygląda trochę tak, jakby wymyślił go młody człowiek. Sama tematyka – sztuka, śmierć, miłość, życie – sugeruje, że to młodzieńcza opowieść. Kiedy jednak zacząłem ją przelewać na papier, dobijałem do pięćdziesiątki, a gdy jesteśmy starsi, lubimy opowiadać o rzeczach mniejszych. I to chyba te mniejsze aspekty interesowały mnie bardziej. Powiedziałbym, że to kolaboracja pomiędzy młodszym i starszym mną. Próbowałem pogodzić tych dwóch, zachowując młodzieńczą energię, ale i natchnąć komiks życiowym doświadczeniem.
Zrobiłby pan dla sztuki wszystko?
Na pewno nie to, co mój bohater. Zawsze potrafiłem znaleźć równowagę pomiędzy sztuką a życiem prywatnym. Kiedy już się do czegoś zabiorę, ciężko pracuję, po jedenaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Tak było ze „Stwórcą”. Ale kiedy kończę, całkowicie się luzuję. No i mam okazję częściej widywać się z rodziną. Mój bohater znajduje tę równowagę, kiedy jest już za późno. Mam prawdziwe szczęście, że mnie udało się ją osiągnąć o wiele wcześniej.
Czy czytania komiksów trzeba się uczyć, tak jak i ich pisania?
Gdybym miał zdecydować się na alternatywny tytuł dla „Zrozumieć komiks”, bez wahania zdecydowałbym się na „Jak czytać komiksy?”. Niemieckie tłumaczenie było temu bliskie, tam ochrzczono moją książkę „Odpowiednio czytać komiksy”, choć ludzie mylili się, myśląc, że uważam, jakoby nie potrafili obcować z komiksem. Ale tak czy inaczej, to znakomity tytuł, gdyż komiksy faktycznie można czytać na wiele różnych sposobów. Samo pochłanianie historii to jedno, ale jeśli zajrzymy głębiej, zobaczymy coś o wiele bardziej ekscytującego, dostrzeżemy istną sztukę czytania, która odbywa się na paru różnych poziomach. Przede wszystkim trzeba zrozumieć jedno: rysunki w komiksie nie są prostymi ilustracjami, podobnie jak w książkach dla dzieci, które komunikują się z czytelnikiem dwojako, za pomocą tekstu i za pomocą obrazu, czego zazwyczaj się nie dostrzega. Historii w komiksie nie opowiada się tylko poprzez dymki, rysunek jest równie istotny, nawet jeśli nie pada ani jedno słowo, a zdajemy się zapominać, jaka siła w nich drzemie.
Stwórca | Scott McCloud | przeł. Grzegorz Ciecieląg | Wydawnictwo Komiksowe 2015 | recenzja na stronie Kultura.GazetaPrawna.pl