Żegnamy Henninga Mankella, pisarza, który zaraził powieść kryminalną społecznym idealizmem.
W jednym z wywiadów spytano Henninga Mankella, co mówi o nim jako o człowieku to, że był czterokrotnie żonaty. Czy to znaczy, że jest mężczyzną trudnym i nieprzystępnym? „Nie, to znaczy, że jestem optymistą” – odparł Mankell. Szwedzki pisarz był uczulony na dziennikarzy zadających głupie pytania, zdarzało mu się z tego powodu zrywać rozmowy, ale w tym wypadku jego riposta okazała się szczera, nawet jeśli ironiczna. Mankell był idealistą wierzącym w to, że literatura ma moc naprawy ludzkich serc, a przy okazji tytanem pracy – potrafił pisać zawsze i wszędzie, pisał również przez ostatnie półtora roku swojego życia, czyli po tym, jak zdiagnozowano u niego raka płuc z przerzutami, pisał więc o własnym umieraniu. Mankella już nie ma, książka „Grząskie piaski” ukaże się u nas niebawem nakładem wydawnictwa W.A.B.
Zmarły 5 listopada w wieku 67 lat Henning Mankell w pamięci czytelników pozostanie przede wszystkim jako jeden z najwybitniejszych twórców europejskiego kryminału, pisarz, od którego zaczęła się światowa moda na skandynawską powieść noir. Wprawdzie palma pierwszeństwa należy się tu Maj Sjöwall i Perowi Wahlöö, którzy na przełomie lat 60. i 70. zeszłego wieku publikowali rewolucjonizującą gatunek serię o komisarzu Martinie Becku, ale to Mankell ustanowił rodzaj literackiego wzorca służącego jako punkt odniesienia dla kolejnych nordyckich (i nie tylko) autorów chcących dołączyć do fali. Pomysł Mankella polegał na tym, by uczynić z kryminału narzędzie społecznej diagnozy pozwalającej prześledzić, w jaki sposób globalizacja zmienia opiekuńczą i spokojną Szwecję w kraj rasowych, ekonomicznych i politycznych konfliktów. Mniej utalentowany pisarz nie uniósłby takiego ciężaru, ale Mankell miał umiejętności i doświadczenia daleko wykraczające poza popkulturowy kanon. No i wymyślił Kurta Wallandera – choleryka, melancholika, podstarzałego faceta, któremu brak szczęścia w miłości, nie brak natomiast nadwagi, gotowości do uczenia się na porażkach oraz genialnej intuicji.
Urodzony w 1948 roku w Sztokholmie Mankell miał dość burzliwe dzieciństwo i młodość. Matka opuściła jego ojca, zostawiając go z trójką małych dzieci. Ojciec, sędzia, przeniósł się z potomstwem na północ, do miasteczka Sveg. Mankell, nałogowy czytelnik, marzył o przygodach w stylu powieści Josepha Conrada – w wieku 16 lat rzucił szkołę i zatrudnił się jako marynarz. Niestety, firma, w której pracował, pływała nie dalej niż do północnoangielskiego Middlesbrough. Rozczarowany nastolatek znalazł się w Paryżu, gdzie nasiąknął atmosferą zbliżającej się rewolty 1968 roku – lewicowość przeniósł później nie tylko do własnego pisarstwa, lecz także w sferę czynów: protestował przeciw wojnie w Wietnamie i apartheidowi, udzielał się aktywnie w sprawie palestyńskiej. Przez blisko trzy dekady spędzał każde pół roku w Maputo, stolicy Mozambiku. „Przyjechałem do Afryki w jednym celu: chciałem przyjrzeć się światu z perspektywy pozbawionej europejskiego egocentryzmu” – napisał w eseju „Sztuka słuchania” ogłoszonym cztery lata temu w „New York Timesie”. A w innym miejscu dodawał: „Żyję okrakiem, jedną nogą w afrykańskim piasku, drugą w szwedzkim śniegu (...), bo chcę widzieć wyraźniej i lepiej rozumieć”.