Jednym ze stereotypowych skojarzeń ze słowem „Rosja” jest niewątpliwie alkohol. My, Polacy, szczególnie lubimy utwierdzać wizerunek Rosjanina pijaka. Pozwala nam on oczyścić własne sumienie: gdzie nam tam do narodu ochlejów, skoro nasi wschodni bracia piją przecież znacznie więcej?
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
REPORTAŻ On jest dziennikarzem i satyrykiem, ona fotoreporterką. Do Korei Północnej postanawiają pojechać trochę z ciekawości, trochę z przekory. Jest jeszcze powód sentymentalny: wychowany w NRD Christian Eisert doskonale zapamiętał z dzieciństwa wizyty północnokoreańskich delegatów w jego szkole. Od nich dowiedział się o istnieniu tęczowej zjeżdżalni wodnej, którą w Pjongjangu zlecił wybudować Kim Ir Sen. Młody Eisert marzył, by zobaczyć zjeżdżalnię z bliska, ale dopiero po czterdziestce postanowił to marzenie spełnić. Niezbyt mądra to motywacja, by odwiedzić kraj, o którym wprawdzie można opowiadać barwnie, lecz którego rzeczywistość nie przedstawia się kolorowo. Bohaterowie tego reportażu też nie zachowują się zbyt mądrze. Z jednej strony panicznie boją się inwigilacji i politycznych konsekwencji, z drugiej – postępują jak para rozwydrzonych dzieci próbujących za wszelką cenę wykiwać strażników systemu. Podróżują z obstawą, każdy punkt ich wycieczki zostaje ściśle ustalony i jest monitorowany. Co zobaczą? Prawdę mówiąc, niewiele. To wycieczka pokazowa, mająca udowodnić przyjezdnym, że Korea Północna to kraj mlekiem i miodem płynący, w którym każdy obywatel jest szczęśliwy. Przewodnicy niechętnie mówią o sobie, za to skwapliwie prowadzą gości w liczne miejsca kultu Kimów. Choć trudno w to uwierzyć, Christian i Sandra z czasem w jakimś stopniu zdają się kupować propagandowy bełkot, którym są karmieni. „Tydzień w Korei Północnej” czyta się lekko i z przyjemnością, ale nie o to chyba chodzi. Eisert przedstawia stosunkowo niewiele faktów na temat represji politycznych, obozów koncentracyjnych, wszechobecnej nędzy i głodu. Zamiast tego zbyt często i zbyt naiwnie dowcipkuje.
Tydzień w Korei Północnej. 1500 kilometrów po najdziwniejszym kraju świata | Christian Eisert | przeł. Bartosz Nowacki, Prószyński i S-ka 2015
ESEJ Jednym ze stereotypowych skojarzeń ze słowem „Rosja” jest niewątpliwie alkohol. My, Polacy, szczególnie lubimy utwierdzać wizerunek Rosjanina pijaka. Pozwala nam on oczyścić własne sumienie: gdzie nam tam do narodu ochlejów, skoro nasi wschodni bracia piją przecież znacznie więcej? O roli alkoholu w życiu jednostki i społeczeństwa badacze i twórcy kultury rozprawiają nie od dziś. Literaturę, film, sztuki wizualne, jak i pisma antropologów wypełniają frenetyczne opisy wypluwanych z przedobrzenia trunku treści, bolesnych kaców, spektakularnych imprez. Alkohol ratuje i niszczy jako używka i lek. Uzależnia i rujnuje, jak i podtrzymuje życie, rozgrzewając i dezynfekując. Jego obecność jest nam bliższa, niż mogłoby nam się wydawać. W życiu codziennym jesteśmy z alkoholem za pan brat, ale czy zdajemy sobie sprawę z tego, że właśnie jemu zawdzięczamy kształt granic, wypowiedzenie wojen lub ich zakończenie czy inne decyzje, które w podręcznikach historii zajmują istotne miejsce? Mark Schrad analizuje historię polityczną Rosji właśnie pod tym kątem. Zagląda do kieliszka Stalinowi i Leninowi, carowi Aleksandrowi i carycy Katarzynie. Pokazuje, jak kolejni władcy wykorzystywali ognistą wodę, by wydobywać z dworzan i ambasadorów skrywane intrygi, jak budowali pozycję dzięki „twardej głowie”, czy wpadali w paranoje dyktowane poalkoholowymi zwidami. Amerykański badacz wygrywa podwójnie: dowodzi, że naukowa perspektywa wciąż może nieść za sobą fascynujące i przystępne treści, a nie tylko przyciężkie i skomplikowane, a także, że babranie się w nieswojej historii to sposób na ucieczkę od wielkich narracji. Przyglądanie się drobiazgom, które na nie wpływały, ma o wiele większą siłę rażenia.
Imperium wódki. Alkohol, władza i polityka w Rosji carskiej | Mark Lawrence Schrad | przeł. Aleksandra Czwojdrak | Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2015
POWIEŚĆ Rzadko miewamy do czynienia z literaturą arabską, a z sudańską literaturą arabską jeszcze rzadziej. W 2010 roku ukazała się w Polsce głośna niegdyś w tamtym kręgu kulturowym powieść At-Tajjiba Saliha „Sezon migracji na Północ”, teraz dostajemy „Łowcę larw” Amira Tadż as-Sirra. Amir Tadż as-Sirr jest siostrzeńcem At-Tajjiba Saliha – czyli w pewnym sensie wszystko zostaje w rodzinie.
„Napiszę powieść. Tak zrobię” – deklaruje w pierwszym zdaniu Abdallah Harfasz, narrator „Łowcy larw”, emerytowany wywiadowca lokalnej bezpieki (w wypadku stracił stopę, z protezą nie był już potrzebny służbom). Problem w tym, że startuje od zera – nigdy żadnej powieści nie czytał i nie jest nawet do końca pewien, co to takiego. Ale skoro „bengalski sprzedawca róż, ubogi szewc z Rwandy i skruszona prostytutka z Sajgonu” mogli odnieść sukces, to dlaczego jemu miałoby się nie udać? Harfasz wybiera się więc po naukę do kawiarni, w której wielokrotnie prowadził inwigilację, a gdzie zbierają się literaci, i dołącza do kółka dyskusyjnego (czy raczej kółka wzajemnej adoracji) skupionego wokół pisarza A.T. Próby prozatorskie narratora okazują się jednak bliźniaczo podobne do jego raportów z obserwacji figurantów...
Najciekawsze rzeczy w tej satyrycznej powieści dzieją się w tle – ludzie wariują albo znikają bez śladu, każdy jest podejrzany, miasto toczy jakiś bliżej niewyjaśniony konflikt etniczny, o którym wypada milczeć, w rozmowach – i w samej narracji Harfasza – dominuje dziwaczna nowomowa. Jedynym spoiwem tej rzeczywistości jest strach, w tym naturalnie przede wszystkim strach przed słowem. Ostatecznie literatura i bezpieka korzystają z tego samego materiału źródłowego: z ludzkich opowieści.
Łowca larw | Amir Tadż as-Sirr | przeł. Agnieszka Piotrowska | Claroscuro 2015