Wygląda na faceta, z którym nie warto zadzierać. Zwalista sylwetka, zaciśnięte usta i dzikość w spojrzeniu. Coś, co nieraz w przeszłości napytało mu biedy, jednocześnie ukształtowało go jako aktora. Urodzony w Londynie Tom Hardy tak w życiu, jak i na ekranie nie należał nigdy do grzecznych chłopców. Zresztą w jego przypadku te dwie płaszczyzny często się przenikają. Niezależnie od tego, czy akcja filmu rozgrywa się tu i teraz, czy przywdziewa historyczny kostium, jak w przypadku wchodzącego właśnie na polskie ekrany „Systemu” – ekranizacji głośnej książki Toma Roba Smitha „Ofiara 44”.
W filmie Daniela Espinosy zagrał Lwa Demidowa, czołowego oficera śledczego w ogarniętym stalinowskim terrorem Związku Radzieckim, lecz przede wszystkim człowieka z przeszłością. Rola złożona, ale dla Hardy’ego charakterystyczna, łącząca bowiem w sobie pierwiastki zimnego drania z empatycznym bohaterem. Najbliżej jej chyba do kreacji, jaką brytyjski aktor stworzył w „Gangsterze” Johna Hillcoata. Grał tam rolę mrukliwego bimbrownika, który niby był podręcznikowym przykładem rednecka, a przecież nie dało się go nie lubić. Podobnie zresztą jak samego Hardy’ego, który w czasie konferencji prasowych i wywiadów okazuje się zdystansowany od siebie i swoich ról. Kiedy jeden z dziennikarzy zapytał go, co robi, by wprowadzić się w stan agresji – w końcu słynie z ról psychopatów – przekonywał, że w tym celu gra w scrabble.
Tom Hardy to aktor fizyczny, który pod czujnym okiem przyjaciela i byłego komandosa Patricka Monroe, przygotowując się do roli, potrafi zrobić ze swoim ciałem dosłownie wszystko. Podobnie jak Robertowi De Niro czy Christianowi Bale’owi nie jest mu obcy mocny trening i zdobycie solidnej liczby dodatkowych kilogramów. Zazwyczaj grywa twardzieli, a zapytany o ten typ bohaterów, w jednym z wywiadów przekonuje, że wraz z końcem okresu prosperity w cenie znowu są takie wartości jak siła czy odpowiedzialność.
Widać to najlepiej w rolach Bane’a w „Mroczny Rycerz powstaje”, zawodnika MMA w „Wojowniku”, brutalnego przestępcy w „Bronsonie”. Ten ostatni film, nakręcony siedem lat temu przez Nicolasa Windinga Refna, okazał się dla aktora przełomem. Oparty na faktach „Bronson”, będący nietuzinkowym portretem groźnego przestępcy, ma w sobie wiele z teatru. Może dlatego Hardy odnalazł się w nim tak dobrze, bo pierwsze kroki stawiał właśnie na deskach teatrów, zdobywając kilka prestiżowych laurów. Choć niewiele brakowało, by aktorstwo zamienił na karierę modela, kiedy w wieku 21 lat wygrał konkurs w programie telewizyjnym, a profesjonalny kontrakt w jednej z agencji już na niego czekał.
Hardy uznał jednak, że zdecydowanie lepiej od pozowania wychodzi mu naśladowanie innych. Wzorem od zawsze był tu Gary Oldman. „To mój bohater” – bez wahania odpowiada za każdym razem na pytanie o aktorskie wzorce. Spotkał się z nim zresztą na planie trzykrotnie i jeżeli wierzyć zagranicznej prasie, doświadczony brytyjski aktor miał być zachwycony umiejętnościami swojego młodszego kolegi. Zachwycone było też Hollywood, bowiem „zły chłopak” z londyńskiej dzielnicy Hammersmith zaczął dostawać coraz poważniejsze propozycje.
Ambiwalentni bohaterowie to prawdziwa specjalność aktora, co w jakimś stopniu wiązać się może z jego kłopotliwą przeszłością. Konflikty z prawem, problemy z narkotykami, nadużywanie alkoholu stanowiły na pewnym etapie życia Hardy’ego chleb powszedni. „Nie chciałem, żeby ktoś wiedział, że całkowicie straciłem kontrolę, ale w pewnym momencie nie potrafiłem już tego ukryć” – wspomina. Pójście na odwyk było kolejnym, kto wie, czy nie największym wyzwaniem.
A te krewki aktor wprost uwielbia. Bo jak inaczej nazwać rolę, do której musiał się nauczyć mówić z bardzo wyraźnym rosyjskim akcentem (właśnie w „Systemie”) czy udział w filmie „Locke” Stevena Knighta. Jego aktywność przez niespełna 90 minut sprowadza się tylko do jazdy samochodem i prowadzenia telefonicznych rozmów, ale nie sposób oderwać wzroku od ekranu. Ten karkołomny i szalenie ryzykowny pomysł narracyjny to chyba najpoważniejsze aktorskie zadanie, jakie stanęło przed Hardym. W żaden sposób nie mógł bowiem skorzystać z tego, co niemal zawsze stanowiło jego wielki atut – ze swojego ciała. W „Locke’u” widać tak naprawdę tylko jego twarz i rysujące się na niej emocje. Sam zresztą żartował, że to pierwsza normalna rola, jaką dostał. Kiedy przy okazji premiery zapytałem reżysera Stevena Knighta o Hardy’ego, ten odpowiedział bez chwili zawahania: „Tom? To najlepszy aktor, jakiego w tej chwili mamy w Wielkiej Brytanii”.