„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” to ostatnia wielka premiera tego roku i zakończenie trwającej kilkanaście lat przygody Petera Jacksona z fantastycznym światem stworzonym przez J.R.R. Tolkiena

Kiedy pod koniec lipca 2012 roku Peter Jackson ogłosił, że jego „Hobbit” nie będzie dylogią, lecz trylogią, przez internet przeszły fala radości i fala goryczy. Zagorzali fani reżysera wierzyli, że to najlepsza z możliwych decyzji. Sceptycy obrażali się, że to jedynie próbą wsadzenia rąk w ich portfele. Ale machina ruszyła. Spekulacje rosły szybciej niż na giełdzie, siano plotki, kłócono się na forach w internecie, przeżywano temat i roztrząsano go. Wątpliwościom podlegało wszystko: od tytułu ostatniej części po jej przebieg fabularny. Dziś, dwa i pół roku później, jesteśmy bogatsi o pewną wiedzę. Co nie oznacza, że finałowa część nas nie zaskoczy.

Grunt to dobra nazwa…

Zdążyliśmy się już oswoić z tytułem „trójki”, którym jest „Bitwa Pięciu Armii”. Na początku była to jednak jedna z gorętszych zagwozdek. Internauci przeczesywali internet w poszukiwaniu domen, które po ogłoszeniu trylogii zostały zarezerwowane przez firmę mającą w posiadaniu tytuły „jedynki” i „dwójki”. Trzeba bowiem przypomnieć, że na tamten czas pierwsza część trylogii nazywała się „Niezwykła podróż”, druga zaś – „Tam i z powrotem”. Domenowy trop prowadził do kilku opcji, które odpowiadały śródtytułom z książki Tolkiena. Prawdopodobnymi tytułami stały się „Zagadki w ciemności” („Riddles in the Dark”) i „Pustkowie Smauga” („The Desolation Of Smaug”). Nie trzeba było jednak długo żyć w niepewności. W niecałe dwa miesiące później w oficjalnym komunikacie podano, że oto zmienia się tytuł „dwójki” na „Samotną górę”, a jej pierwotna nazwa przechodzi na „trójkę”. Premierę finału wyznaczono na lato 2014 roku.

…i dobre zamieszanie

Nie trzeba być specem od marketingu, żeby wiedzieć, że nic tak nie podgrzewa atmosfery oczekiwania, jak zmiana czegoś, co wydaje się pewne. Światem fanów „Hobbita” kolejne doniesienia wstrząsnęły na wiosnę 2013 roku, kiedy to wytwórnia ogłosiła, że „Tam i z powrotem” wejdzie do kin rok po premierze „Samotnej góry”, czyli tak jak wszystkie części – pod koniec roku w USA (na święta w Polsce). W podobnym czasie zmieniono też tytuły „dwójki” i „trójki”. Odtąd przedostatnia nazywała się „Pustkowie Smauga”, a ostatnia – „Bitwa Pięciu Armii”, co zdaniem reżysera w klarowny sposób odzwierciedlało najważniejsze wydarzenia w obu filmach. Kiedy formalnościom stało się zadość, pozostała już tylko jedna kwestia: co nas czeka w ostatniej części?

I tę wątpliwość wykorzystano do napędzenia machiny promocyjnej. Koniec zdjęć na planie dla każdego, nawet mało ważnego aktora był ogłaszany z taką pompą, jakby wywrócono scenariusz do góry nogami. Emocje udzieliły się ekipie i odtwórcom ról, którzy – jak Ian McKellen, wcielający się w Gandalfa – umieszczali na swoich profilach na Facebooku rzewne fotografie, w których żegnali się z trwającą wiele lat przygodą i zapewniali, że powstające filmy („dwójkę” i „trójkę” kręcono w tym samym czasie) będą niesamowite. Większość zdjęć powstawała w Nowej Zelandii, ale ze względu na wiek i stan zdrowia Anglicy McKellen i Christopher Lee nie mogli odbyć tak długiej podróży. Sceny z ich udziałem nakręcono więc w londyńskim Pinewood Studios.

Aktorzy wielokrotnie podkreślali także, w jak dobrych warunkach przetrzymywane są zwierzęta występujące w filmie, by przyćmić kontrowersje z planu „jedynki”, na którym zginęło 27 zwierząt – kur, kóz i koni. Z planem żegnali się kolejno Orlando Bloom, który po 12-godzinnej walce z orkami wypił z Jacksonem kilka piw na rozchodniaka, a następnie pracę zakończyli też elfy, ludzie i czarodzieje. Wreszcie przyszła kolej na krasnoludy. Kiedy w połowie lipca plan opuszczał Martin Freeman, wcielający się w najważniejszą postać trylogii – Bilba Bagginsa, reżyser nie miał wątpliwości. „Martin niesamowicie rozwinął tę kreację. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli!” – mówił, dodając na koniec: „Nie mam żadnych wątpliwości. Dwa kolejne filmy będą po prostu świetne!”.

Kto pierwszy, ten lepszy

I rzeczywiście, „Pustkowie Smauga” zostało przyjęte i przez widzów, i przez krytyków cieplej niż „Niezwykła podróż”, jednak daleko było do euforii, która towarzyszyła premierze kolejnych części „Władcy Pierścieni”. W tym miejscu warto zadać pytanie, czy nowa trylogia miała w ogóle jakiekolwiek szanse, by stać się bardziej popularną od poprzedniej. Cóż, wśród fanów książkowych oryginałów Johna Ronalda Reuela Tolkiena panuje proste prawidło: kto czytał jako pierwszego „Władcę Pierścieni”, ten zawsze będzie go wolał od „Hobbita”, ten zaś, kto najpierw sięgnął po „Hobbita”, jemu będzie przychylniejszy. Wśród współczesnych fanów adaptacji taka reguła nie może jeszcze obowiązywać, wszak dopiero oczekujemy premiery trzeciej części. Jednak już za kilka dekad, kiedy po filmy Jacksona będą sięgały kolejne pokolenia, wszystko może się zmienić. Innego zdania są krytycy filmowi, którzy zwracają uwagę na to, że „Władca Pierścieni” to po prostu artystycznie lepsze kino.
„Na tym etapie »Hobbit« nie dorównuje »Władcy Pierścieni«, ale na ostateczną decyzję warto poczekać do premiery »Bitwy Pięciu Armii«. Wydaje się jednak, że poprzednia trylogia znacznie umiejętniej wykorzystała dzieło Tolkiena, a jej dramatyzm i rozbudowana historia służyły opowieści. Wynikało to stąd, że »Władca Pierścieni« jest książką bardziej złożoną, o większej liczbie wątków i emocjonujących wydarzeń. Rozbudowany do trzech części »Hobbit« nie ma niestety tak dobrego materiału źródłowego. Czuć tutaj, że twórcy musieli bardzo się napracować, by stworzyć spójną opowieść. Nie wszystko w »Hobbicie« dobrze wypadło” – konstatuje Krzysztof Spór, dziennikarz filmowy, znawca twórczości Tolkiena.

Inaczej na sprawę patrzy Piotr Dobry z T-Mobile Music: „Że ze skromnej książeczki zrobiono trzy blockbustery? Dobra fabuła powinna być elastyczna, poza tym fabuła to nie wszystko, liczy się jakość świata wykreowanego, bohaterowie, atmosfera i wiele innych składowych. Weźmy »Detektywa« z McConaugheyem – przecież samą jego intrygę dałoby się zmieścić w klasycznym półtoragodzinny kryminale” – mówi. Zwraca też uwagę na nierozłączność obu trylogii. „»Hobbit« wyrasta z fenomenu „Władcy Pierścieni”, więc w pewnym stopniu jest jego częścią. Osobiście traktuję wszystkie sześć filmów jako całość. Zarzuty o skok na kasę będą się ciągnąć za drugą trylogią niczym teorie smoleńskie, przeżyją nawet Gandalfa. Uważam je za bezzasadne o tyle, że ta ekipa naprawdę się postarała, a w tym, że w Hollywood filmy robi się dla pieniędzy, nie ma nic nadzwyczajnego” – ciągnie Dobry.

Na aspekt finansowy zwraca też uwagę Marcin Zwierzchowski, który nie ma wątpliwości, że „Hobbit” finansowo sobie poradzi, ale jeśli chodzi o Oscary, to jego zdaniem na pewno nie powtórzy sukcesu „Władcy Pierścieni”.

Zostanie po nas animacja

Co więc zostanie po „Hobbicie”? Co zapisze się w historii filmu, kina, technologii? Czy powstanie tej trylogii wyznaczy nową cezurę na czas przed „Hobbitem” i po? „Ekipa Jacksona wiele technologii, jak motion capture czy program Massive, opracowała na potrzeby »Władcy Pierścieni«. W »Hobbicie« raczej mamy do czynienia z ulepszaniem tego, co już jest, zwłaszcza na polu 3D motion i performance capture” – zwraca uwagę Zwierzchowski. „Jackson przejdzie jednak do historii jako ten, który próbował uczyć widzów oglądania filmów w 48 klatkach na sekundę, co jest nową jakością w kinie” – konstatuje.

Z kolei pracujący w ekipie Petera Jacksona Polak, animator Maciej Sznabel, zwraca uwagę na to, jak prężnie rozwijającą się dziedziną jest animacja. „Staje się ultrarealistyczna!” – mówi. „Mam przyjemność pracować w miejscu, gdzie dbałość o szczegóły jest już legendarna, czasem prawie nie można odróżnić aktora cyfrowego od nakręconego kamerą. Przy animacji zwierząt i fantastycznych stworów bada się ich potencjalną masę i motorykę. Oglądając film, widz często nie zdaje sobie sprawy, że te wymyślone postaci mają pod skórą szkielet i mięśnie. Ich animacja bazuje na wielogodzinnych obserwacjach natury i symulacjach. Nie wiem, gdzie są granice tej pieczołowitości, ale najnowszy »Hobbit« dociera do nich bardzo blisko” – podsumowuje.

Idąc jednak tym tokiem myślenia, łatwo dojść do wniosku, że „Bitwa Pięciu Armii” i w tej dziedzinie może być zapamiętana jedynie na chwilę, póki nie powstanie kolejny, wykorzystujący animację jeszcze bardziej realistycznie film.

Czwarta część trylogii

Czy jest szansa, żeby takim filmem była kolejna część „Hobbita” albo remake „Władcy Pierścieni”? A może spin-off? „W najbliższej przyszłości – nie” – mówi Zwierzchowski. „Tolkien Estate, fundacja chroniąca prawa autorskie J.R.R. Tolkiena i kontrolująca publikację całej spuścizny literackiej pisarza, jest obrażone na filmowców ze względów finansowych. Z kolei Christopher Tolkien krytykował adaptacje, więc praw do pozostałych tekstów ojca nie sprzeda. Nie wiadomo jednak, czy wnuki i prawnuki Tolkiena nie spojrzą inaczej na agentów i pozwolą nakręcić kolejną trylogię na podstawie »Silmarillionu«. Jest to o tyle wykonalne, że wystarczy wybrać kilka wątków, a nie próbować ekranizować całość” – mówi dziennikarz.

Od Śródziemia chcą odpocząć także twórcy. Zapytany o chęć pracy nad czwartą częścią „Hobbita” Maciej Sznabel odpowiada: „Trzy części najzupełniej wystarczą. Czas na coś nowego”. Czy należy im wierzyć? „Peter Jackson także zarzeka się, że kończy przygodę ze Śródziemiem, ale to samo mówił po nakręceniu »Władcy« – przypomina Dobry.

Grande finale

Zanim – na chwilę lub na dłużej – opuścimy Tolkienowskie uniwersum, czeka nas triumfalny przez nie pochód – w czym zgodni są fani i krytycy – w najlepszej części trylogii. 26 grudnia przekonamy się, jak rozwiążą się rozpoczęte wątki i czym zaskoczy nas Jacksonowska ekipa. Na co czekamy najbardziej? „Na emocje związane z pokonaniem smoka, spojrzenie na krasnoludy w Ereborze i ich przygotowanie do bitwy z nadciągającym przeciwnikiem, pojawienie się Daina, rolę Thranduila i elfów w finałowej rozgrywce. Czekam też, by zobaczyć Gandalfa, Galadrielę i Elronda w Dol Guldur i oczywiście na finałową bitwę – jej przebieg, niechybne śmierci bohaterów i fabularne rozwiązania znane z książki” – entuzjazmuje się Spór.

Dziennikarzowi wtóruje także filmoznawca Grzegorz Gibała, który najbardziej czeka na bitwę Białej Rady z Sauronem w Dol Guldur. „Do niedawna nie było wiadomo, czy w ogóle pojawi się ona w filmie (w książce była tylko wzmianka), ale nowy trailer i scena uwięzienia Gandalfa w poprzedniej części dają pewność, że pojawi się na ekranie. Liczę, że będzie to jedna z lepszych scen trylogii” – mówi. Także wybredni dotąd krytycy zacierają ręce po obejrzeniu zwiastunów. Zapowiada się bowiem najmroczniejszy z filmów trylogii, który przerzuci pomost między „Hobbitem” a „Władcą Pierścieni”.

Sukces kasowy filmu jest nieunikniony, ale czego spodziewać się po produkcji, w którą zainwestowano ok. 248 mln dolarów (dodajmy: budżet całej trylogii „Władcy Pierścieni” wynosił 281 mln dolarów)? Łącznie „Hobbit” kosztował 745 mln dol., zarobił dotąd dwa miliardy. Trzecia część niechybnie dołoży do tej fortuny kolejny miliard. Kto z nas się do tego wyniku finansowego nie przyłoży?

„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” w reżyserii Petera Jacksona wchodzi na ekrany kin w całej Polsce w drugi dzień świąt.