„Miasto 44” to kino pełną gębą. Dowód na to, że polski Hollywood nie musi być wcale ironiczną utopią

Za duży blask, jak w „Kanale” Wajdy. Początkowo błyszczy słońce. Wojna się zestarzała, nawet, wstyd przyznać, spowszedniała. Trupy na ulicy, godzina policyjna, łapanki, ale przecież ktoś ma szesnaście lat, ktoś inny wychodzi za mąż, wiśnie bordowieją w cukiernicy, a dziewczyny, pomimo upału, pachną świeżością.

Pod koniec parnego sierpnia 1944 krańcowość była wpisana w potrzebę chwili. Ponieważ życie mogło skończyć się zawsze i wszędzie, nie obawiano się żyć. W uwerturze „Miasta 44” Jana Komasy znajdziemy prawdziwie sensualne emocje: zniewolenie szczęściem młodości wobec nieszczęsnej sytuacji, w której „zakwitające dziewczęta” z arcydzieła Prousta miały za chwilę przekwitnąć spazmem przerażenia.

Trwa ładowanie wpisu

Nie jestem wymarzonym odbiorcą „Miasta 44” – to film z szerokim gestem, popularny w najlepszym tego słowa znaczeniu, adresowany do szerokiego grona odbiorców, zwłaszcza do młodych lub bardzo młodych ludzi. Ja sam preferuję trochę inne gatunki, wolę w kinie mniej niż więcej, mimo to Jan Komasa swoją witalnością, energią, szaleństwem, ale i wielkim talentem wygrał z wewnętrznymi oporami krytyka, tak jak wcześniej udało się mu w „Sali samobójców”.

„Miasto 44” to kino pełną gębą. Dowód na to, że polski Hollywood nie musi być wcale ironiczną utopią. Film doskonale zrytmizowany, zagrany (pokoleniowe wejście świetnie poprowadzonych Józefa Pawłowskiego, Zofii Wichłacz, Anny Próchniak, Antoniego Królikowskiego oraz Jaśminy Polak), wypracowany w najdrobniejszych szczegółach (znakomita muzyka Antoniego Komasy-Łazarkiewicza czy kostiumy Doroty Roqueplo), przy tym, co najważniejsze, film uczciwy i przejmujący.

Komasa świetnie zdaje sobie sprawę, że pomimo starań wielu organizacji, z Muzeum Powstania Warszawskiego na czele, świadomość młodych ludzi o powstańczym zrywie była mgławicowa. Ktoś coś widział, ktoś coś słyszał, ale w sumie niewiele. Dlatego scenariusz filmu, co dosyć absurdalnie skrytykowali oponenci „Miasta 44”, został przykrojony do wrażliwości i oczekiwań dzisiejszych rówieśników powstańców. Komasa idzie z nimi na wojnę, miesza czasy muzyczne i plastyczne, korzysta z dobrodziejstw technicznych, tricków i efektów specjalnych, nie dla efektu jednak, ani tym bardziej makabreski, lecz dla uzyskania prawdy, która może się stać zbiorowym wyznaniem kolejnego pokolenia. „Teraz rozumiemy, jak wtedy było, mamy dreszcze, płaczemy”.

Można się zżymać na wszechobecną estetykę gore, na kontrowersyjną – dla mnie świetną – scenę seksu, nagraną w slow motion przy dźwiękach dubstepu, histeryczny montaż, wreszcie na liczne nawiązania czy inspiracje rodem z kina popularnego (Stefan błądzący z karabinem po mieście wygląda jak stary dobry zombie). Wszystkie tego rodzaju uatrakcyjnienia służą jednak naczelnej sprawie: tematem przewodnim filmu wpisanego w reguły tradycyjnego love story było ukazanie skali okropieństw wojny. Zamiast wciąż otwartych, ropiejących jak rana pytań, czy powstanie było potrzebne, Komasa przeciwstawia tego typu supozycjom obrazy dosadne, brutalne, tym mocniej zapadające w pamięć. Oglądanie scen przemocy ma w sobie siłę nie tyle oczyszczenia, co przewrotnego, diabolicznego wręcz komunikatu. Wojna młodych ludzi była namiętnością w zaczadzeniu, bez racjonalizowania, bez biznesplanu. To był seks z bombą, rodzaj orgiastycznej potrzeby kręcącej się jak stroboskopowa kula, wobec której Ojczyzna, pisana koniecznie z wielkiej litery, rymowała się także z dziewczyną, narzeczonym, matką albo finałowym krzykiem. Patriotyzm jako sprawa osobista, intymna.

Być może sama melodramatyczna historia jest w „Mieście 44” nazbyt uproszczona, żeby pomimo wysiłku młodych, utalentowanych aktorów mogła zawłaszczyć sobie więcej miejsca, a chociaż reżyser dba o staranne rozłożenie akcentów, wiarygodne portrety różnych postaw – jest także oczywiście dyżurny dobry Niemiec, po seansie w głowie pozostają przede wszystkim mocne, gwałtowne obrazy: wielominutowa aria ostatniego spazmu. Wieńczące seans kwadranse to już w zasadzie wyłącznie afabularna kakofonia wojny. Czasami chodzi o przetrwanie kolejnych dni czy godzin, częściej o beznamiętne zakończenie prywatnej, nie zbiorowej odysei. Już wystarczy, nie chcę więcej, nie mam siły ciągnąć własnych szczątków dalej.

Oddział, w którym walczył Stefan, topnieje, nikogo już prawie nie ma, rosną stosy trupów, dramaturgią powstania zaczyna kierować przypadek. Gdziekolwiek pojawią się powstańcy, czeka na nich rzeź. Wysadzane czołgi, martwe dzieci, eksplodujące członki. W pewnym momencie nie wiadomo zresztą, czy to, co widzimy, było realnością uczestników powstania, czy ich chorobliwą maligną. Finał „Miasta 44” ma w sobie coś z przerażającej halucynacji. Wczoraj znaczy dzisiaj. Jak pisała Szymborska: „każdy początek to tylko ciąg dalszy”. Codziennie słuchamy wiadomości, jesteśmy straszeni kolejną wojną, z wolna znowu zaczynamy się bać. Żywa Warszawa przypomina martwą.

Miasto 44 | Polska 2014 | reżyseria: Jan Komasa | dystrybucja: Kino Świat | czas: 128 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 4 / 6